Czy Polacy przeżyją nadciągającą Apokalipsę

Czy Polacy przeżyją nadciągającą Apokalipsę

Zapewne niewielu z czytelników spotkało się z określeniem „płonie”.
Ta nazwa wprowadza wprawdzie w błąd, ale jak się później przekonamy trudno by było wymyślić lepszą dla tego zagadkowego zjawiska przyrodniczego.

Chodzi o rzecz niesamowitą.


Wprawdzie bardzo rzadko, ale za to na gigantyczną skalę, tworzą się w obrębie zalodzonego oceanu obszary absolutnie tego lodu pozbawione. Tak jakby olbrzymie przeręble, czasami nawet o średnicy setek kilometrów.

Zjawisko to jest znane ludziom od tysiącleci i Rosjanie nazywali je słowem „polynja“ (полынья), które następnie weszło do języka nauki jako jego międzynarodowe określenie. Po polsku określamy je jako połynia lub płoń.


Zjawisko to może powstać na skutek różnorodnych przyczyn. W niewielkiej skali i w pobliżu brzegów nie ma w nim niczego tajemniczego i mechanizm tworzenia się płoni jest dla nas jak najbardziej zrozumiały.

Co innego jednak w przypadku płoni oceanicznych w rejonie Antarktydy. Tam ten mechanizm jest nad wyraz tajemniczy. Nie istnieje po prostu żadne znane fizykom zjawisko które mogłoby dostarczyć, w lokalnej skali, takie ilości energii do oceanu, aby utrzymać jego temperaturę na tak wysokim poziomie, aby woda w nim nie zamarzła i to mimo tego, że w otaczającej atmosferze panuje mróz sięgający nieraz - 40°C.

Wprawdzie mechanizm tego zjawiska nie jest znany ale to nie przeszkadza „fizykom“ dalej pitolić coś o tym, że prawa natury są już rozpoznane i fizyka wyjaśnia je w sposób perfekcyjny, no może poza paroma „nieistotnymi” drobiazgami.

Zajmijmy się więc takim „nieistotnym“ drobiazgiem jakim są właśnie płonie i spróbujmy wyjaśnić, dlaczego „fizycy” na temat tego zjawiska kłamią jak najęci.

Ostatnio ukazał się artykuł w którym „badacze” zajęli się wpływem płoni na warunki klimatyczne na Ziemi. I tu okazało się, że tego wpływu nie można wprost przecenić.


W gruncie rzeczy jest to jak najbardziej zrozumiałe jeśli się uwzględni to, że płonie są obszarem w którym wszechocean traci gigantyczne ilości energii potrzebnej gdzie indziej do utrzymania normalnej temperatury atmosfery.

Trzeba sobie uzmysłowić, że 1 cm² powierzchni wolnej od lodu, przy arktycznych temperaturach, traci 1 kW energii i to bezustannie w przeciągu miesięcy i lat.

Jeśli uwzględnić jeszcze to, że antarktyczne płonie potrafią utworzyć się na obszarze 250000 km², to widać jakie gigantyczne ilości energii przepływają pomiędzy oceanem a atmosferą w tym rejonie.

Pi razy drzwi, jest to ilość przewyższająca 100-krotnie całkowitą ilość energii elektrycznej produkowanej przez całą ludzkość na Ziemi w przeciągu roku.

Nie można się więc też dziwić temu, że wpływ tego zjawiska zaznacza się w każdym zakątku kuli ziemskiej. Dla niektórych oznacza to czasy urodzaju i dobrobytu, a dla innych katastrofalne susze i klęski głodu.

Ostatnia wielka płoń w rejonie morza Weddella wystąpiła w latach 1974 1976. Poniżej widzimy jej położenie i zasięg:


Jeśli poszukamy korelacji ze zjawiskami klimatycznymi na Ziemi to stwierdzimy, że bezpośrednio po wystąpieniu tej płoni zaznaczyło się gigantyczne przesuniecie stref klimatycznych na Ziemi, prowadzące szczególnie w Afryce, do długotrwałej suszy i olbrzymich klęsk głodu na południe od Sahary.

Również jeśli chodzi o pogodę u nas, to w pierwszym okresie wiązało się to raczej z ochłodzeniem i w Europie mieliśmy w rezultacie parę naprawdę srogich zim, szczególnie pod koniec lat 70-tych i na początku 80-tych. W dalszym swoim przebiegu klimat uległ ociepleniu i stabilizacji, która to panuje mniej lub bardziej do dziś.

Te zagadkowe wahania klimatyczne długo nie znajdowały żadnego wytłumaczenia, jednak ostatnie badania wpływu płoni na klimat wskazują na to, że to one są właśnie wskaźnikiem przyszłego przebiegu zjawisk klimatycznych na Ziemi.

Jak jednak płonie powstają i w jaki sposób wpływają one na te zjawiska, na te pytania nauka daje tylko pokrętne odpowiedzi, w oczywisty sposób pozbawione logiki i realistycznych podstaw.

Zajmijmy się więc teraz przyczynami powstania tego zjawiska.

Ci którzy czytali moje wcześniejsze artykuły domyślają się zapewne, że zjawisko to musi być rezultatem procesów zachodzących daleko poza Ziemią.

I istotnie, oceaniczne płonie, tak jak i wszystkie inne zjawiska geofizyczne, są rezultatem koniunkcji ciał niebieskich zachodzących w Układzie Słonecznym.

W tym przypadku chodzi o najbardziej spektakularną z nich, o zaćmienie słoneczne.

W rezultacie zaćmień słonecznych dochodzi do zasadniczych zmian warunków brzegowych przebiegu zjawisk fizycznych na Ziemi.

Jedną z podstawowych konsekwencji jest zmiana warunków przejść fazowych minerałów we wnętrzu Ziemi, oraz interferencji oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni budujących materię ziemską.

