Jak nasi praoćcowie Troję dobywali. Cześć druga

Jak nasi praoćcowie Troję dobywali. Cześć druga


W trakcie naszych poszukiwań prawdy o pochodzeniu Słowian wielokrotnie spotykaliśmy się już z tym, że ich władcy z upodobaniem prezentowali siebie jako gwarantów i strażników pokoju.
Podkreślali to również w sposób symboliczny przyjmując tytuł lub imię, gdzie ten cel był jednoznacznie widoczny dla wszystkich poddanych.

Już przywódczyni przodków Polaków biorących udział w exodusie z Egiptu „Mirjam” - „Pokojem Jestem” przyjęła imię podkreślające główny cel jej władzy.


Oczywiście same deklaracje nie wystarczają i aby zapewnić pokój konieczna była pomoc oddanych jej wojów.
Wśród Żydów rolę tę przejęli Lewici -Lechici, czyli potomkowie Lecha (Achillesa). W opisie biblijnym przedstawieni są oni jako szczególnie oddana władcy gwardia przyboczna. Ich ślepe wypełnianie każdego rozkazu władcy, nawet wtedy kiedy wiązało się to ze szczególną brutalnością i bezwzględnością, przypomina nam jednoznacznie to, w jaki sposób Homir opisał Myrmidonów. W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z tym samym ludem i z tym samym systemem pełnienia władzy.

Co ciekawe również w późniejszych wiekach spotykamy się z kontynuacją tego systemu politycznego, a kto wie czy też nie z kontynuacja tej samej dynastii władców.

Zwróćmy uwagę na to, że również władcy Polan (Merowingowie) którzy rozciągnęli zasięg swego imperium aż do Atlantyku i Hiszpanii uważali za swojego przodka przywódcę o imieniu Merowech.


Imię Merowech składa się z dwóch członów, „Mero” który to jest lekko zmienionym słowiańskim określeniem „pokoju” (Mir, miro), oraz słowa „wech” które jednoznacznie wywodzi się od staropolskiego słowa „wacha” oznaczającego „stać na straży”, „czuwać”.

Tak więc protoplasta Merowingów powołuje się na te same atrybuty władzy u Słowian co Mirjam czy też Achilles, czyli na jego prawo czuwania nad pokojem i porządkiem w państwie, a jeśli to konieczne, również do jego wymuszania siłą wśród poddanych.

Zresztą wśród Merowingów, których to nazwa ma identyczne korzenie co i określenie Myrmidoni, deklarowanie przez władcę chęci zapewnienia pokoju nie było wyjątkiem.

Wśród władców tej dynastii znajdziemy również takiego o imieniu Chlodomer.


Imię to nawiązuje do tej samej myśli przewodniej co już omówionej poprzednio.
Również i tu znajdziemy składnik „MIR” w formie końcówki „MER”.

Oczywiście bardzo ciekawe jest to, z czego wywodzi się pierwsza część tego imienia - „Chlodo”.

Jak łatwo się domyśleć jest to zniekształcone słowiańskie słowo „WLADA(r)” czyli „władca”.

Pierwotnie imię „Chlodomer” wymawiano z rosyjska jako „Wladimir” lub po polsku „Władymir”, czyli „Władca Pokoju”.

Nie jest również skomplikowane wyjaśnienie przyczyn deformacji tego imienia przez dziejopisarzy z Europy zachodniej.

Pomijając oczywiście świadome fałszowanie historii w celach propagowania ideologii następców Merowingów – Popielidów, posługujących się starotestamentowym katolicyzmem, w przeciwieństwie do ariańskich Merowingów, ważną rolę odegrały błędy (świadome czy też nie) przy tłumaczeniu słowiańskich kronik pisanych alfabetem zbliżonym do etruskiego lub obecnej cyrylicy, na łacinę.


Jak pamiętamy np. z tych artykułów



etruska litera „H” zapisywana była podobnie jak łacińskie duże „H” z tym, że była ona zamknięta zarówno z dołu jaki z góry.

W czasach upadku Cesarstwa Rzymskiego i przejęcia dominacji przez Cesarstwo Bizantyjskie uległ też zmianie alfabet używany w korespondencji. Szczególnie u Słowian zaczął dominować alfabet będący forma przejściową z alfabetu etruskiego do cyrylicy. W tym alfabecie etruskie „H” miało jednak całkiem inne znaczenie i odpowiadało literze „B” czytanej jako „W”. Litera ta zapisana w formie kanciastej była jednak identyczna z etruskim „H”

W ten sposób katoliccy mnisi mogli w dyskretny sposób zmienić znaczenie imienia „Wladimir” na „Chlodomer”, odcinając jednocześnie Merowingów od ich słowiańskich korzeni.

