Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tło Grawitacyjne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tło Grawitacyjne. Pokaż wszystkie posty

Dowód na prawdziwość legendy o Amazonkach

Dowód na prawdziwość legendy o Amazonkach

Niektórych zastanowiło zapewne to, że w ostatnim czasie przypomniałem cały szereg moich artykułów sprzed lat.
Nie było to związane z brakiem konceptu na nowy temat, ale wiązało się z koniecznością zapoznania czytelników z moją koncepcją ewolucji, zanim przedstawię im kolejny artykuł o naszej historycznej spuściźnie.
Zresztą mimo upływu lat artykuły te nic się nie zestarzały i postawione tam tezy nie straciły nic a nic ze swojej aktualności, a więc zasługują dodatkowo na to, aby przywołać je z niebytu.

Badania genomu ludzkiego rozwinęły się niesamowicie w ostatnich latach i przyniosły nam szereg zaskakujących niespodzianek. Jedną z nich jest np. ta, że nasze wyobrażenia o historii naszej cywilizacji, a w tym i o roli Słowian w jej rozwoju, zostały po prostu wstrząśnięte od podstaw.

Okazało się, że tak naprawdę ludzką cywilizację stworzyli Słowianie i to oni byli też twórcami najważniejszych jej centrów w dziejach świata.

Niestety te prawdy tylko bardzo krótko znalazły dostęp do szerokiej publiczności i już od lat trwa aktywna kampania fałszowania wyników badań genetycznych i ukrywania przez nami prawdziwych danych.

W ostatnim czasie zaprzestano prawie że całkowicie publikowania badań haplogrup męskich w przypadku badan szczątków ludzkich, ponieważ wykazywały one obecność haplogrup słowiańskich „I” i „R1a” w Europie już od najdawniejszych czasów i tylko lokalny wpływ haplogrup „semickich”, co oczywiście podważało lasowany przez „naukę” pogląd o istnieniu bliskowschodniej „kolebki cywilizacyjnej”. 

Równie wstrząsający był fakt, że nie udało się znaleźć jakichś wyraźnych wskazówek na genetyczną odrębność narodów Europy Zachodniej i szczególnie Niemcy okazali się być mieszanką wszystkich możliwych europejskich haplogrup i ich „aryjskość” raz na zawsze okazała się być zwykłą legendą.

Komplety brak genetycznych wskazówek na obecność tzw. "ludów germańskich" w Europie spowodował, że szczególnie Niemcy rozpoczęli kampanię dezinformacyjną negując znaczenie genetyki dla badań historycznych.

Ciekawym przykładem tego typu manipulacji jest historia badań największej bitwy w okresie epoki brązu


na której ślady natrafiono na terenach obecnej Meklemburgii w Niemczech, w rejonie jeziora Dołęża.


Kiedy okazało się, że badania genetyczne szczątków ludzkich nie wykazały najmniejszej obecności czegoś co można by przypisać „Germanom”


a wprost przeciwnie, jednoznacznie wskazały na przodków Polaków, słowiańskich Etrusków


i skandynawskich Słowian,


jako jej aktywnych uczestników, to w rezultacie natychmiast wstrzymano finansowanie tych prac w obawie, że kolejne dane okażą się dla zwolenników „zachodniej wyższości cywilizacyjnej” jeszcze bardziej kompromitujące.

Ta sprawa jest tym bardziej skandaliczna, bo nie jest wykluczone, że właśnie wydarzenia związane z tą bitwą stały się następnie kanwą legendy o „Wojnie Trojańskiej” i razem z inwazją ludów słowiańskich, zwanych fałszywie „Ludami Morza”, na południe Europy i Bliski Wschód, znalazły swoje miejsce w podaniach i legendach późniejszych „Greków”.


Oczywiście równie krytycznie trzeba spojrzeć na przedstawienie badań nad Dołężą przez tzw. „polską Wikipedię” która niestety jeszcze raz potwierdza swoje niechlubne miano tuby antypolskiej i antysłowiańskiej propagandy.

Oczywiście badania haplogrup męskich prowadzone są w tajemnicy dalej, tylko że ich wyniki nie są już publikowane w odniesieniu do konkretnych znalezisk archeologicznych. Mimo to czasami przez przypadek otwiera się nam wgląd w naszą przeszłość i to w całkowicie zaskakujący dla nas sposób.

Takim tego przykładem jest artykuł który ukazał się w czasopiśmie „Nature”


W skrócie chodzi w nim o to, że badania genetyczne szczątków ludzkich wykazują w określonych przedziałach czasowych gwałtowne zawężenie się genetycznej różnorodności ich nosicieli.

Autorzy tego artykułu Tian Chen Zeng, Alan J. Aw i Marcus W. Feldman zadali sobie trud analizy dostępnych faktów i doszli do wniosku, że przed około 7000 lat doszło do dramatycznego zubożenia genetycznej różnorodności wśród ówczesnych mężczyzn.

Jednocześnie tego zjawiska nie zaobserwowano wśród kobiet. Wprost przeciwnie, w tym samym czasie daje się zauważyć zwiększenie się wśród nich tej różnorodności.

Wnioski jakie wyciągnęli autorzy tego artykułu, oskarżając o to zubożenie wzajemnie wymordowanie się skłóconych ze sobą klanów i plemion, przy czym kobiety jakimś dziwnym trafem nie zostałyby w trakcie tych rzezi poszkodowane, są wysoce nieprawdopodobne.

Zresztą sami autorzy dostarczają nam bezpośredniego dowodu obalającego ich tezy.

Dowód ten znajdziemy na wykresie przedstawiającym różnorodność genetyczną mężczyzn w trakcie ostatnich 70000 lat.


Co widzimy na tym wykresie to to, że zubożenie to miało charakter globalny i objęło populacje mężczyzn na wszystkich kontynentach i to w tym samym czasie.

Kto choć powierzchownie liznął parę wiadomości o faktach dotyczących rozwoju cywilizacji, pod koniec epoki neolitu, ten musi wiedzieć również to, że zmiany kulturowe nie nastąpiły we wszystkich rejonach Ziemi równocześnie, ale znaczące osiągnięcia cywilizacyjne rozprzestrzeniały się stopniowo od rejonu Europy Środkowej na wschód obejmując coraz bardziej rozlegle obszary. Również zmiany technologiczne jak i zmiany struktur społecznych podlegały tej samej regule.

Tak na przykład opanowania przez ludzi technologii metalurgicznych dokonała w Europie kultura Vinča i stopniowo, po upływie stuleci, umiejętności te rozprzestrzeniły się na Bliski Wschód i trzeba było dalszych tysiącleci aby objęły one również Azję wschodnią.