Żeby zrozumieć dalszy tok rozumowania proponuje zapoznanie się z poniższymi artykułami wyjaśniającymi zasady budowy materii i podstawowe mechanizmy jej funkcjonowania.

Zaćmienie słoneczne zmieniając warunki brzegowe przejść fazowych materii prowadzi do tego, że we wnętrzu Ziemi powstają rożne odmiany tej materii, o rożnej częstotliwości oscylacji atomów z których ona się składa.

Wzajemne interferencje występujące pomiędzy rożnymi generacjami oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni prowadzą do zjawiska spontanicznego wzrostu temperatury materii we wnętrzu Ziemi i do tworzenia się, w skrajnym przypadku, zbiorników magmy lub też do powstania trzęsień ziemi.
W wielu przypadkach podgrzanie skał jest za słabe aby wywołać ich stopienie, szczególnie w tym przypadku, jeśli strefa objęta zaćmieniem słonecznym dotknęła tylko skrajne warstwy skorupy ziemskiej. W takiej sytuacji następuje tylko podgrzanie warstw przypowierzchniowych Ziemi do momentu aż następne zaćmienie słoneczne, albo inne zjawisko zmieniające wartości lokalnego TG, przerwie tę samonapędzającą się pętlę interferencyjnego wzmacniania się oscylacji atomów materii i sytuacja wraca do normy.

Takim spektakularnym rezultatem tego zjawiska są właśnie płonie które tworzą się bezpośrednio nad obszarem skorupy ziemskiej podlegającym spontanicznemu podgrzaniu. Ponieważ podgrzanie występuje w tym przypadku pod obszarami zalodzonymi, to jest to bezpośrednio zauważalnie i nie może być przez „naukowców” ignorowane i zakłamane. Tylko dlatego bowiem wiemy, że to zjawisko w ogóle występuje.
Oczywiście na terenach niezalodzonych to zjawisko jest równie częste, ale tam naukowcy trzymają gęby na kłódkę i niczego się o czymś takim nie dowiadujemy, ponieważ bez pomocy precyzyjnych instrumentów sami tego nie zauważymy.

Na Antarktydzie widzi je jednak każdy głupi.


W przypadku płoni z lat 74-76 przyczyną było zaćmienie słoneczne które zaszło na tym obszarze 5 lat wcześniej.





Proces spontanicznego podgrzania skal potrzebował więc 5 lat na to, aby to podgrzanie osiągnęło taką skalę, że wpłynęło to również na temperaturę wód powierzchniowych oceanu w tym rejonie i zapobiegło możliwości tworzenia się lodu na olbrzymim jego obszarze.

Zjawisko to nie jest jednak takie proste, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Polega ono nie tylko na prostym podgrzaniu wody ale na globalnej zmianie jej własności fizycznych.

O tym zjawisku pisałem już tutaj.


W opisanych powyżej warunkach tworzy się więc lód w którym atomy składowe oscylują z wyższą częstotliwością jak normalnie, co powoduje to, że zmienia się też temperatura przejść fazowych. Dla lepszego zrozumienia warto również przeczytać to co napisałem o zasadach pomiaru temperatury materii i o tym jak to zjawisko jest przez „fizyków” fałszywie interpretowane.


W przypadku spadku lokalnego Tła Grawitacyjnego, co jest nieuchronne, ponieważ maleje ono w miarę oddalania się od obszaru podgrzania, lód taki jest bardzo stabilny i zachowuje swój stan fazowy w temperaturach leżących zdecydowanie powyżej zera. W ten sposób obszar ten staje się olbrzymią fabryką lodu oceanicznego przyczyniając się do dynamicznego wzrostu jego zalodzenia. Patrz również anomalia Mpemby


Jednocześnie obszar płoni jest też terenem który oddaje do atmosfery niewyobrażalne wprost ilości pary wodnej, ale ta para składa się z cząsteczek o mniejszej wielkości, ponieważ również budujące je atomy zmniejszają swoją wielkość na tym obszarze.

Ta para wodna ma też całkiem inną zdolność do mieszania się z pozostałymi gazami atmosfery i inną temperaturę przejścia fazowego i skraplania. W konsekwencji wzrasta ilość opadów na obszarach przybiegunowych a maleje na obszarach przyrównikowych. W rezultacie mamy śnieżne i rekordowo mroźne zimy w Europie i susze i katastrofy głodowe w Afryce centralnej.

Taki mechanizm zmian klimatycznych nie był dotychczas brany pod uwagę i tzw. „naukowcy” odwracali uwagę społeczeństwa od prawdziwych przyczyn propagując „klimatyczne ocieplenie”.


Wprawdzie nie możemy być tego pewni na 100 %, czy aby wyłącznie płonie decydują o tych zmianach, ale nie da się tego ukryć, że maja na nie zdecydowany wpływ.

Z tej perspektywy możemy też spojrzeć na klimatyczne zmiany ostatnich dziesięcioleci z innego punktu widzenia i spróbować je zinterpretować jako rezultat zaćmień słonecznych w rejonie Antarktydy.

Jak już to wyjaśniłem, płoń z lat 74-76 była rezultatem specjalnego zaćmienia słonecznego które tylko musnęło powierzchnię naszej planety w rejonie Morza Weddella.
W tym rejonie tego typu zaćmienia słoneczne są dość częste i wcześniej zdarzyły się np. w roku 1950 i 1957. 


To ostatnie spowodowało po kilku latach powstanie płoni o podobnym zasięgu co ta z roku 1974. Niestety nie znalazłem bezpośredniego potwierdzenia tego zjawiska z prostej przyczyny, bo bez obserwacji satelitarnych potwierdzenie wystąpienia płoni na Antarktydzie jest prawie że niemożliwe, a w tamtych czasach nie istniał jeszcze potrzebny do tego system satelitarny.