Przez następne wieki ta taktyka świeciła prawdziwe triumfy, doprowadzając w efekcie do wykształcenia się nowych języków, a przede wszystkim do wynarodowienia Słowian Europy Zachodniej od Szwecji przez Anglię, Niemcy do Francji i Hiszpanii.

We Włoszech to wynarodowienie jeszcze trwa i w odciętych od świata apenińskich wioskach żyje jeszcze garstka starców posługujących się mową słowiańską do dziś.


Inna grupa Słowian we Włoszech używa do określenia samych siebie nazwy, która nieodparcie przywodzi nam skojarzenia z Etruskami.


Samych Etrusków określano w starożytności imieniem „Rasna”.
Wbrew naukowej propagandzie naród ten przetrwał więc do dziś i jego potomkowie żyją jeszcze we Włoszech, z tym że okradzeni ze świadomości swojej pradawnej historii.

Nie podaję tu linków do polskiej Wikipedii bo czytanie tam tych wypocin to czysta strata czasu. Jest to nic innego jak tyko chamska propaganda w połączeniu z łgarstwami dla mieszania Polakom w głowach.
Oczywiście w angielskiej nie jest lepiej, ale przynajmniej w ilości podanych faktów jest to już różnica klasy.

W nawiązaniu do Myrmidonów warto wspomnieć też i o innej ciekawostce. Jak przekazano w Iliadzie, gwardia przyboczna Achillesa odróżniała się od innych wojowników tym, że występowała nie tylko jednolicie uzbrojona, ale także jej zbroja utrzymana była jednolicie w kolorze czarnym. Było to, że tak powiem, symbolem rozpoznawczym tej elitarnej jednostki zbrojnej, która stała do dyspozycji władcy aby tłumić wszelkie próby rozruchów i rokoszu wewnątrz państwa.

Struktura imperium słowiańskiego była całkiem inna niż to znamy wśród innych państw tamtej epoki, a nawet współcześnie. Nie była ona scentralizowana i zdominowana przez jeden etos kulturowy i religijny ale była zlepkiem wszystkich możliwych prądów społecznych zjednoczonych osobą władcy oraz przynależnością do wspólnego języka i wspólnych norm moralnych i etycznych. Tym samy sprzyjała niestety konfliktom zbrojnym wewnątrz państwa.

Aby jednak zabezpieczyć się od typowych dla takiego systemu ruchów odśrodkowych, naczelny władca Słowian dysponował środkami wymuszania ładu społecznego wśród swoich poddanych w formie elitarnej jednostki wojskowej, jaką w starożytności stanowili Myrmidonowie, a która w późniejszych czasach zastąpiona została przez drużynę królewską składającą się z najznaczniejszych i najlepiej wyszkolonych rycerzy.

Co ciekawe, przynależność do drużyny królewskiej jeszcze długo związana była symbolicznie z kolorem czarnym. Również nasz narodowy bohater „Zawisza Czarny” nawiązywał swoim wyglądem do tej samej tradycji z której wywodzili się Myrmidonowie, propagując waleczność i prawość w powiązaniu z absolutnym oddaniem władcy państwa.

Niestety nie można zapomnieć tego, że tradycja ta została w brutalny sposób pogwałcona, kiedy to hitlerowcy w swojej szalonej ideologii uzurpowali sobie słowiańską symbolikę słońca w formie swastyki, ale również w formie czarnego koloru umundurowania, dla swoich elitarnych psychopatów z gestapo.

Jest to rzeczywiście paradoksem historii, że potomkowie Słowian – Niemcy, wykształcili tę ekstremalnie anty-słowiańską ideologię, kradnąc jednocześnie Słowianom ich pradawną symbolikę.

No ale co tu się dziwić, również współczesne „polskie” pseudoelity prowadzą identyczną antysłowiańską i antynarodową działalność, zakłamując naszą historię w zapartego.

Również Krzyżacy posługiwali się tą samą symboliką sięgając do tych samych pradawnych słowiańskich wzorców. W swoim początkowym okresie istnienia Krzyżacy byli też w znacznym stopniu zdominowani przez Słowian. Ale o tym może innym razem.

Wracając do Achillesa ciekawe jest również to, że jego kult był obecny u wszystkich ludów, o których możemy przypuszczać, że swoje pochodzenie wywodziły one od Słowian Europy Środkowej.
Musimy jednak uwzględnić tu przenikanie z równie rozpowszechnionym kultem Lele i Polele.

Symptomatyczne jest również to, że jego kult nie ograniczał się do Grecji ale wprost przeciwnie, najważniejsze miejsca kultowe znajdowały się na peryferiach wpływów greckich, w północnym rejonie Morza Czarnego, między innymi na wyspie Leuke


oraz pomiędzy ujściem Dniestru i Dniepru do tego morza.