Identycznie przebiegały też zmiany form społecznych, gdzie ponadplemienne struktury pojawiły się najprawdopodobniej po raz pierwszy w Europie, a następnie rozprzestrzeniły się na dalsze rejony świata prowadząc często do powstania nowych wspaniałych cywilizacji.

W żadnym przypadku nie można przyjąć jednoczesności takich zmian na całym świecie, a bez tej jednoczesności proponowany przez autorów przebieg wydarzeń jest po prostu absurdalny.

Jednak fakty są nieubłagane i wskazują jednoznacznie na to, że przed 7000 lat miało miejsce drastyczne zmniejszenie się populacji mężczyzn na świecie i to do takiego stopnia, że na 17 kobiet miał przypadać tylko jeden mężczyzna. Skoro nie mogło to być spowodowane wzajemnym wyrzynaniem się mężczyzn w wyniku powszechnego amoku, to musiały zaistnieć inne przyczyny takiej dramatycznej zmiany stosunku płci.

Współczesna nauka nie jest w stanie wyjaśnić przyczyn tego typu zdarzeń bo jej paradygmaty nie mają z naszą rzeczywistością nic wspólnego.

Tzw. „fizyka” dopracowała się tak durnego systemu opisu natury, że zamiast nam naszą rzeczywistość wyjaśnić, gmatwa ją w sposób po prostu skandaliczny i sieje chaos i spustoszenie w głowach ludzi.

Również i w tym przypadku przyczyny zaobserwowanego zjawiska leżą całkiem gdzie indziej.

Są one związane z naturalnymi procesami zmian wartości Tła Grawitacyjnego, które w skrajnej postaci mogą prowadzić do drastycznej zmiany stosunku płci u noworodków.

Wahania TG mają charakter periodyczny bo związane są z wzajemnym położeniem ciał niebieskich w naszym Układzie Słonecznym.

Szczególną rolę odgrywa tu stopień wzajemnego pokrywania się projekcji planet na powierzchnię Słońca w trakcie ich wzajemnych koniunkcji. Ten z kolei zależny jest od położenia planet względem ekliptyki.

Widzimy to np. na tej grafice, gdzie zielone i niebieskie półelipsy torów planet oznaczają to, że znajdują się albo "pod" albo "nad" płaszczyzną orbity Ziemi.



Jak widzimy te położenia są dość zróżnicowane, choć zauważa się dominację jednego kierunku takich zgrupowań.

Przed 6600 tys lat zauważymy jednak o wiele większą zgodność tych położeń to znaczyło, że prawdopodobieństwo znalezienia się kilku planet w momencie ich wzajemnej koniunkcji dokładnie w płaszczyźnie ekliptyki było znacznie większe i generalnie ta zgodność musiała prowadzić do efektów rezonansu modulacji TG przez poszczególne planety i generalnego wzrostu jego poziomu.



Jak taki wzrost odbija się na morfologi organizmów żywych i jak drastyczny wpływ może mieć to na rozkład płci u noworodków opisałem już przed laty w cyklu artykułów o genetyce.


Opisana przeze mnie mechanizmy były również przyczyną tego, że przed 7000 laty gwałtownie spadła liczba urodzin noworodków płci męskiej. W skrajnych przypadkach mogło to rzeczywiście doprowadzić do sytuacji, że odosobnione grupy ludzkie zostały prawie całkowicie pozbawione mężczyzn. W rezultacie powstały społeczności w których część kobiet musiała przejąć te zadania, które pierwotnie były domeną mężczyzn, w tym również te związane z bezpieczeństwem i obroną takich społeczności.

Takie grupy plemienne w których kobiety zdane były tylko na siebie samych, pierwotni Słowianie nazwali (S)amożeny,  (S)amożonki co Grecy swoim niechlujnym zwyczajem przerobili na Amazon(es) a my zniekształciliśmy do Amazonek.

Jednoznacznie słowiański źródłosłów tej nazwy wskazuje na to, że i to legendarne plemię kobiet-wojowniczek było w swojej istocie plemieniem słowiańskim. Tym samy potwierdza się też moje pierwotne przypuszczenie które przedstawiłem w poniższym tekście.


Opisane zjawisko uświadamia nam również, jak bardzo niedoceniane są przez „historyków” podania i mity naszych przodków. Również i w tym przypadku okazuje się, że legendarne Amazonki nie były tylko efektem czystej wyobraźni starożytnych, ale ich egzystencja staje się w świetle tych nowych faktów więcej niż prawdopodobna.

O Słowianach w Ameryce na 1500 lat przed Kolumbem



Przed pięcioma laty napisałem artykuł o niezwykłym znalezisku w rejonie pustyni Atacama.


Wskazałem tam na niezwykłość zachodzących w rym rejonie zjawisk związanych z wahaniami wartości Tła Grawitacyjnego oraz na ekstremalnie silny wpływ tych zmian na procesy epigenetyczne i mutacje genomu ludzkiego.


Ostatnio trafiłem na kolejną ciekawostkę z tego rejonu świata.


Ta ciekawostka jest jeszcze o tyle dla nas Słowian interesująca, bo badania materiału genetycznego znalezionych tam szczątków ludzkich wykazało obecność haplogrup żeńskich „H1, H2 i U2E”, a więc typowych dla kobiet o pochodzeniu słowiańskim. Nie ogłoszono wyników badan haplogrup męskich, co wskazuje na prymitywną próbę ukrycia faktu, że mężczyźni kultury Paracas byli zapewne nosicielami haplogrupy R1a lub I2.

Wiek znalezisk pasuje doskonale do fazy wędrówek ludności słowiańskiej i podboju przez nią olbrzymich obszarów Azji i Bliskiego Wschodu na przełomie epok brązu i żelaza.

Nie jest wykluczone, że przyjmowany przez nas zasięg tych wędrówek nie odzwierciedla ich prawdziwych rozmiarom nawet w przybliżeniu i nasi przodkowie nie zakończyli ich na Indiach i Chinach, ale pojedyncze grupy podjęły podróże oceaniczne osiągając wybrzeże Peru.

Nastąpiło to w czasie w którym w tym rejonie doszło do gwałtownych spadków TG, a tym samym do zmian fałdowania się białek w trakcie procesów rozrodczych. W efekcie wystąpił u tych ludzi proces błyskawicznej ewolucji i zmian ich wyglądu i budowy ciała. 

W trakcie okresów niskich wartości TG organizmy żywe zwiększają swoją wielkość lub też na drodze epigenetycznej wielkość tych organów, które w trakcie ich życia były szczególnie aktywne. Najbardziej aktywnym organem ludzkim jest nasz mózg, i stąd w omawianej sytuacji musi dochodzić do szczególnego wzrostu mózgu, a więc i do wzrostu czaszek w których ten mózg się znajduje.