Wskaźnikiem pośrednim było to, że lata 60-te cechowały się bardzo niskimi temperaturami atmosfery, szczególnie w zimie, i wiele rekordów temperatur minusowych np. w Polsce pochodzi jeszcze z roku 1963.

Po ponad 40-letniej przerwie znowu w zeszłym roku zaobserwowano w rejonie morza Weddella płoń.



Wprawdzie jej wielkość nie równa się tej z lat 74-76, ale trzeba tez stwierdzić, że zaćmienie słoneczne które jest jej przyczyną nie spełniało optymalnie potrzebnych do tego warunków. Wprawdzie położenie się zgadza, ale strefa samo-podgrzewania się skał, z racji geometrii tego zaćmienia, znajduje się relatywnie głęboko i jej wpływ na temperaturę wód oceanicznych nie może być duży.

Mimo to płon ta będzie jeszcze przez parę lat wpływać na warunki klimatyczne na Ziemi i powodować to, że temperatury w trakcie miesięcy zimowych znowu będą niskie. 

 

Wprawdzie nie należy na razie oczekiwać powtórzenia sytuacji z lat 60-tych, ale mafia klimatycznych oszustów będzie miała w następnych paru latach poważne problemy z wmówieniem ludziom propagowanych przez nią bzdur.

Ta sytuacja nie potrwa niestety długo i w latach 20 i 30 obecnego wieku ekstremalne zjawiska klimatyczne przybiorą na sile. Wiąże się to z ogólną sytuacją przebiegu i częstotliwości zaćmień słonecznych na Ziemi.

Przedstawiony powyżej związek pomiędzy obecnością płoni oraz zmianami klimatycznymi odsłania nam bowiem o wiele głębsze zjawisko wpływające na klimat na Ziemi, a mianowicie zjawisko częstości występowania i rozkładu zaćmień słonecznych na jej powierzchni.

Płonie są bowiem sygnałem innej o wiele bardziej znaczącej zmiany.


Płaszczyzna orbity Księżyca, względem płaszczyzny orbity Ziemi wokół Słońca, nie jest stała.

To położenie zmienia się bez ustanku i charakteryzuje się specyficznym cyklem w którym Księżyc przyjmuje pozycję, od skrajnie wychylonej od płaszczyzny ekliptyki, do prawie że całkowitego wzajemnego pokrywania się tych płaszczyzn.

W czasach pokrywania się płaszczyzn orbit Ziemi i Księżyca częstotliwość zaćmień słonecznych jest największa i ich koncentracja występuje w rejonach równikowych oraz zwrotnikowych. Kiedy te płaszczyzny rozchodzą się maksymalnie ilość zaćmień słonecznych maleje, a te które zachodzą, częściej obejmują tereny podbiegunowe. W skrajnym przypadku cień Księżyca omija po prostu Ziemię albo dotyka jej powierzchnię tylko na półkolistym obszarze. To właśnie tego typu zaćmienia są bezpośrednią przyczyną powstania płoni.

W takich właśnie okresach obszary polarne ulegają ociepleniu a następnie wzmożonemu zalodzeniu. Odpowiednio obszary podzwrotnikowe i klimatu umiarkowanego staja się zimniejsze i klimatycznie niestabilne.


W swoim szczytowym nasileniu zjawisko to pociąga za sobą katastrofalne zmiany klimatu na kuli ziemskiej.


Koniunkcje planet, w tym oczywiście i zaćmienia słoneczne, są bowiem głównym mechanizmem podtrzymującym temperaturę naszej planety. Bez tych koniunkcji Ziemia już dawno byłaby planetą prawie że martwą, podobną bardziej do Marsa.

I odwrotnie, gdyby jej orbita zbliżona była bardziej do średniej ważonej płaszczyzny obrotu planet naszego Układu Słonecznego to temperatury atmosfery ziemskiej przewyższyłyby te na Wenus.


Oczywiście to porównanie odnosi się do obecnych warunków na Ziemi. W rzeczywistości zmiany takie są łagodzone tym, że materia ziemska, na skutek przejść fazowych, dostosowuje się bardzo plastycznie do nowych warunków TG i zmiany te w większości przypadków przebiegają niezauważalnie lub tak powoli, że traktujemy je jako rezultat chaotycznych zmian.

Tylko bardzo rzadko dochodzi do takiej sytuacji jak w Permie, kiedy to Ziemia była na najlepszej drodze do zamienienia się w drugą Wenus.

Uratował naszą planetę właśnie Księżyc, który podtrzymując działalność wulkaniczną na Ziemi, stosunkowo szybko doprowadził do dostosowania się lokalnego TG do tego jaki średnio panuje w naszym Układzie Słonecznym.

To właśnie Księżyc jest gwarantem tego, że Ziemia jest planetą na której życie znalazło dobre warunki do rozwoju. Księżyc bowiem poprzez ciągłe zaćmienia słoneczne stabilizuje warunki klimatyczne w przedziale temperatur sprzyjających życiu.

Nie znaczy to jednak, że Księżyc zapewni te warunki również naszej cywilizacji.

W latach 20-tych, 30-tych i 40-tych obecnego wieku oczekuje nas nieodwracalna katastrofa.


Nie tylko, że ogólna ilość zaćmień słonecznych osiągnie minimum, to jeszcze dodatkowo wystąpią dwa razy po sobie płytkie zaćmienia słoneczne w rejonie morza Weddella w latach 2043 i 2044.



Te zaćmienia spowodują powstanie płoni przewyższającej swoimi rozmiarami wszystko to co już znamy.

Jeśli chodzi o klimat na Ziemi to wynik będzie przerażający.