Jeśli spojrzymy na mapę zasięgu kultury łużyckiej, która to z pewnością reprezentuje pierwowzór „Imperium Lechii”, to właśnie w wymienionym rejonie osiągnęła ona swój największy południowo-wschodni zasięg.


Oczywiście musimy tego typu mapki traktować z lekkim przymrużeniem oka. Historycy mają niestety w zwyczaju kreować z byle powodu coraz to nowe kultury i coraz to nowe społeczności na bazie tego, że jakiemuś naszemu przodkowi akurat przy lepieniu jakiś garnek nie wyszedł.

W rzeczywistości w Europie istniała ciągłość kulturowa, a to co próbuje się nam wmówić jako zmiany ludnościowe i kolejne fale podbojów i napływu obcej ludności jest niczym innym jak zwykłą zmianą mody.

W tamtych czasach zmiany takie nie odbywały się w takim zawrotnym tempie jak współcześnie i zmiany gustu mieszkańców następowały w znacznie dłuższych odcinkach czasowych, ale to nie jest jeszcze powód do tego, aby zaraz wymyślać jakieś nowe kultury.

Jest to, tak na marginesie, kolejny przykład tego, do jakiego stopnia zdegenerowany jest współczesny system nauki.

W znakomitej większości przypadków o zmianie kultury nie może być nawet mowy. Jedyne co się zmienia to ambicje kolejnych historyków do wykreowania nowego pola do ich grafomańskich wypocin.

Oczywiście to, że te ośrodki kultowe Achillesa (Lecha) były ograniczone do wybrzeża Morza Czarnego można spokojnie między bajki włożyć. To ograniczenie jest niczym innym jak tylko ograniczeniem w głowach „naszych historyków”.

Kult Achillesa istniał oczywiście na całym terenie wpływu kultury łużyckiej (Imperium Lechickiego). Ten kult musiał się tam jednak manifestować w innej formie materialnej, chociażby dlatego że na tych terenach powszechnym w użyciu było głównie drewno i kamienne ośrodki kultowe należą do rzadkości. Jego „nieobecność” wynika też z niechęci archeologów do rozpoznawania takich związków i odpowiednie interpretacje znalezisk są tak konstruowane, aby te związki zatuszować i zakłamać.

Związki te są widoczne nawet jeszcze współcześnie. Nie przypadkowo bowiem, w centrum obszaru zajmowanego kiedyś przez Kulturę Łużycką zachował się lud którego mowa nazywana jest językiem Lachów.
Wprawdzie w polskiej Wikipedii język ten nazywany jest językiem laskim, ale tak jak to już widzieliśmy na dziesiątkach i setkach innych przykładów, naród polski poddawany jest również współcześnie nieustanej propagandzie, nastawionej na zafałszowanie znaczeń i powiązań historycznych faktów. W Wikipedii angielskiej określenie tego języka nie pozostawia żadnych niedomówień.


Możemy więc przypuszczać, że to właśnie ten rejon stanowił centrum polityczne Słowian i że tu na granicy Słowacji, Czech i Polski znajdowała się pradawna siedziba władców lechickich w tym również i Achillesa (Lecha).

Za dodatkową poszlakę może nam posłużyć częstotliwość występowania Haplogrupy R1a wśród mieszkańców Europy oraz obszaru o największej różnorodności poszczególnych podtypów tej haplogrupy.



Ta wskazuje właśnie na ten przygraniczny region jako pierwotne miejsce występowania nosicieli tej haplogrupy a tym samym jako ojczyznę wszystkich Słowian.

Podane przeze mnie przykłady i ich interpretacje są tylko czubkiem góry lodowej tego, jakie jeszcze inne, nowe możliwości kryją się przy analizie Iliady i jej bohaterów. W przyszłości wrócimy do tego tematu zapewne nie raz i mam wrażenie, że za każdym razem zadziwi nas to, jak inaczej można spojrzeć na zapisane tam fakty i jak przewrotnie-kłamliwa jest naukowa propaganda.

Mimo oczywistych słowiańskich powiązań w Iliadzie, całe pokolenia badaczy i czytelników nie ważyły się spojrzeć na to dzieło jako świadectwo historii Słowian.

Los dał nam teraz niepowtarzalną szansę, aby zmienić to dokumentnie i zerwać z tą kłamliwą narracją przeszłości.

Złoty Róg” mamy znowu w naszych rękach, ale czy wyrwiemy się z marazmu „Chocholego Tańca” narzuconego nam przez „polskie elity”, to zależy tylko od naszego sumienia i szacunku względem samych siebie i naszych własnych przodków.

Jak nasi praoćcowie Troję dobywali. Cześć pierwsza

Jak nasi praoćcowie Troję dobywali. Cześć pierwsza




Kiedy przed laty udało mi się odszyfrować starożytny tracki napis, który okazał się być spisany w języku słowiańskim, to zmusiło mnie to do konkluzji, że nasze dotychczasowe widzenie starożytności jest całkowicie fałszywe i tak naprawdę czasy antyczne były okresem dominacji ludów słowiańskich.