W cytowanym linku z filmem podany jest przykład pochowka kobiety z jej nie narodzonym dzieckiem.
Również to dziecko wykazuje cechy wydłużonej i silnie zwiększonej czaszki. To znalezisko przeczy jednak „naukowej” tezie, że takie powiększenie czaszek wywołane zostało sztucznie.

Mamy tu dowód na to, że ten proces był powszechny i występował wielokrotnie w historii ludzkości.

Pozwala to również inaczej spojrzeć na znaleziska podobnych czaszek na wyspie Malta, w Rosji i w wielu innych rejonach Ziemi. 

Pozwala nam również na zmianę naszego przekonania o odrębności gatunkowej Neandertalczyków. Taka odrębność nigdy nie istniała i Neandertalczycy są po prostu tylko morfologicznie inną formą człowieka.

Pozwala nam też na uświadomienie tego, jak zdegenerowana i obrzydliwie zakłamana jest współczesna nauka razem z jej przedstawicielami.

Przymiarka do Armagedonu

Przymiarka do Armagedonu


Przed wielu laty napisałem krótki artykuł o konsekwencji wybuchu słonecznego skierowanego w kierunku naszej planety. Ten temat poruszałem wielokrotnie w powiązaniu z przeróżnymi zjawiskami geofizycznymi, ale wówczas skoncentrowałem się na aspekcie gwałtownych spadków ciśnienia atmosferycznego, co ma egzystencjalne znaczenie dla alpinistów wspinających się na bardzo wysokie góry.


O tym artykule prawie ze już zapomniałem i pewnie też zapomnieli o nim wszyscy jego ówcześni czytelnicy. Szczególnie, że teraz mamy okres minimalnej aktywności słonecznej i ten temat nie jest aktualnie na czasie.

Tak się jednak złożyło, że natrafiłem na bardzo interesujący artykuł o wyjątkowym zdarzeniu na Pacyfiku, które w roku 2012 po prostu umknęło mojej uwadze. Gdybym wtedy o tym usłyszał, od razu związałbym te dwie sprawy ze sobą. Teraz trwało trochę zanim sobie uświadomiłem, że przecież już o tym pisałem i to jeszcze zanim do tego wydarzenia doszło.

A więc po kolei:

Pasażerowie samolotu lecącego nad południowym Pacyfikiem w dniu 18.07.2012 nie wierzyli własnym oczom, pod nimi rozpościerała się wyspa i to nie jakaś byle jaka, ale tak wielka jak cała Belgia.

Załoga wezwanego do rozpoznania sytuacji nowozelandzkiego okrętu „HMNZS Canterbury" stwierdziła ze zdumieniem, że ta nieznana wyspa jest w rzeczywistości gigantycznym nagromadzeniem pumeksu pływającego po powierzchni oceanu. Natychmiast stolo się dla wszystkich jasne to, że pumeks ten jest rezultatem potężnego wybuchu jednego z licznych w tamtym regionie wulkanów.

Dalsze badania wykazały, że tym wulkanem był wulkan Havre, znajdujący się około 1000 km na północny wschód od Nowej Zelandii.


Teren ten stał się celem badań ekspedycji naukowej i wyniki tych badań ukazały się właśnie niedawno na łamach czasopisma „Science Advances”


Rezultatem były fascynujące zdjęcia komputerowe tego krateru.


Patrząc na to zdjęcie czujemy wprost jak kolosalny charakter miała ta eksplozja i że różniła się ona diametralnie od tego, do czego nas natura w przypadku wulkanów przyzwyczaiła. Podobne formy znajdziemy bardzo daleko, bo dopiero na innych planetach i księżycach naszego Systemu Słonecznego.

Na specyficzny charakter takich eksplozji zwracałem uwagę wielokrotnie np. tu:


oraz na to, że również na Ziemi ten rodzaj wulkanizmu stanowi realne zagrożenie.



W gruncie rzeczy mieliśmy tu do czynienia z identyczną sytuacją, którą opisałem w poniższym artykule,


z tym, że tym razem do przesycenia gazów doszło nie w wodzie jeziora, ale w powstałym wcześniej zbiorniku magmy.

Ten sam mechanizm jest również odpowiedzialny za wybuchy tak zwanych superwulkanów


i stanowi podstawowy instrument, który w przyszłości umożliwi przepowiadanie tego typu katastrof.



Wróćmy więc jeszcze raz do wulkanu Havre i spróbujmy prześledzić tok wydarzeń które doprowadziły do jego wybuchu.

Całe nieszczęście rozpoczęło się w dniu 11.07.2010 roku. W tym to właśnie dniu, tereny przyszłego wybuchu wulkanicznego znalazły się pod wpływem oddziaływania zaćmienia słonecznego.



To oddziaływanie było tym groźniejsze, bo objęło szczególnie intensywnie przypowierzchniowe części skorupy ziemskiej, właśnie te w których przejścia fazowe minerałów zachodzą ze szczególną łatwością i gdzie w ten sposób narodziła się nowa generacja minerałów o innych częstotliwościach oscylacji budujących je atomów niż minerały bezpośrednio sąsiadujące w półzastygłej z pozoru magmie.

W ten sposób rozpoczął się proces stopniowego samoistnego podgrzewania się skał, który w ciągu dwóch kolejnych lat doprowadził do powstania olbrzymiego zbiornika magmy pod tym już od tysiącleci zastygłym wulkanem.

Z racji specyficznego składu mineralogicznego, magma ta była niezwykle bogata w rozpuszczone w niej ciecze i gazy które znajdowały się w niej w stanie chwiejnej równowagi.

Wszystko gotowe było do normalnego wybuchu wulkanicznego, jaki znamy na tysiącach innych przykładów ale wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego.

W tym czasie również Słońce weszło w okres wzmożonej aktywności i raz za razem nasza gwiazda wstrząsana była gigantycznymi wybuchami. 

Jeden z najsilniejszych wystąpił w dniu 12.07.2012.



Wybuch ten był tym groźniejszy, bo skierowany w kierunku Ziemi i związana z nim anomalia Tła Grawitacyjnego osiągnęła Ziemie akurat w momencie w którym opisywany przez nas wulkan wystawiony był na ten front zmian.

Ta fala uderzeniowa anomalnych skoków TG doprowadziła natychmiast do katastrofy i w obrębie zbiornika magmy pod wulkanem Havre doszło do przesycenia rozpuszczonych w magmie gazów i cieczy.

Jak w butelce od szampana którym wstrząśniemy przed otwarciem, nastąpił prawie natychmiastowy wzrostu ciśnienia w zbiorniku magmy i zawarta w nim lawa uległa spienieniu. Po osiągnięciu wartości krytycznych ciśnienia doszło następnie do serii gigantycznych wybuchów, w rezultacie czego na powierzchnie oceanu wypłynęły kilometry sześcienne spienionych skał zwanych potocznie pumeksem.