Nie dość tego że po suszach i klęskach głodowych lat 30-tych nasza cywilizacja ledwo będzie zipać, to z nastaniem lat 40-tych przyjdzie prawdziwy mróz.
W Europie oczekują nas zimy takie jak na początku lat 60-tych, a kto wie czy nie takie jak w trakcie Małej Epoki Lodowcowej.


To wszystko połączone z ekstremami temperatur w okresie letnim zarówno w górę jak i w dół skali.

Jeszcze jedna sprawa niepokoi mnie dodatkowo. Tak jak to już wielokrotnie podkreślałem również aktywność słoneczna jest determinowana koniunkcjami ciał niebieskich Układu Słonecznego. W czasach kiedy orbity planet pokrywają się ze sobą wpływ tych koniunkcji na Słońce jest największy i aktywność słoneczna jest duża.

Kiedy te płaszczyzny orbit planet rozchodzą się od siebie, wpływ takich koniunkcji na Słońce słabnie i ilość plam słonecznych zaczyna maleć.

W okresie Malej Epoki Lodowcowej przez dziesięciolecia żadnych plam słonecznych nie obserwowano. Ta mała aktywność słoneczna odbiła się również na bilansie energetycznym Ziemi i temperatury na niej spadły drastycznie.
Jeśli teraz spojrzymy na przebieg ostatniego cyklu słonecznego, i porównamy go z cyklami poprzednimi, to każdy powinien dostać natychmiastowego szoku.


Ostatni cykl słoneczny nie wróży nam nic dobrego i w połączeniu z opisanym już cyklem zaćmień słonecznych daje mieszankę wybuchową która potrafi naszą cywilizację zmieść z powierzchni ziemi.

Sytuacja jest tak poważna, że apeluję do decydentów, aby natychmiast podjęli kroki zaradcze.


Jeszcze nie jest za późno.

Mamy jeszcze parę lat zanim oziębienie klimatyczne przybierze katastrofalne rozmiary. Czas jest sprzyjający do tego, aby poczynić zapasy na ciężkie lata i przede wszystkim zapewnić nam dostęp do źródeł energii. Kiedy przyjdzie mróz nikt się nie będzie pytał o cenę, byle tylko w chacie było ciepło.

Również w dziedzinie samowystarczalności żywnościowej konieczny jest radykalny przełom. Już teraz trzeba zacząć opracowywać takie odmiany roślin które wytrzymają mrozy, krotki okres wegetacyjny i susze.
Jeśli teraz nie zareagujemy to czeka Polaków głód a z nim katastrofalne epidemie.

Czasu mamy mało i już teraz trzeba przygotować społeczeństwo na taką ewentualność.


Inaczej oczekują nas nie tylko katastrofy żywiołowe ale również rewolucje i chaos społeczny.

Przy odrobinie pecha to powiedzonko o „kamieni kupie” nabierze całkiem proroczego znaczenia. 




Uzupełnienie 04.10.2017

W tym miejscu aż się prosi aby pokusić się o prognozę pogody na zimę 2017-2018.

Powtórne pojawienie się płoni w tym roku i jej zasięg rzędu 50000 km² nie wróży oczywiście nic dobrego. Co gorsza i układ planet nie jest korzystny. Już w połowie października rozpocznie się seria koniunkcji planet z udziałem Ziemi. Przyczyni się to do raczej deszczowej i zimnej pogody.
Również opady śniegu zaczną się w tym roku wcześnie.

W połowie grudnia spadnie śnieg który ma wszelkie szanse ku temu aby przetrwać do marca. Wygląda bowiem na to, że zarówno w styczniu jak i lutym oczekują nas naprawdę silne mrozy i zima będzie znacznie ostrzejsza niż poprzednia. To będzie jednak „małe piwo” w porównaniu z tym co czeka nas jeszcze w najbliższych dziesięcioleciach.
 


Kobaltowy błękit gór lodowych

Zamieszczony poniżej tekst jest kopią artykułu opublikowanego przeze mnie przed pięciu laty.
Zamieszczam go tutaj jako przygotowanie do kolejnego artykułu którego tematem będzie zjawisko przyrodnicze, dla którego współczesna „nauka” nie ma żadnego rozsądnego wytłumaczenia.


Kobaltowy błękit gór lodowych - blog I.C https://www.salon24.pl/u/pogadanki/438199,kobaltowy-blekit-gor-lodowych



I.C, 2 sierpnia 2012 r.



To co stało się ze współczesną fizyką to kliniczny przypadek rozdwojenia jaźni.

Z jednej strony fizycy próbują zgłębić tajemnice natury i stosują w tym celu coraz bardziej wyszukane metody badawcze.

Z drugiej strony wbili sobie do ich pustych łepetyn, że ich obserwacje muszą być niezmienne w czasie i ich wszechświat musi zachowywać się tak jak wymagają tego ich pie…te matematyczne formułki.

Doprowadziło to do przedziwnej sytuacji w której istnieją dwa równoległe
wszechświaty. Jeden to wszechświat formalny złożony z formułek fizyków z ich
prawami natury, stałymi fizycznymi i podobnymi bzdetami.

Oraz drugi, to ten realny, naśmiewający się z durnoty fizyków i pokazujący w każdym, najmniejszym nawet zjawisku, jak beznadziejnie głupie są wypociny ich chorych umysłów.

Wbrew ogólnemu przekonaniu fizycy nie mają zielonego pojęcia jak funkcjonuje nasz wszechświat. Dlatego najchętniej debatują z takim zacięciem nad zjawiskami które nie dadzą się bezpośrednio sprawdzić, bo tylko to daje pewność ukrycia ich kompletnej niewiedzy.