Oczywiście oznaczało to również, że wiele największych osiągnięć kulturalnych tamtych czasów było tak naprawdę dziełem naszych przodków.

Dotyczyło to tym samym, a może przede wszystkim, również najważniejszego osiągnięcia literackiego czasów starożytnych - Iliady.

Już dawno autorstwo Homera poddawane było w wątpliwość. Zarówno obszerność tematyki jak i szczegółowość opisów, pasujących doskonale do epoki brązu, wykluczały jego autorstwo.

Jest więc absolutnie pewne to, że autorami (autorem) pierwotnej wersji tej epopei byli zapewne ludzie którzy, albo sami brali udział w tych wydarzeniach, albo znali relacje z ich przebiegu z opisów swoich bezpośrednich przodków.

W artykule o trackich inskrypcjach udowodniłem, że Trakowie byli Słowianami, jednocześnie z Iliady dowiadujemy się, że byli oni też politycznie ściśle związani z Troją.


Analiza użytych w Iliadzie imion Trojan i ich sojuszników zmusza nas do przyjęcia tezy, że również sami Trojanie musieli być Słowianami.

Kim byli jednak przeciwnicy Trojan?

Oczywiście pytanie takie wydaje się dość niestosowne, bo przecież całe pokolenia żyły i umierały w przekonaniu, że Achilles, Menelaos, Nestor i inni byli „prawdziwymi” Grekami. Sam zapewne umarłbym w takim przekonaniu, gdybym przez przypadek nie spróbował odczytać trackich napisów.

W obliczu jednak rewolucyjnych faktów związanych z odczytaniem przeze mnie starożytnych tekstów trackich, macedońskich, etruskich a nawet nabatejskich i filistyńskich z Bliskiego Wschodu, które wszystkie okazały się być spisane w słowiańskiej mowie, trzeba również i te zadawnione przesądy postawić pod znakiem zapytania.




Czy jest to możliwe aby język grecki był tylko dość późnym wymysłem greckich handlarzy a cała tak zwana starożytna Grecja tylko specyficzną formą kultury słowiańskiej?

Oczywiście takie pytanie jest mniej lub bardziej retoryczne. W natłoku faktów nie mamy prawie że żadnego innego wyboru, jak przyjęcie za pewnik tego, że starożytni Grecy to Słowianie.

Tym bardziej, że również moje analizy podań i mitów „greckich” stawiają samoistną egzystencję tego narodu we wczesnej starożytności pod wielkim znakiem zapytania.

Okazuje się bowiem, że wiele tych mitów, o zdawałoby się jednoznacznie greckich źródłach, opisuje przygody bohaterów o jednoznacznie słowiańskich nazwiskach.



Kluczowym momentem stało się dla mnie jednak odczytanie napisu na etruskim lustrze.


Okazało się bowiem, że występujące w Iliadzie imię Kalchas jest przekazane przez Homira fałszywie i tak naprawdę imię to musimy odczytać jako Żaklak, czyli musimy je odczytywać w odwrotna stronę stosując alfabet starosłowiański. Do tego alfabetu zaliczam też alfabet etruski.

Jeśli jednak imię Kalchas jest tylko zwykłym nieporozumieniem i w rzeczywistości mamy tu do czynienia z imieniem Żaklak, o słowiańskim źródłosłowiu, to musimy również postawić pod znakiem zapytania prawidłowość użycia innych imion w tym eposie.

Jest to kolejny dowód na to, że Homir nie był autorem Iliady oraz na to, że on, lub też jeden z jego poprzedników, korzystał z zapisanej wersji Iliady, ale w obcym dla nich alfabecie.

Możliwe, że tekst ten zapisany był zamiennie systemem oracza. To znaczy jedna linijka tekstu zapisana była z lewej na prawą a linijka kolejna z prawej na lewą. Ten system zapisu był powszechnie używany we wczesnej starożytności i miał tę zaletę, że nie można było takiego napisu uzupełnić, po jakimś czasie, o kolejne litery czy też dodatkowe wyrazy. Innymi słowy sfałszować. Istniały jednak zapewne wyjątki od tej reguły przy zapisie np. imion własnych albo cyfr i te należało czytać tylko w jednym kierunku. Musiało to oczywiście prowadzić u czytelników, nie obeznanych z tymi zasadami, do fałszywego odczytywania poszczególnych imion.

Jeśli Homir korzystał z tekstu który wprawdzie rozumiał, bo władał mową słowiańską, ale nie znal wszystkich szczegółów gramatyki tego zapisu, to mogło się zdarzyć, że odczytał on nieświadomie imię Żaklak jako Kalchas.