Ten wybuch wulkanu nie był jedynym skutkiem tej katastrofalnej erupcji słonecznej. Spowodowała ona również równolegle niespodziewany wybuch nieczynnego od stu lat wulkanu Tongariro w Nowej Zelandii. Również i w tym przypadku mechanizm wybuchu był identyczny.

Najprawdopodobniej w tych dniach wystąpiły też dalsze katastrofy geofizyczne o których jeszcze nie wiem, a których przyczyną był ten niesamowicie silny wybuch na Słońcu.

Kto wie, może również alpiniści ucierpieli od tego wybuchu nie zdając sobie nawet sprawy co było prawdziwą przyczyną ich nieszczęść.


Uzupełnienie z dnia 22.02.2018


Omawiany przeze mnie w artykule powyżej przypadek aktywizacji procesów wulkanicznych w następstwie zaćmień słonecznych jest przykładem typowego mechanizmu ich powstania.

Oznacza to, że każde zaćmienie słoneczne może teoretycznie zapoczątkować proces podgrzania się warstw skalnych we wnętrzu Ziemi prowadzący w skrajnym przypadku do ich upłynnienia i wytworzenia komory magmowej.

Całe szczęście nie wszędzie istnieją odpowiednie warunki brzegowe do zapoczątkowania takiego procesu i tereny te ograniczają się głównie do tych obszarów, które znamy już z ich aktywności wulkanicznej. Tak więc, jeśli zaćmienie obejmie taki aktywny obszar, to prawdopodobieństwo zapoczątkowania tam procesu kreacji magmy jest niewspółmiernie większe.


Tym większe, im częściej takie zaćmienia nad danym obszarem występują.


Japonia znana jest nam z tego, że jest to kraj wulkaniczny. Do niedawna wydawało się, że ten wulkanizm przebiega tam w ramach mniej lub bardziej ograniczonych wybuchów.


Jednak od kilku lat rejon leżący u południowych wybrzeży wyspy Kiusiu stał się celem intensywnych badań naukowych. Zauważono bowiem, że aktywność wulkaniczna w tym rejonie gwałtownie rośnie. Najnowsze dane wskazują na to, że w przypadku kaldery Kikai mamy do czynienia z jednym z dziesięciu najgroźniejszych dla ludzkości tzw. superwulkanów.


W przeciwieństwie jednak do innych wulkanów, ten jest już gotowy do wybuchu.


Jego komora magmowa zawiera niewyobrażalną ilość 40 km³ magmy gotowej w każdym momencie do gigantycznej eksplozji.


Jej powstanie zostało zainicjowane stosunkowo niedawno, bo w roku 2009. Wtedy to doszło do zaćmienia słonecznego w dniu 22.07.2009, które objęło również obszar wulkanu Kikai.


Niestety na tym się nie skończyło i trzy lata później ten sam obszar objęło kolejne zaćmienie Słońca.


To powtórne zaćmienie spowodowało dalsze gwałtowne generowanie magmy i błyskawiczne powiększanie się komory magmowej.


Najprawdopodobniej komora magmowa dalej rośnie i wybuch wulkanu jest kwestią najbliższych miesięcy, najwyżej lat.


Istnieją trzy scenariusze przebiegu wypadków.


W pierwszym, najbardziej optymistycznym, nastąpi stopniowe obniżanie ciśnienia i temperatury zbiornika magmy, w efekcie stopniowego wypływu lawy i po upływie kilkunastu lat zagrożenie spadnie do zera.


Inny scenariusz to dalszy wzrost temperatury oraz dalsze powiększanie się zbiornika magmy, do momentu przetopienia się magmy na powierzchnię i jej wypływu w formie mniej lub bardziej silnego wybuchu wulkanicznego.

Scenariusz najbardziej prawdopodobny prowadzi nas niestety prosto do katastrofy. W tym scenariuszu, tak jak w artykule powyżej, dojdzie do takich wahań TG, że zawarte w magmie rozpuszczone w niej fluidy ulegną gwałtownemu przesyceni i ulatniając się, gazy i ciecze zwiększą w jednorazowym akcie ciśnienie w zbiorniku tak, że eksploduje on wyrzucając na powierzchnie Ziemi olbrzymia cześć znajdującej się w nim magmy.


Ten scenariusz oznacza dla ludzkości katastrofę.



Istnieją jednak możliwości przygotowania się na wybuch, ponieważ jego prawdopodobieństwo wzrasta w okresach koniunkcji Ziemi z innymi ciałami niebieskimi, w tym szczególnie w okresie zaćmień Słońca i Księżyca.

Również erupcje słoneczne są w stanie zainicjować taki wybuch, ale te całe szczęście przez najbliższe parę lat będą bardzo rzadkie.


Tak czy owak, w najbliższych paru latach rozstrzygnie się też jaki scenariusz zostanie urzeczywistniony.

Jak upadnie nasza cywilizacja

Jak upadnie nasza cywilizacja


Na niebezpieczeństwa związane z klęskami żywiołowymi zwracałem już uwagę wielokrotnie.
Rozliczne niebezpieczeństwa jakie natura stawia naszej cywilizacji są przez obecne pokolenia kompletnie ignorowane. Mam nawet wrażenie, że podświadomy strach przed ewentualnością globalnej katastrofy prowadzi do tego, że obecne elity władzy wypierają te niebezpieczeństwa ze swojej świadomości, również z tego względu, bo generalnie mają pierdla przed podjęciem odpowiedzialności za własne czyny.

Stąd z otwartymi oczyma, jak stado lemingów, zmierzamy do przepaści


mimo tego, że tak naprawdę, wprawdzie tym katastrofom nie jesteśmy w stanie przeciwdziałać, ale jesteśmy w stanie (co najmniej) poczynić przygotowania dla ich złagodzenia.

Omawiając wpływ moich teorii dotyczących funkcjonowania wszechświata zwróciłem również uwagę na to, że przebieg procesów fizycznych w naszym Układzie Słonecznym zależy w pierwszej kolejności od wartości zmian tzw. Tła Grawitacyjnego, które to z kolei jest modulowane przez wzajemną pozycję ciał niebieskich. Oczywiście istnieją również mechanizmy w skali naszej galaktyki, ale ten wpływ omówię przy innej okazji.

Również aktywność słoneczna zależy całkowicie od wzajemnego położenia planet względem Słońca. 


Dokładniej omówiłem to np. tutaj.


Dzięki mojej teorii jesteśmy w stanie z dużą precyzją przewidzieć przyszłe wybuchy na Słońcu, a co najważniejsze przewidzieć te, których wpływ na Ziemię może być absolutnie katastrofalny.

Dotychczas nasza rodzima gwiazda okazała nam duże miłosierdzie i oszczędziła nam prawdziwej katastrofy.