Zadrukowali już tysiące ton papieru swoimi dywagacjami o początkach
wszechświata, o czasoprzestrzeni, o cząstkach elementarnych i innych bzdurach, których nikt nigdzie nie widział i których istnienia nigdy nie uda się udowodnić, z prostej przyczyny braku ich egzystencji, a jednocześnie unikają, jak diabeł święconej wody, wszystkiego co dotyczy realnych zjawisk przyrodniczych.

A tymczasem otaczająca nas rzeczywistość jest bardziej zagadkowa i fascynująca niż największe fantazje tych cymbałów.

Fizycy stworzyli sobie system polegający na przemilczaniu tych zagadek, a jeśli są one dla postronnych widoczne, to opracowali odpowiednie metody oszukiwania i wprowadzania w błąd przy pomocy pseudoteorii.

Czasami dobrze jest więc przyjrzeć się bliżej najprostszym zjawiskom w otaczającej nas przyrodzie i zapytać się samego siebie, czy to co mówi na ten temat fizyka może mieć realne podstawy i czy rzeczywiście wyjaśnia to dany fenomen, czy tylko odwraca naszą uwagę od braku takich wyjaśnień ze strony fizyków.

Oczywiście ilość możliwych zjawisk jest nieskończona i w każdym z nich wyjaśnienia fizyków są fałszywe. Od czegoś trzeba by jednak zacząć i na początek proponuję zajęcie się tematem barwy gór lodowych.

Temat ten wydaje się być na pierwszy rzut oka nieciekawy i pozbawiony niespodzianek.


To jest jednak nieprawdą. 

Dlaczego lód ma tak rożne barwy 

i dlaczego niekiedy przyjmuje niesamowitą, prawie że fosforyzującą barwę kobaltowego błękitu postaram się tutaj wyjaśnić.

Jaki kolor ma lód każdy widział. Najczęściej jest on mlecznobiały, czasami
przezroczysty jak szkło, innym razem kiedy występuje w grubszej warstwie przyjmuje kolor niebieskawy.


To wytłumaczenie nie wyczerpuje jednak wszystkich możliwych zjawisk powstawania kolorów obserwowanych w lodzie, i już krótki przegląd internetu wystarcza, aby trafić na formy gór lodowych dla których proste wytłumaczenia nie funkcjonują.



Istnieją jednak obserwacje gór lodowych w których teorie fizyków z całą pewnością są fałszywe. Chodzi o tak zwane góry lodowe w kolorze kobaltowego błękitu.

Kolor ten obserwuje się niekiedy u gór lodowych natychmiast po ich oderwaniu się od macierzystego lodowca. W ciągu kilku godzin po oderwaniu góry te wydają się fosforyzować intensywnym światłem w kolorze kobaltowego błękitu. Zjawisko to jest krótkotrwałe i już po jednym dniu przyjmują one swoją zwykłą mlecznobiałą barwę.

Dla lepszego wyobrażenia kolejne zdjęcie



Pomiary wykazały, że lód z tych gór lodowych jest początkowo pozbawiony
pęcherzyków powietrza, ale już po jednym dniu porowatość jego gwałtownie rośnie.


Oczywiście można postąpić tak jak fizycy i olać tę historię. Tak naprawdę, co kogo obchodzi czy lód jest niebieski czy biały.

Tak naprawdę mnie to jest też obojętne, ale jest to dobry przykład tego, jak nauka podchodzi do problemu zrozumienia rzeczywistości i myślę że nic nie jest tak przekonywujące dla normalnych ludzi jak przykłady, które mogą zobaczyć własnymi oczyma i które potrafią objąć wyobraźnią wyrosłą z ich własnych doświadczeń.

A więc wróćmy do kobaltowych gór lodowych i zastanówmy się co mogło spowodować to, że w pierwszych godzinach po oderwaniu od lodowca, góry te zdają się wprost lśnić niesamowicie niebieskim światłem.

W tym celu musimy cofnąć się do momentu powstania tego lodu. Tak jak to już
wielokrotnie powtarzałem, warunki fizyczne na Ziemi nie są stałe, a w związku z tym najmniejsze elementy materii czyli atomy zmieniają swoją wielkość w zależności od wartości Tła Grawitacyjnego.

Jeśli atomy zwiążą się ze sobą tworząc molekuły danej substancji to możliwości zmian ich wielkości ulegną ograniczeniu.


Wielkość tego ograniczenia zależna jest od stanu fazowego danej molekuły i maleje w miarę przejścia ze stanu gazowego przez stan ciekły do stałego.

Lód gór lodowych jest z reguły bardzo stary i tworzył się przed tysiącami lat w czasach, kiedy na Ziemi panowały całkiem inne warunki TG.
W większości przypadków TG było w tamtych czasach niższe niż obecnie, a więc cząsteczki wody miały większą objętość.
Zamarzając, zamroziły w sobie panującą w tym momencie wartość TG na następne tysiąclecia.

Dla uproszczenia pomijam tu fakt że lód przechodzi w trakcie przemieszczania się lądolodu wielokrotnie przejścia fazowe, topiąc się i zamarzając wielokrotnie, i rzadko się to zdarza abyśmy trafili na kryształy lodu niezmienione od czasu ich powstania.

Kiedy w wyniku cielenia się lodowca tworzące się góry lodowe obsuwają się do
oceanu, kryształy lodu w raptowny sposób wystawione są na działanie wyższej
temperatury wody. Stopniowo, poczynając od powierzchni, rozpoczyna się proces przejścia fazowego w lodzie. Lód góry lodowej wytworzony w czasach o niskiej wartości TG ma inny punkt przejścia między fazą ciekłą i stałą. 
Punkt  ten nie leży przy 0°C, jak mierzony świeżo skalibrowanym termometrem, ale leży zdecydowanie niżej w obrębie temperatur ujemnych.