Jeśli zdarzyło się mu to w tym przypadku, to nie mamy też żadnych gwarancji na to, że i w innych przypadkach nie było podobnie.

Z tego względu musimy rozpatrywać imiona bohaterów Iliady z uwzględnieniem możliwości takiej podmiany.

Oczywiście w znacznej części przypadków imiona te występują w słowiańskiej formie, jak np. Menelaos gdzie „Mene” to po bośniacku „mój” a „laos” to nasz polski „los”, czy Nestor gdzie rozpoznamy okreslenie „naj story” (najstarszy).

Istnieje jednak również grupa imion, które opierają się skutecznie takiej prostej interpretacji. Najważniejsze należy oczywiście do głównego bohatera Iliady - Achillesa.

Problemy z genezą tego imienia mamy zresztą nie tylko na bazie języków słowiańskich, ale również w obrębie języka greckiego jego pochodzenie nie jest wyjaśnione. Co niektóre propozycje źródłosłowia tego imienia, proponowane przez historyków i lingwistów, wołają wręcz o pomstę do nieba.

Dzięki precedensowi z imieniem Kalchas/ Żaklak otrzymaliśmy jednak narzędzie do rozwiązania zagadki również i tego typu imion.

Achilles nie jest jedyną formą tego imienia. Inną jest np. forma Achilleus.
Jak widzimy różnią się one tylko końcówką. Obie są wskazówką na to, że końcówki rzeczowników i nazw własnych w języku greckim są wtórne i nie niosą w sobie żadnej wartości znaczeniowej, ale spełniają tylko funkcje gramatyczne. Potwierdzone jest to również tym, że Homir często posługiwał się uproszczoną formą Achil.

Tę formę trzeba uznać za pierwotną.

Jeśli jednak imię Achil odczytamy odwrotnie to otrzymamy słowo Licha.
To imię nieodparcie nasuwa nam skojarzenia z polskim imieniem Lecha.

Czyżby więc postać Achillesa byłaby identyczna z postacią legendarnego władcy Imperium Lechii.

To odkrycie, że imię Achillesa brzmiało w istocie Lech, skłoniło mnie do spojrzenia na tę postać w szerszej perspektywie.

Jeśli bowiem jest to prawdą, to w przekazach powiązanych z tym bohaterem musimy znaleźć o wiele więcej poszlak na jego słowiańskość.

Ich znalezienie nie było wcale trudne.

Już samo jego pochodzenie jest symptomatyczne. Ojcem Achila (Lecha) miał być Peleus. Oczywiście nie sposób nie zauważyć tego, że jest to tylko lekko zmienione imię słowiańskiego herosa-bliźniaka Polele.

Legenda podaje również, że wychowany został przez Centaura Chirona. Oczywiście w postaci centaura musimy rozpoznać scytyjskiego jeźdźca,
Scytów jednak musimy utożsamiać z etosem słowiańskim. Pełnili oni funkcje obrońców społeczności słowiańskich przed zewnętrznym zagrożeniem. Symptomatyczne potwierdzenie tej tezy znajdziemy w języku słoweńskim gdzie określenie „ščitnik” oznacza wartownik i w sposób jednoznaczny musi się nam kojarzyć ze słowem „Scyt”

Synem Achila był Noeptolemos którego znano również pod imieniem Pyrrhos.

I w tym przypadku mamy do czynienia z nieprawidłowym kierunkiem odczytu tego imienia przez późniejszych kronikarzy.
Jego właściwe imię musiało brzmieć Hrryp (HRYBry) w więc odważny – Chrobry. W bośniackim dialekcie słowo „odważny” to „hrabar”.

Achilles ruszył na podbój Troi na czele rycerzy swojego plemienia.
Plemię to nazywano Myrmidonami.


Wbrew tym oczywistym wymysłom które spreparowali już starożytni dla wytłumaczenia nazwy tego plemienia, nazwa ta pochodzi jednoznaczne z języka słowiańskiego.

Wyraz ten możemy podzielić na trzy składniki - „Myr”, „mi” i „done”.

W pierwszym członie rozpoznamy nasze słowo „MIR” czyli pokój.

Mi” tłumaczymy jako zaimek „Nam” i występuje w bośniackim w identycznej formie.

Done” zaś znajdziemy w dialekcie bośniackim w którym oznacza ono słowo „uczyniliśmy

Tak więc plemię to nazywano „Pokój nam czyniący” lub po prostu „Pokój czyniący”

Nazwa ta jest niezmiernie ciekawa, bo w powiązaniu z rodem Achillesa oraz w aspekcie znanych nam późniejszych faktów historycznych, pozwala nam na wyciągniecie dalekoidących wniosków co do ciągłości systemu władzy politycznej wśród Słowian i specyficznego systemu społecznego charakterystycznego tylko dla tych społeczności.