Już parę razy minęła ona nas jednak dosłownie o włos i nie można się dalej zdawać tylko na szczęście.



Największa znana nam burza słoneczna w czasach współczesnych dotknęła Ziemię w roku 1859. Całe szczęście ówczesna cywilizacja była dopiero na samym początku wykorzystywania elektryczności i szkody jakie ta burza wywołała były niewielkie.


Ta sama burza teraz spowodowałaby kompletny krach naszej cywilizacji.


W ciągu kilku zaledwie minut przestałoby funkcjonować wszystko to co ma cokolwiek wspólnego z elektrycznością lub elektroniką.

To znaczy nie funkcjonowało by nic!!!!!!l


Najgorsze jest to, że tak naprawdę nie wiemy czy burza i roku 1859 to maksymalne możliwości naszego Słońca w tej dziedzinie.

Logika każe nam przyjąć, że tak nie jest.

Okres w którym ludzkość obserwuje takie wybuchy na Słońcu jest tak naprawdę bardzo krotki i byłoby co najmniej dziwne to, gdybyśmy w tak krótkim czasie zetknęli się już z maksymalna siłą takich wybuchów.

Wprost przeciwnie, logika nakazuje nam przyjecie założenia, że ten wybuch, w najlepszym przypadku, należał do takich lekko ponad średnią.

To znaczy, że musiały w przeszłości zaistnieć wybuchy znacznie, ale to znacznie silniejsze.

I znalezieniem takich właśnie wybuchów zajęła się grupa naukowców skupionych wokół Timofeja Sukhodolova z Institute for Atmospheric and Climate Sciencew z  Zurychu


Poddali oni analizie cały szereg prób pobranych z pojedynczych przyrostów rocznych drzew, aby pomierzyć zawartość w nich izotopu Berylu Be10.

Zawartość tego izotopu w materii organicznej zależy bezpośrednio od aktywności słonecznej oraz od intensywności promieniowania ultrafioletowego docierającego do Ziemi.

Analiza ta jest o tyle wartościowa ponieważ dotychczas nikt nie zadał sobie wysiłku, aby zrobić te badania o tak dobrej rozdzielczości. Większość tzw. „naukowców” idzie na łatwiznę i analizuje materiał z przyrostów wieloletnich, co oczywiście nie pozwala ani na określenie siły wybuchów na Słońcu, ani na dokładne ich datowanie.

W tym przypadku jednak udało się zaobserwować to, że szczególnie wielki wybuch na Słońcu musiał wystąpić na przełomie lat 774/775 naszej ery.


Wzrost zawartości berylu w próbkach był tak znaczny, że aby te wartości osiągnąć, to wybuch na Słońcu musiał być około 50 razy silniejszy niż ten zaobserwowany przez Carringtona.

Gdyby ten wybuch wystąpił teraz, to jego efekty przeszły by nasze najgorsze obawy i spowodowałyby takie zniszczenia w infrastrukturze, że nasza cywilizacja zostałaby zdmuchnięta (w dosłownym tego słowa znaczeniu) z powierzchni Ziemi.

Oczywiście wyniki tej pracy naukowej są interpretowane na bazie obowiązujących w nauce teorii i z tego względu ich znaczenie jest marginalne.

Jeśli jednak spojrzeć na nie z punktu widzenia mojej „Teorii Wszystkiego“ to oczywiście sprawa wygląda całkiem inaczej, ponieważ dzięki niej jesteśmy w stanie dokładnie zrekonstruować sytuację która do tej katastrofy doprowadziła, a tym samym jesteśmy w stanie interpolować ją w przyszłość i dokładnie wydzielić te okresy czasu, które dla naszej cywilizacji mogą okazać się śmiertelnie niebezpieczne.

Zgodnie z moją teorią za ten wybuch słoneczny musiała odpowiadać szczególnie rzadka koniunkcja planet w naszym Układzie Słonecznym.

Ponieważ datowanie wzrostu ilości izotopu berylu jest bardzo dokładne, możemy ograniczyć nasze poszukiwania do przełomu lat 774/775.

I faktycznie w dniu 03.01.775 wystąpiła niezwykle rzadka koniunkcja planet.


W dniu tym wszystkie planety wewnętrzne utworzyły dwie podwójne koniunkcje. Zarówno Ziemia i Wenus jak i Mars i Merkury ustawiły się tak, że stały w jednej linii względem Słońca.



Dodatkowo Księżyc zbliżał się w tym czasie do nowiu i w tym przypadku możemy mówić nawet o potrójnej koniunkcji ciał niebieskich, tym bardziej że miesiąc wcześniej wystąpiło częściowe zaćmienie słoneczne, tak więc Księżyc znajdował się jeszcze prawie że idealnie między Ziemią a Wenus. Dodatkowo ważne było również to, że Ziemia trzeciego dnia stycznia każdego roku przyjmuje najbliższą pozycję względem Słońca.

Jakby tego było jeszcze mało to planety te znajdowały się w tym czasie na prawie że idealnej wspólnej płaszczyźnie, do której dołączył się również Jowisz oraz skupiły się po jednej stronie Słońca, destabilizując dodatkowo przebieg procesów heliofizycznych w jego wnętrzu.

Widzimy więc, że wystąpiły idealne wprost warunki do wystąpienia interferencji oscylacji przestrzeni i do, następujących szybko po sobie, gwałtownych wzrostów i spadków wartości Tła Grawitacyjnego. A więc również idealne warunki do wywołania szczególnie silnych erupcji słonecznych.



Oczywiście oznacza to również, że powtórzenie się takiego układu planet jest jednoznacznym sygnałem alarmowym.


Prawdopodobieństwo śmiertelnego dla naszej cywilizacji wybuchu słonecznego rośnie w tym momencie dramatycznie i wyszukanie takich właśnie koniunkcji planet w najbliższych dziesięcioleciach może być decydującym elementem w tym czy nasza cywilizacja przetrwa.

Wszyscy musimy sobie teraz postawić pytanie, śladem szekspirowskiego Hamleta, to be or not to be.

Czy Polacy przeżyją nadciągającą Apokalipsę

Czy Polacy przeżyją nadciągającą Apokalipsę

Zapewne niewielu z czytelników spotkało się z określeniem „płonie”.
Ta nazwa wprowadza wprawdzie w błąd, ale jak się później przekonamy trudno by było wymyślić lepszą dla tego zagadkowego zjawiska przyrodniczego.

Chodzi o rzecz niesamowitą.


Wprawdzie bardzo rzadko, ale za to na gigantyczną skalę, tworzą się w obrębie zalodzonego oceanu obszary absolutnie tego lodu pozbawione. Tak jakby olbrzymie przeręble, czasami nawet o średnicy setek kilometrów.