W związku z tym kontakt takiego lodu z wodą o temperaturze dodatniej oznacza jego natychmiastowe stopienie. Jednocześnie jego głębsze warstwy mają dalej temperaturę ujemną. W związku z tym dochodzi do błyskawicznego powtórnego zamrożenia wody.

Tym razem jednak molekuły wody, z chwila uwolnienia z sieci krystalicznej lodu, zostały poddane działaniu obecnie panującej wartości TG i natychmiast zmniejszyły swoją objętość dostosowując ją do aktualnej jego wielkości.

Fotony promieniowania świetlnego padające na te kryształy, w trakcie tego przejścia fazowego, zmuszone są do udziału w tym procesie zmniejszania wielkości molekuł wody, a tym samym we wzroście częstotliwości oscylacji tych molekuł, co prowadzi do zwiększenia częstotliwość własnych oscylacji tych fotonów.

Taki wzrost częstotliwości oscylacji oznacza przesunięcie częstotliwości światła w kierunku światła niebieskiego.


W rezultacie proporcje barw światła zostają przesunięte w kierunku barwy niebieskiej i fioletowej. To przesunięcie powoduje intensywnie niebieską barwę lodu oraz wrażenie, że lód ten emituje więcej światła niż otrzymuje.

To wrażenie nie jest bezpodstawne, ponieważ ta część światła którą normalnie nie obserwujemy, ze względu na to że występuje w podczerwieni, zostaje przekształcona w światło dla nas widzialne.

Odpowiednio, część spectrum światła o barwie fioletowej zostaje przesunięta w kierunku ultrafioletu co tłumaczy fosforyzujący charakter barwy tego lodu.

Jednocześnie przemiana fazowa powoduje zmniejszenie objętości nowo powstałych kryształów lodu i powstanie sieci mikroskopijnych pęcherzyków w lodzie.

I to to właśnie zjawisko jest odpowiedzialne za zanik niebieskiej barwy lodu już po tak krótkim czasie.

Jak widać tak zdawałoby się proste zjawisko jak barwa lodu, jest rezultatem
skomplikowanych zależności i ujawnia nam mechanizmy funkcjonowania natury o których fizykom nawet się nie śniło.




O huraganie Havrey i zaćmieniu słonecznym w dniu 21.07.2017

O huraganie Havrey i zaćmieniu słonecznym w dniu 21.07.2017


W jednym z ostatnich moich artykułów ostrzegałem przed konsekwencjami zaćmienia słonecznego w dniu 21.08.2017.


Zaćmienia słoneczne, lub też generalnie koniunkcje ciał niebieskich z udziałem Ziemi, są bezpośrednią przyczyną całego szeregu zjawisk geofizyczny z których, dla naszego codziennego życia, najważniejsze znaczenie mają zjawiska atmosferyczne.

Również to ostatnie zaćmienie słoneczne wpłynie zasadniczo na przebieg tych zjawisk na Ziemi i w następnych miesiącach i latach będziemy się musieli o tym niestety boleśnie przekonać.

Pierwszym zwiastunem tego wpływu było pojawienie się huraganu Hervey.


Huragan Hervey powstał jako niewielkie zaburzenie atmosferyczne w rejonie Wysp Zielonego Przylądka. Jego historia skończyłaby się zapewne równie szybko jak się zaczęła, gdyby nie to, że w międzyczasie doszło do zaćmienia słonecznego. Doskonale widoczne jest to w opisie historii tego huraganu.


Tuż przed zaćmieniem był on już na najlepszej drodze do tego aby skończyć swój żywot jako zwykły front atmosferyczny. Jego klasa została obniżona do najniższego poziom w skali oceny siły cyklonów atmosferycznych i meteorolodzy oczekiwali jego rychłego zaniknięcia.

Ale nagle wraz ze zbliżaniem się zaćmienia słonecznego jego siła zaczęła gwałtownie rosnąć, a poprzednio luźna struktura chaotycznie rozmieszczonych chmur, nabrała regularności prawdziwego Huraganu. Dalsza jego historia jest zapewne wszystkim znana, a straty jakie wyrządził w USA szacowane są wstępnie na 130 mld dolarów.

Oczywiście taki rozwój wypadków jest dla tzw. „naukowców” kompletną niespodzianką. Takiego przebiegu zdarzeń nikt nie oczekiwał i stąd może szkody były aż tak dotkliwe.

Inaczej jeśli spojrzy się na to z punktu widzenia mojej teorii.

Zaćmienie słoneczne ma globalny wpływ na charakterystykę zjawisk atmosferycznych. 


Również u nas, mimo że dzieliło nas tysiące kilometrów od tego zaćmienia, mogliśmy zaobserwować jego wpływ.

Mimo że prognozy pogody były bardzo optymistyczne i zapowiadały upalne lato.



Rzeczywistość okazała się całkiem inna. 

 
Zaćmienie słoneczne spowodowało wzrost oscylacji Tła Grawitacyjnego a tym samym przyczyniło się do zasadniczej zmiany przebiegu zjawisk fizycznych na Ziemi.

Jednym z rezultatów była zmiana stosunku poszczególnych składników atmosfery ziemskiej. Najważniejszym z nich jest oczywiście para wodna i ta w tych nowych warunkach uległa globalnemu przesyceniu. Pogłębiło się to również na skutek raptownego spadku temperatury. Co niektórzy jeszcze na pewno pamiętają jak dotkliwie to ochłodzenie było przez nasz organizm odczuwalne. W ciągu kilku zaledwie godzin z warunków pełni lata przeszliśmy do jesieni.