CDN

Skąd się biorą dziury w ….Ziemi

Skąd się biorą dziury w ….Ziemi

Czasami zdarzają się odkrycia specjalnych fenomenów na Ziemi, które zadziwiają swoim pojawieniem się, również ekspertów.
Jeszcze bardziej zadziwiające jest jednak to, że ci „eksperci” nie są w stanie przełamać swoich torów myślenia i poszukać rozwiązań wykraczających poza zakres ich codzienności. Prowadzi to z konieczności do bardzo fragmentarycznego spojrzenia na naszą rzeczywistość i nie pozwala dostrzec tego, że zjawiska we wszechświecie podlegają wspólnym mechanizmom.

Tak ma się też sprawa z przypadkiem odkrycia zagadkowej dziury w ziemi na półwyspie Jamał.


Oczywiście tak jak się można było tego spodziewać nasi „eksperci” natychmiast wiedzieli co jest grane. Oczywiście erupcja ta była związana z eksploatacją gazu ziemnego.

Ale czy na pewno?

To pytanie nie miałoby uzasadnienia gdyby nie fakt, że również gdzie indziej tego typu dziury w podłożu nie należą do rzadkości. Co więcej, nie należą one też do rzadkości na innych ciałach niebieskich Układu Słonecznego. 

Równie sensacyjnie prasa donosiła, jakiś czas temu, o tajemniczej dziurze na Marsie, a której wygląd jest prawie że identyczny z tą z Syberii.


Co więcej również na Marsie takie dziury to normalka i można przytoczyć cały szereg przykładów podobnych dziur.



I jakby tego było mało takie same dziury stały się przedmiotem zainteresowania NASA, ale dla odmiany na Księżycu



Gołym okiem widać identyczność formy tych dziur, czy to na Ziemi, czy też na Księżycu, albo na Marsie.

Czy jest to możliwe, aby identyczne formy morfologiczne na tak rożnych ciałach niebieskich powstały na zasadzie rożnych mechanizmów działania?

Oczywiście wykluczyć się to nie da, ale o wiele bardziej logiczne musi się nam wydać takie rozwiązanie, w którym dziury te powstają według identycznego schematu.

I oczywiście nasza intuicja nas nie myli. We wszystkich tych przypadkach mamy do czynienia z identycznym mechanizmem w którym niebagatelną rolę odgrywają koniunkcje ciał niebieskich.

Jeszcze ważniejsze jest jednak to, że „skaliste“ ciała niebieskie układu słonecznego nie różnią się w niczym w swojej wewnętrznej budowie od komet, i odpowiadają zbiorowi zespolonych fragmentów materii słonecznej powstałych w trakcie erupcji na naszej gwieździe. Fragmenty te odpowiadają swoim składem chondrytom i zbudowane są znacznej części z wody, wodoru i węgla.


Tego typu mieszanina jest oczywiście bardzo podatna na przejścia fazowe inicjowane poprzez koniunkcje planet. W efekcie dochodzi do lokalnego podwyższenia temperatury podłoża i uwolnienia związanych ze skałami gazów i cieczy. To uwolnienie może przybrać formę eksplozji i w zależności od uzyskanych temperatur zakończyć się wybuchem wulkanicznym albo eksplozją pary wodnej czy też erupcją wodno-gazową.



Również w przypadku Marsa związek obecności tej dziury ze ścieżką przejścia zaćmienia słońca na tej planecie jest nie do podważenia i jest dokładnie widoczny na zdjęci w formie pasmowego obniżenia terenu.



A jak było na półwyspie Jamał?



Również tam stosunkowo niedawno miało miejsce zaćmienie Słońca które dokładnie objęło teren krateru.


I również tam doszło do przemian fazowych w gruncie w wyniku czego wytworzyły się rożne generacje wakuoli budujących materię o rożnych własnościach oscylacji własnych.

http://krysztalowywszechswiat.blogspot.de/2013/08/zagadka-enceladusa.html

Po latach wzajemnej synchronizacji tych oscylacji doszło do takiego podwyższenia temperatury wiecznej zmarzliny że ta uległa stopieniu i uwolniła znajdujący się w niej metan.

Efektem była gwałtowna erupcja gazu i gorącego szlamu z wnętrza Ziemi.


Taki sam przebieg mają też erupcje na Marsie i Księżycu. Również na tych ciałach niebieskich występuje pod powierzchnią warstwa wiecznej zmarzliny w której gromadzi się pierwotny metan powstały w reakcji wodoru i węgla znajdującego się w chondrytowym wnętrzu tych ciał niebieskich.
Oczywiście ten sam mechanizm funkcjonuje również na dużych głębokościach pod powierzchnią i prowadzi do inicjacji procesów wulkanicznych.