Zjawisko to jest znane ludziom od tysiącleci i Rosjanie nazywali je słowem „polynja“ (полынья), które następnie weszło do języka nauki jako jego międzynarodowe określenie. Po polsku określamy je jako połynia lub płoń.


Zjawisko to może powstać na skutek różnorodnych przyczyn. W niewielkiej skali i w pobliżu brzegów nie ma w nim niczego tajemniczego i mechanizm tworzenia się płoni jest dla nas jak najbardziej zrozumiały.

Co innego jednak w przypadku płoni oceanicznych w rejonie Antarktydy. Tam ten mechanizm jest nad wyraz tajemniczy. Nie istnieje po prostu żadne znane fizykom zjawisko które mogłoby dostarczyć, w lokalnej skali, takie ilości energii do oceanu, aby utrzymać jego temperaturę na tak wysokim poziomie, aby woda w nim nie zamarzła i to mimo tego, że w otaczającej atmosferze panuje mróz sięgający nieraz - 40°C.

Wprawdzie mechanizm tego zjawiska nie jest znany ale to nie przeszkadza „fizykom“ dalej pitolić coś o tym, że prawa natury są już rozpoznane i fizyka wyjaśnia je w sposób perfekcyjny, no może poza paroma „nieistotnymi” drobiazgami.

Zajmijmy się więc takim „nieistotnym“ drobiazgiem jakim są właśnie płonie i spróbujmy wyjaśnić, dlaczego „fizycy” na temat tego zjawiska kłamią jak najęci.

Ostatnio ukazał się artykuł w którym „badacze” zajęli się wpływem płoni na warunki klimatyczne na Ziemi. I tu okazało się, że tego wpływu nie można wprost przecenić.


W gruncie rzeczy jest to jak najbardziej zrozumiałe jeśli się uwzględni to, że płonie są obszarem w którym wszechocean traci gigantyczne ilości energii potrzebnej gdzie indziej do utrzymania normalnej temperatury atmosfery.

Trzeba sobie uzmysłowić, że 1 cm² powierzchni wolnej od lodu, przy arktycznych temperaturach, traci 1 kW energii i to bezustannie w przeciągu miesięcy i lat.

Jeśli uwzględnić jeszcze to, że antarktyczne płonie potrafią utworzyć się na obszarze 250000 km², to widać jakie gigantyczne ilości energii przepływają pomiędzy oceanem a atmosferą w tym rejonie.

Pi razy drzwi, jest to ilość przewyższająca 100-krotnie całkowitą ilość energii elektrycznej produkowanej przez całą ludzkość na Ziemi w przeciągu roku.

Nie można się więc też dziwić temu, że wpływ tego zjawiska zaznacza się w każdym zakątku kuli ziemskiej. Dla niektórych oznacza to czasy urodzaju i dobrobytu, a dla innych katastrofalne susze i klęski głodu.

Ostatnia wielka płoń w rejonie morza Weddella wystąpiła w latach 1974 1976. Poniżej widzimy jej położenie i zasięg:


Jeśli poszukamy korelacji ze zjawiskami klimatycznymi na Ziemi to stwierdzimy, że bezpośrednio po wystąpieniu tej płoni zaznaczyło się gigantyczne przesuniecie stref klimatycznych na Ziemi, prowadzące szczególnie w Afryce, do długotrwałej suszy i olbrzymich klęsk głodu na południe od Sahary.

Również jeśli chodzi o pogodę u nas, to w pierwszym okresie wiązało się to raczej z ochłodzeniem i w Europie mieliśmy w rezultacie parę naprawdę srogich zim, szczególnie pod koniec lat 70-tych i na początku 80-tych. W dalszym swoim przebiegu klimat uległ ociepleniu i stabilizacji, która to panuje mniej lub bardziej do dziś.

Te zagadkowe wahania klimatyczne długo nie znajdowały żadnego wytłumaczenia, jednak ostatnie badania wpływu płoni na klimat wskazują na to, że to one są właśnie wskaźnikiem przyszłego przebiegu zjawisk klimatycznych na Ziemi.

Jak jednak płonie powstają i w jaki sposób wpływają one na te zjawiska, na te pytania nauka daje tylko pokrętne odpowiedzi, w oczywisty sposób pozbawione logiki i realistycznych podstaw.

Zajmijmy się więc teraz przyczynami powstania tego zjawiska.

Ci którzy czytali moje wcześniejsze artykuły domyślają się zapewne, że zjawisko to musi być rezultatem procesów zachodzących daleko poza Ziemią.

I istotnie, oceaniczne płonie, tak jak i wszystkie inne zjawiska geofizyczne, są rezultatem koniunkcji ciał niebieskich zachodzących w Układzie Słonecznym.

W tym przypadku chodzi o najbardziej spektakularną z nich, o zaćmienie słoneczne.

W rezultacie zaćmień słonecznych dochodzi do zasadniczych zmian warunków brzegowych przebiegu zjawisk fizycznych na Ziemi.

Jedną z podstawowych konsekwencji jest zmiana warunków przejść fazowych minerałów we wnętrzu Ziemi, oraz interferencji oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni budujących materię ziemską.

Żeby zrozumieć dalszy tok rozumowania proponuje zapoznanie się z poniższymi artykułami wyjaśniającymi zasady budowy materii i podstawowe mechanizmy jej funkcjonowania.

Zaćmienie słoneczne zmieniając warunki brzegowe przejść fazowych materii prowadzi do tego, że we wnętrzu Ziemi powstają rożne odmiany tej materii, o rożnej częstotliwości oscylacji atomów z których ona się składa.

Wzajemne interferencje występujące pomiędzy rożnymi generacjami oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni prowadzą do zjawiska spontanicznego wzrostu temperatury materii we wnętrzu Ziemi i do tworzenia się, w skrajnym przypadku, zbiorników magmy lub też do powstania trzęsień ziemi.
W wielu przypadkach podgrzanie skał jest za słabe aby wywołać ich stopienie, szczególnie w tym przypadku, jeśli strefa objęta zaćmieniem słonecznym dotknęła tylko skrajne warstwy skorupy ziemskiej. W takiej sytuacji następuje tylko podgrzanie warstw przypowierzchniowych Ziemi do momentu aż następne zaćmienie słoneczne, albo inne zjawisko zmieniające wartości lokalnego TG, przerwie tę samonapędzającą się pętlę interferencyjnego wzmacniania się oscylacji atomów materii i sytuacja wraca do normy.