Nie inaczej miała się sprawa również w Ameryce Środkowej. Słabnący nad Jukatanem ośrodek burzowy Harvey nagle otrzymał olbrzymi zastrzyk energii. Skraplająca się z atmosfery para wodna oddaje do otoczenia olbrzymie ilosci  energii w trakcie tego przejścia fazowego. W połączeniu z osłabieniem ciśnienia atmosferycznego, jako bezpośredniego skutku zmniejszenia amplitudy oscylacji atomów materii, w warunkach rosnącego TG, dało to mieszankę wybuchową która musiała doprowadzić do katastrofy.

Oczywiście w przypadku huraganu Harvey poważną rolę odegrał zwykły splot okoliczności. Po prostu pierwotny front niżowy pojawił się w nieodpowiednim czasie i w nie odpowiednim miejscu. W innych warunkach do tej katastrofy by nie doszło. Pojawienie się zaćmienia słonecznego stworzyło, tej niegroźnej początkowo anomalii pogodowej, nie tylko optymalne warunki do wzrostu ale spowodowało też, że kierunek poruszania się powstałego huraganu musiał być skierowany tam, gdzie wpływ tego zaćmienia był największy a więc w kierunku centrum USA.

Jeśli jednak co niektórzy wpadną na pomysł, ze można już odwołać alarm i przejść do porządku dziennego, to oczywiście czeka ich jeszcze dotkliwa nauczka.

W przypadku huraganu Harvey mamy do czynienia z wpływem zmian wartości TG na już istniejący ośrodek niżowy.


Oczywiście zaćmienie słoneczne jest w stanie bezpośrednio spowodować powstanie huraganów oraz wpłynąć na ich intensywność jak i na siłę niszczycielską jaka rozwiną.

Jako przykład może nam posłużyć historia jednego z najcięższych a może najcięższego sezonu huraganów na Atlantyku w roku 2005.

Rok ten okazał się katastrofalnym jeśli chodzi o rozmiar szkód i zniszczeń w USA spowodowanych przez huragany.

Dlaczego do tej serii straszliwych huraganów doszło, postaram się tu krotko wytłumaczyć.
Aby to zrozumieć musimy zacząć całkiem gdzie indziej, a mianowicie od zasad tworzenia się plam słonecznych.

Pomimo, że dla wielu wyda się to absolutnie niemożliwe, oba te zjawiska bazują na identycznych zasadach.

W poniższym linku podałem opis tworzenia się plam słonecznych.



W gruncie rzeczy takie same zasady panują również na Ziemi z tym, że zamiast płynnego wodoru i helu na Ziemi koniunkcje ciał niebieskich oddziaływają bezpośrednio na wodę wszechoceanu.

Również w oceanie zmiany TG w strefie zaćmienia wpływają na oscylacje poszczególnych molekuł wody. Rosnąca częstotliwość TG powoduje, że molekuły wody słabiej reagują na te oscylacje. To samo czynią też atomy z których te molekuły się składają. Słabsze oscylacje wakuoli budujących atomy oznaczają jednak również zmniejszenie masy tych atomów.


W ten sposób również cząsteczki wody stają się lżejsze. W rezultacie w głębinach oceanu tworzą się olbrzymie pęcherze wody o mniejszym ciężarze właściwym niż woda otaczającego oceanu. Tak jak to obserwujemy w lawa lampie


Te pęcherze lżejszej wody zaczynają się wznosić ku powierzchni oceanu. Do tego dochodzi jednak kolejne zjawisko polegające na tym, że poszczególne molekuły wody nie poruszają się swobodnie, ale wchodzą w kontakt z innym cząstkami wody tworząc przestrzenne struktury o charakterze pseudokrystalicznym. Te struktury maja to do siebie, że zamrażają częstotliwość oscylacji tych molekuł na jakiś czas. Jednak w warunkach poruszania się tych pęcherzy w kierunku powierzchni oceanu maleje wartość lokalnego ziemskiego TG.


Częstotliwość oscylacji pozostaje jednak niezmienna, co przy rosnącej ich amplitudzie, musi spowodować naturalny wzrost temperatury wody takiego pęcherza, w rezultacie czego pojawiają się, po upływie paru tygodni, obszary na powierzchni oceanu, o podwyższonych wartościach temperatury. Bezpośrednio po zaćmieniu słonecznym te obszary osiągają też największą temperaturę i rozmiary tak że stają się zaczątkiem tworzenia się huraganów w atmosferze.

W roku 2005 mieliśmy do czynienia z zaćmieniem słonecznym które w swojej końcowej fazie objęło również równikowe obszary Atlantyku przy wybrzeżu Ameryki Południowej.


Na skutek geometrycznej projekcji tego zaćmienia na powierzchnię Ziemi doszło do poważnego wzrostu TG w głębokich warstwach oceanu, w tej części Atlantyku i do tworzenia się opisanych powyżej pęcherzy wody o objętości milionów metrów sześciennych, powoli przemieszczających się ku powierzchni.

Szczególnie pechowe było to, że to zaćmienie zdarzyło się tuż przed rozpoczęciem sezonu huraganów. Wprawdzie trochę za wcześnie, ale wystarczająco blisko czasowo, aby pęcherze z gorącą wodą na czas dotarły do powierzchni.


W konsekwencji sezon huraganów rozpoczął się zdecydowanie wcześniej i to od razu z grubej rury, rekordowym huraganem Denis



po którym wystąpił jeszcze silniejszy huragan Emily



Co natychmiast rzuca się nam w oczy to to, że oba te huragany wytworzyły się dokładnie nad tym samym obszarem, który dwa miesiące wcześniej znalazł się pod wpływem zaćmienia słonecznego.

W tej części oceanu ciepłe powierzchniowe masy wodne przemieszczają się po trasie nazywanej Prądem Zatokowym.



Schematycznie można go tak przedstawić:



W szczegółach wygląda już trochę inaczej:



Jak widzimy składa się on z pojedynczych rotujących komórek przemieszczających się wzdłuż wybrzeża Ameryki Środkowej i Północnej.