Jeśli przeprowadzimy dokładne poszukiwania na trasie wyżej wymienionego zaćmienia słonecznego w obrębie strefy wiecznej zmarzliny to zauważymy że cała ta trasa usiana jest podobnymi dziurami wypełnionymi wodą i powstałymi bezpośrednio po zaistnieniu takiego zaćmienia. Przy pomocy dokładnych pomiarów geodezyjnych jest też możliwe wykazanie tego, że na całym obszarze wystąpienia zaćmienia słonecznego nastąpiło sygnifikantne obniżenie wysokości tego terenu w stosunku do otoczenia a wynikające z podobnych efektów ale w znacznie mniejszej skali intensywności.

Oczywiście również Polska może być potencjalnym obszarem wystąpienia podobnych efektów, szczególnie że wieczna zmarzlina na terenach Suwalszczyzny jest całkiem znacznie rozprzestrzeniona.

Reasumując - wiedza przyrodnicza fizyków znajduje się na poziomie odpowiadającym średniowiecznym alchemikom i nie zapowiada się że będzie lepiej.


O powstaniu Wszechświata i paru innych ciekawostkach

O powstaniu Wszechświata i paru innych ciekawostkach


Jednym z najbardziej zatwardziałych mitów współczesnej astrofizyki jest przekonanie o tym, że obserwowana wszechobecność kraterów, pokrywających powierzchnię większości ciał niebieskich w Układzie Słonecznym, jest rezultatem wzajemnych ich zderzeń.

Zderzenia te miałyby być konsekwencją przyjętego przez „naukowców” mechanizmu tworzenia się gwiazd i ich układów planetarnych, zgodnie z którym, powstały one z pierwotnego nagromadzenia materii w formie obłoku i stopniowej koncentracji tej materii, w rezultacie zapadania się takiego obłoku, oraz procesów akrecyjnych.

Zgodnie z tym, tworzenie się większych ciał niebieskich byłoby związane z przychwytywaniem mniejszych składników tego obłoku przez większe, w wyniku wzajemnych zderzeń.


Oczywiście założenie takiego mechanizmu powstawania ciał niebieskich stwarza konieczność bardzo dużej częstotliwość zachodzenia tego zjawiska i musi pozostawić po sobie dużą liczbę kraterów na ich powierzchni.

Założona hipoteza jest tylko wtedy realna, jeśli w przeszłości US występowała ekstremalnie duża koncentracje takich skupisk materii w przestrzeni. Inaczej nie mogłoby dojść do powstania takiej formy układu planetarnego jaki obserwujemy.

Zmusiło to do przyjęcia tezy, że główna faza takich zderzeń była procesem krótkim i ograniczonym do początkowego okresu istnienia układu planetarnego oraz do tego, że obserwowane kratery, na powierzchni ciał niebieskich, pochodzą właśnie z tej fazy ich rozwoju.

Jednocześnie musiałby być to proces radykalnie efektywny, ponieważ wyczyścił on przestrzeń US prawie całkowicie z resztek tej pierwotnej materii i to w akcie prawie że jednorazowym.

To założenie jest jednak tak naprawdę nieprawdopodobne, bo sprzeczne z naszym poczuciem logiki (przynajmniej u tych którzy potrafią wyciągać logiczne wnioski).

Z doświadczenia wiemy, że podobne procesy maja przebieg stopniowy i prawdopodobieństwo zajścia jakiegoś zdarzenia maleje wykładniczo, w miarę tego, jak stopniowo maleje też ilość obiektów biorących w nim udział.

Planetologia wymusza od nas tym samym, uwierzenie w coś, co sprzeczne jest z naszym doświadczeniem. To nasuwa nam myśl, że ten model, który propagują „naukowcy”, nie może być modelem realistycznym.

Jaką mamy jednak alternatywę?

Taką alternatywę daje nam mój model budowy Wszechświata.

Według przyjętych przeze mnie mechanizmów, ewolucja wszechświata jest cyklicznym procesem związanym z postępującą generacją materii, kosztem zanikającej przestrzeni, oraz aktu destrukcji tejże materii do jej składników podstawowych, czyli wakuoli przestrzeni, po zakończeniu takiego cyklu.

W rezultacie każdy utworzony z przestrzeni atom, przynależy w przeciągu swojego istnienia, do coraz bardziej złożonych zgrupowań materii, od pojedynczej molekuły począwszy, a na gwiazdach skończywszy.

Również meteoryty lub komety nie zachowują swojej formy wiecznie i przynajmniej niektóre z nich, w trakcie swojego istnienia, zwiększają swoją masę przechodząc w coraz to większe formy, aby po fazie planety jakiegoś układu słonecznego, stać się z czasem pełnowartościową gwiazdą.