Takim spektakularnym rezultatem tego zjawiska są właśnie płonie które tworzą się bezpośrednio nad obszarem skorupy ziemskiej podlegającym spontanicznemu podgrzaniu. Ponieważ podgrzanie występuje w tym przypadku pod obszarami zalodzonymi, to jest to bezpośrednio zauważalnie i nie może być przez „naukowców” ignorowane i zakłamane. Tylko dlatego bowiem wiemy, że to zjawisko w ogóle występuje.
Oczywiście na terenach niezalodzonych to zjawisko jest równie częste, ale tam naukowcy trzymają gęby na kłódkę i niczego się o czymś takim nie dowiadujemy, ponieważ bez pomocy precyzyjnych instrumentów sami tego nie zauważymy.

Na Antarktydzie widzi je jednak każdy głupi.


W przypadku płoni z lat 74-76 przyczyną było zaćmienie słoneczne które zaszło na tym obszarze 5 lat wcześniej.





Proces spontanicznego podgrzania skal potrzebował więc 5 lat na to, aby to podgrzanie osiągnęło taką skalę, że wpłynęło to również na temperaturę wód powierzchniowych oceanu w tym rejonie i zapobiegło możliwości tworzenia się lodu na olbrzymim jego obszarze.

Zjawisko to nie jest jednak takie proste, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Polega ono nie tylko na prostym podgrzaniu wody ale na globalnej zmianie jej własności fizycznych.

O tym zjawisku pisałem już tutaj.


W opisanych powyżej warunkach tworzy się więc lód w którym atomy składowe oscylują z wyższą częstotliwością jak normalnie, co powoduje to, że zmienia się też temperatura przejść fazowych. Dla lepszego zrozumienia warto również przeczytać to co napisałem o zasadach pomiaru temperatury materii i o tym jak to zjawisko jest przez „fizyków” fałszywie interpretowane.


W przypadku spadku lokalnego Tła Grawitacyjnego, co jest nieuchronne, ponieważ maleje ono w miarę oddalania się od obszaru podgrzania, lód taki jest bardzo stabilny i zachowuje swój stan fazowy w temperaturach leżących zdecydowanie powyżej zera. W ten sposób obszar ten staje się olbrzymią fabryką lodu oceanicznego przyczyniając się do dynamicznego wzrostu jego zalodzenia. Patrz również anomalia Mpemby


Jednocześnie obszar płoni jest też terenem który oddaje do atmosfery niewyobrażalne wprost ilości pary wodnej, ale ta para składa się z cząsteczek o mniejszej wielkości, ponieważ również budujące je atomy zmniejszają swoją wielkość na tym obszarze.

Ta para wodna ma też całkiem inną zdolność do mieszania się z pozostałymi gazami atmosfery i inną temperaturę przejścia fazowego i skraplania. W konsekwencji wzrasta ilość opadów na obszarach przybiegunowych a maleje na obszarach przyrównikowych. W rezultacie mamy śnieżne i rekordowo mroźne zimy w Europie i susze i katastrofy głodowe w Afryce centralnej.

Taki mechanizm zmian klimatycznych nie był dotychczas brany pod uwagę i tzw. „naukowcy” odwracali uwagę społeczeństwa od prawdziwych przyczyn propagując „klimatyczne ocieplenie”.


Wprawdzie nie możemy być tego pewni na 100 %, czy aby wyłącznie płonie decydują o tych zmianach, ale nie da się tego ukryć, że maja na nie zdecydowany wpływ.

Z tej perspektywy możemy też spojrzeć na klimatyczne zmiany ostatnich dziesięcioleci z innego punktu widzenia i spróbować je zinterpretować jako rezultat zaćmień słonecznych w rejonie Antarktydy.

Jak już to wyjaśniłem, płoń z lat 74-76 była rezultatem specjalnego zaćmienia słonecznego które tylko musnęło powierzchnię naszej planety w rejonie Morza Weddella.
W tym rejonie tego typu zaćmienia słoneczne są dość częste i wcześniej zdarzyły się np. w roku 1950 i 1957. 


To ostatnie spowodowało po kilku latach powstanie płoni o podobnym zasięgu co ta z roku 1974. Niestety nie znalazłem bezpośredniego potwierdzenia tego zjawiska z prostej przyczyny, bo bez obserwacji satelitarnych potwierdzenie wystąpienia płoni na Antarktydzie jest prawie że niemożliwe, a w tamtych czasach nie istniał jeszcze potrzebny do tego system satelitarny.

Wskaźnikiem pośrednim było to, że lata 60-te cechowały się bardzo niskimi temperaturami atmosfery, szczególnie w zimie, i wiele rekordów temperatur minusowych np. w Polsce pochodzi jeszcze z roku 1963.

Po ponad 40-letniej przerwie znowu w zeszłym roku zaobserwowano w rejonie morza Weddella płoń.



Wprawdzie jej wielkość nie równa się tej z lat 74-76, ale trzeba tez stwierdzić, że zaćmienie słoneczne które jest jej przyczyną nie spełniało optymalnie potrzebnych do tego warunków. Wprawdzie położenie się zgadza, ale strefa samo-podgrzewania się skał, z racji geometrii tego zaćmienia, znajduje się relatywnie głęboko i jej wpływ na temperaturę wód oceanicznych nie może być duży.

Mimo to płon ta będzie jeszcze przez parę lat wpływać na warunki klimatyczne na Ziemi i powodować to, że temperatury w trakcie miesięcy zimowych znowu będą niskie. 

 

Wprawdzie nie należy na razie oczekiwać powtórzenia sytuacji z lat 60-tych, ale mafia klimatycznych oszustów będzie miała w następnych paru latach poważne problemy z wmówieniem ludziom propagowanych przez nią bzdur.

Ta sytuacja nie potrwa niestety długo i w latach 20 i 30 obecnego wieku ekstremalne zjawiska klimatyczne przybiorą na sile. Wiąże się to z ogólną sytuacją przebiegu i częstotliwości zaćmień słonecznych na Ziemi.

Przedstawiony powyżej związek pomiędzy obecnością płoni oraz zmianami klimatycznymi odsłania nam bowiem o wiele głębsze zjawisko wpływające na klimat na Ziemi, a mianowicie zjawisko częstości występowania i rozkładu zaćmień słonecznych na jej powierzchni.

Płonie są bowiem sygnałem innej o wiele bardziej znaczącej zmiany.


Płaszczyzna orbity Księżyca, względem płaszczyzny orbity Ziemi wokół Słońca, nie jest stała.

To położenie zmienia się bez ustanku i charakteryzuje się specyficznym cyklem w którym Księżyc przyjmuje pozycję, od skrajnie wychylonej od płaszczyzny ekliptyki, do prawie że całkowitego wzajemnego pokrywania się tych płaszczyzn.

W czasach pokrywania się płaszczyzn orbit Ziemi i Księżyca częstotliwość zaćmień słonecznych jest największa i ich koncentracja występuje w rejonach równikowych oraz zwrotnikowych. Kiedy te płaszczyzny rozchodzą się maksymalnie ilość zaćmień słonecznych maleje, a te które zachodzą, częściej obejmują tereny podbiegunowe. W skrajnym przypadku cień Księżyca omija po prostu Ziemię albo dotyka jej powierzchnię tylko na półkolistym obszarze. To właśnie tego typu zaćmienia są bezpośrednią przyczyną powstania płoni.