Zjawisko przemieszczania się mas wodnych dotyczy też i pęcherzy wodnych powstałych po zaćmieniu słonecznym w dniu 08.04.2005.

Również i te pęcherze przemieszczały się w kierunku wybrzeży USA i to właśnie w ich obrębie dochodziło raz za razem do tworzenia się coraz silniejszych huraganów .

Po Emily przyszła kolej na Irene



dalej Katrina



Ofelia



oraz ekstremalnie silny huragan Wilma



Widzimy wyraźnie jakiemu przemieszczeniu uległ obszar powstania huraganów w czasie. Z tego możemy wywnioskować w jakim tempie przemieszczają się pęcherze wody w oceanie po zaćmieniu słonecznym.

Oczywiście podany przykład nie jest jedyny i możemy w tym przypadku mówić o regule sterującej intensywnością sezonu huraganów na Atlantyku.

Innym jest np. sezon w roku 1995 w którym miało miejsce zaćmienie słońca w rejonie równikowego Atlantyku w dniu 29.04.1995.



Rozkład huraganów widzimy na kolejnej grafice



Z opisanych przypadków możemy wyciągnąć wnioski co do zasad tworzenia się huraganów.

Jeśli sezon taki poprzedzony jest zaćmieniem słonecznym, a obszar jego powstania umieszczony jest tak, że pęcherze wody pojawiają się na powierzchni oceanu w okresie letnim w rejonie Karaibów to musi dojść do intensywnego tworzenia się huraganów. Jeśli równocześnie jakieś zaćmienie objęło obszar południa i wschodu USA, to trzeba się też liczyć z ponadprzeciętną częstotliwością lądowania takich huraganów na wybrzeżu USA oraz z odpowiednio dużymi stratami.

W odniesieniu do aktualnego zaćmienia oznacza to, że wystąpiło ono trochę za późno aby zapoczątkować rekordowy sezon. Nie jest jednak wykluczone, że pęcherze cieplej wody stosunkowo szybko osiągną powierzchnię Morza Sargasowego a następnie podążą w kierunku Florydy. To zjawisko wymaga czasu, tak więc w obecnym sezonie największe huragany wystąpią stosunkowo późno i zagrażają w pierwszym rzędzie obszarowi Florydy oraz terenom na północ od niej.
Można się też spodziewać, że często lądować będą na wybrzeżu USA.

Z drugiej strony mała aktywność słoneczna, jak i brak koniunkcji planet w najbliższym czasie, oddziaływają hamująco na skłonności do tworzenia się huraganów. 


Wszystko zależy więc od tego, które z czynników okażą się być dominujące.
W każdym razie niebezpieczeństwo silnych huraganów w tym roku jest znaczne, szczególnie takich o rekordowych prędkościach wiatru.

Na miejscu Amerykanów na wschodnim wybrzeżu zabrałbym się już za robienie zapasów. Może być gorąco. 


Uzupełnienie z dnia 05.09.2017



Huragan „Irma“ 


rozwija się zgodnie z planem i jego przewidywana trasa wiedzie wprost w kierunku Florydy.

Również inne zjawiska geofizyczne osiągnęły wysoki poziom aktywności. Najnowszy komentarz na ten temat umieściłem tutaj:






W przypadku „Irmy” największe niebezpieczeństwo polega na tym, że już jutro (06.09.2017) mamy pełnię Księżyca. Ponieważ następuje ona tuż po ostatnim zaćmieniu słonecznym możemy być tego pewni, że Księżyc znajduje się jeszcze bardzo blisko linii łączącej Ziemię ze Słońcem a więc mamy optymalne warunki do wzrostu Tła Grawitacyjnego.



Będzie to oczywiście związane z globalnymi zmianami składu atmosfery ziemskiej i z przesyceniem jej parą wodną. Dla huraganu oznacza to nowy olbrzymi przypływ energii i huragan ten jutro i pojutrze osiągnie zapewne swoją maksymalną niszczycielską siłę.

Będzie to kolejny dowód na prawidłowość mojej teorii i jej skuteczność w przewidywaniu przebiegu zjawisk geofizycznych na Ziemi. 



Uzupełnienie 07.09.2017


W trakcie kiedy cała uwaga społeczności skupia się na huraganie „Irma“, tworzą się nowe ośrodki zagrożenia. Już od kilku dni obserwowano obecność dwóch systemów burzowych w rejonie Karaibów. Pierwszy o nazwie „Katia“utworzył się w Zatoce Meksykańskiej, a drugi „Jose“ powstał tym samym rejonie Atlantyku co „Irma“, ale parę dni po niej i jest tak jakby jej bliźniakiem.



Do wczoraj nie stanowiły one większego zagrożenia. Zarówno „Katia“


jak i „Jose“



kwalifikowane były jako „tropikalne burze“ i nic nie wskazywało aby w najbliższym czasie coś się mogło w tym radykalnie zmienić.

Tymczasem tak jak ostrzegałem, pełnia księżyca, a tym samym przyrost wartości TG, zmieniła wszystko i w ciągu zaledwie kilku godzin obie te burze równocześnie przeobraziły się w prawdziwe huragany.

To jednak nie koniec. Huragany w rejonie Wysp Zielonego Przylądka tworzą się teraz jak na taśmie i już widać zalążek następnego.


Jest to już kolejny dowód na prawidłowość mojej teorii i kolejny przykład tego, do jakiego stopnia „nauka” opanowana jest przez durni i złodziejaszków. To że „naukowcy” są złodziejami można by było jeszcze wybaczyć. To że to takie gamonie to już prawdziwy skandal.

Największym skandalem jest jednak to, że ludzie dają się tym oszustom w tak prymitywny sposób robić w balona.
 

Translate

Szukaj na tym blogu