W takich właśnie okresach obszary polarne ulegają ociepleniu a następnie wzmożonemu zalodzeniu. Odpowiednio obszary podzwrotnikowe i klimatu umiarkowanego staja się zimniejsze i klimatycznie niestabilne.


W swoim szczytowym nasileniu zjawisko to pociąga za sobą katastrofalne zmiany klimatu na kuli ziemskiej.


Koniunkcje planet, w tym oczywiście i zaćmienia słoneczne, są bowiem głównym mechanizmem podtrzymującym temperaturę naszej planety. Bez tych koniunkcji Ziemia już dawno byłaby planetą prawie że martwą, podobną bardziej do Marsa.

I odwrotnie, gdyby jej orbita zbliżona była bardziej do średniej ważonej płaszczyzny obrotu planet naszego Układu Słonecznego to temperatury atmosfery ziemskiej przewyższyłyby te na Wenus.


Oczywiście to porównanie odnosi się do obecnych warunków na Ziemi. W rzeczywistości zmiany takie są łagodzone tym, że materia ziemska, na skutek przejść fazowych, dostosowuje się bardzo plastycznie do nowych warunków TG i zmiany te w większości przypadków przebiegają niezauważalnie lub tak powoli, że traktujemy je jako rezultat chaotycznych zmian.

Tylko bardzo rzadko dochodzi do takiej sytuacji jak w Permie, kiedy to Ziemia była na najlepszej drodze do zamienienia się w drugą Wenus.

Uratował naszą planetę właśnie Księżyc, który podtrzymując działalność wulkaniczną na Ziemi, stosunkowo szybko doprowadził do dostosowania się lokalnego TG do tego jaki średnio panuje w naszym Układzie Słonecznym.

To właśnie Księżyc jest gwarantem tego, że Ziemia jest planetą na której życie znalazło dobre warunki do rozwoju. Księżyc bowiem poprzez ciągłe zaćmienia słoneczne stabilizuje warunki klimatyczne w przedziale temperatur sprzyjających życiu.

Nie znaczy to jednak, że Księżyc zapewni te warunki również naszej cywilizacji.

W latach 20-tych, 30-tych i 40-tych obecnego wieku oczekuje nas nieodwracalna katastrofa.


Nie tylko, że ogólna ilość zaćmień słonecznych osiągnie minimum, to jeszcze dodatkowo wystąpią dwa razy po sobie płytkie zaćmienia słoneczne w rejonie morza Weddella w latach 2043 i 2044.



Te zaćmienia spowodują powstanie płoni przewyższającej swoimi rozmiarami wszystko to co już znamy.

Jeśli chodzi o klimat na Ziemi to wynik będzie przerażający.


Nie dość tego że po suszach i klęskach głodowych lat 30-tych nasza cywilizacja ledwo będzie zipać, to z nastaniem lat 40-tych przyjdzie prawdziwy mróz.
W Europie oczekują nas zimy takie jak na początku lat 60-tych, a kto wie czy nie takie jak w trakcie Małej Epoki Lodowcowej.


To wszystko połączone z ekstremami temperatur w okresie letnim zarówno w górę jak i w dół skali.

Jeszcze jedna sprawa niepokoi mnie dodatkowo. Tak jak to już wielokrotnie podkreślałem również aktywność słoneczna jest determinowana koniunkcjami ciał niebieskich Układu Słonecznego. W czasach kiedy orbity planet pokrywają się ze sobą wpływ tych koniunkcji na Słońce jest największy i aktywność słoneczna jest duża.

Kiedy te płaszczyzny orbit planet rozchodzą się od siebie, wpływ takich koniunkcji na Słońce słabnie i ilość plam słonecznych zaczyna maleć.

W okresie Malej Epoki Lodowcowej przez dziesięciolecia żadnych plam słonecznych nie obserwowano. Ta mała aktywność słoneczna odbiła się również na bilansie energetycznym Ziemi i temperatury na niej spadły drastycznie.
Jeśli teraz spojrzymy na przebieg ostatniego cyklu słonecznego, i porównamy go z cyklami poprzednimi, to każdy powinien dostać natychmiastowego szoku.


Ostatni cykl słoneczny nie wróży nam nic dobrego i w połączeniu z opisanym już cyklem zaćmień słonecznych daje mieszankę wybuchową która potrafi naszą cywilizację zmieść z powierzchni ziemi.

Sytuacja jest tak poważna, że apeluję do decydentów, aby natychmiast podjęli kroki zaradcze.


Jeszcze nie jest za późno.

Mamy jeszcze parę lat zanim oziębienie klimatyczne przybierze katastrofalne rozmiary. Czas jest sprzyjający do tego, aby poczynić zapasy na ciężkie lata i przede wszystkim zapewnić nam dostęp do źródeł energii. Kiedy przyjdzie mróz nikt się nie będzie pytał o cenę, byle tylko w chacie było ciepło.

Również w dziedzinie samowystarczalności żywnościowej konieczny jest radykalny przełom. Już teraz trzeba zacząć opracowywać takie odmiany roślin które wytrzymają mrozy, krotki okres wegetacyjny i susze.
Jeśli teraz nie zareagujemy to czeka Polaków głód a z nim katastrofalne epidemie.

Czasu mamy mało i już teraz trzeba przygotować społeczeństwo na taką ewentualność.


Inaczej oczekują nas nie tylko katastrofy żywiołowe ale również rewolucje i chaos społeczny.

Przy odrobinie pecha to powiedzonko o „kamieni kupie” nabierze całkiem proroczego znaczenia. 




Uzupełnienie 04.10.2017

W tym miejscu aż się prosi aby pokusić się o prognozę pogody na zimę 2017-2018.

Powtórne pojawienie się płoni w tym roku i jej zasięg rzędu 50000 km² nie wróży oczywiście nic dobrego. Co gorsza i układ planet nie jest korzystny. Już w połowie października rozpocznie się seria koniunkcji planet z udziałem Ziemi. Przyczyni się to do raczej deszczowej i zimnej pogody.
Również opady śniegu zaczną się w tym roku wcześnie.

W połowie grudnia spadnie śnieg który ma wszelkie szanse ku temu aby przetrwać do marca. Wygląda bowiem na to, że zarówno w styczniu jak i lutym oczekują nas naprawdę silne mrozy i zima będzie znacznie ostrzejsza niż poprzednia. To będzie jednak „małe piwo” w porównaniu z tym co czeka nas jeszcze w najbliższych dziesięcioleciach.
 


Translate

Szukaj na tym blogu