O takim a nie innym mechanizmie funkcjonowania naszej rzeczywistości świadczy obserwacja która już od lat przysparza astrofizyków o ból głowy.



Chodzi mianowicie o to, że w wielkoskalowych strukturach wszechświata daje się zauważyć zadziwiającą zgodność orientacji poszczególnych ich składników.

Innymi słowy, w gromadzie galaktyk poszczególne najjaśniejsze jej galaktyki wykazują generalnie taką samą orientację w przestrzeni i to mimo tego, że oddalone są one od siebie niekiedy o „setki milionów” lat świetlnych.

Oczywiście trzeba tu uwzględnić to, że te przepowiednie „naukowców”, co do odległości obiektów kosmicznych od siebie, są tak samo „gówno warte” jak i inne ich teorie.

Co gorsza, również skupienia takich gromad wykazują taką samą przestrzenną zgodność orientacji, przy wzajemnym oddaleniu liczonym już w „miliardach” lat świetlnych.

Oczywiście taka zgodność orientacji w żaden sposób nie może być wytłumaczona w ramach obowiązujących teorii kosmologicznych i wymaga przyjęcia założeń równoznacznych z wiarą w cuda.

Inaczej w moim modeli wszechświata.

Zgodnie z moją teorią cały wszechświat wywodzi się pierwotnie z pojedynczej oscylującej nieciągłości, której oscylacje interferowały wzajemnie ze sobą tak, że utworzyły się dwie osobne jednostki przestrzeni.

Początkowo więc nasz wszechświat składał się z dwóch niewyobrażalnie małych oscylujących bąbelków przestrzeni

Te z kolei, inter-reagując ze sobą, wytworzyły kolejne dwie potomne jednostki przestrzeni.

Proces ten powtarzał się wielokrotnie i z każdą taką oscylacją podwajała się też przestrzeń naszego wszechświata. Ponieważ oscylacje wszystkich jego składników były absolutnie skoordynowane i w stanie wzajemnie potęgującego się rezonansu powodowało to , że częstotliwość tych oscylacji wzrastała nieustannie.

Do momentu w którym osiągnęła taką wartość, przy której sąsiadujące ze sobą jednostki przestrzeni, przeniknęły się wzajemnie tworząc pierwsze atomy materii.



Te zaś, reagując ze sobą, tworzyły coraz bardziej skomplikowane połączenia jednostek przestrzeni, generując kolejne, wyżej zorganizowane, formy atomów.
Po kolei cała dostępna przestrzeń nowo utworzonego wszechświata przeszła w formę materii i pierwotny cykl jego ewolucji został zakończony.

Nasz wszechświat zastygł na „mgnienie oka” jako pojedynczy kryształ materii.

Kolejny cykl rozpoczął się w tym momencie, kiedy pojedyncze atomy z których zbudowany był Kryształowy Wszechświat zaczęły koordynować swoje oscylacje zwiększając nieustanie ich częstotliwość.
Po osiągnięciu wielkości granicznej w jednym wybuchowym akcie nasz Kryształowy Wszechświat przestał istnieć przechodząc znowu w formę wszechświata zbudowanego z przestrzeni.

W którymś z takich początkowych cykli doszło jednak do zaburzenia i nie wszystkie atomy rozpadły się na pojedyncze wakuole.

To one właśnie stały się zaczątkiem przyszłych galaktyk i ich zgrupowań.

Wraz z wzrostem liczby takich atomów, w kolejnych cyklach, wzrosła też szansa ich wzajemnych powiązań i z atomów powstały początkowo cząstki, pył kosmiczny, pierwsze meteoryty, rosnące następnie do wielkości planet, a te z kolei do pierwszych gwiazd i ich układów planetarnych.

Takie właśnie pierwotne układy planetarne stały się następnie zaczynem tworzenia się pierwszych skupisk gwiazd ewoluujących następnie do galaktyk i ich gromad.

Rozwiniecie tego tematu przedstawiłem tutaj.


Taki schemat ewolucji wszechświata wymusza jednoznacznie to, że galaktyki które utworzyły się z ewolucji pierwotnego systemu planetarnego muszą mieć taką samą orientacje przestrzenną jaka była właśnie jego udziałem.

W historii wszechświata akt pierwotnego stworzenia był więc o wiele mniej dramatyczny niż wydumali to sobie astrofizycy wzorując się na biblijnym przykładzie. Zamiast „Wielkiego Wybuchu”, u zarania naszego wszechświata, stoi zjawisko utworzenia się dwóch pojedynczych wakuoli przestrzeni, których sumaryczna przestrzeń w trakcie cyklu pojedynczej oscylacji była równa zero.

Ich wzajemny rezonans interferencyjny doprowadził następnie do powtórzenia się tego zjawiska i do podwojenia się liczby elementów przestrzeni z każdym cyklem oscylacyjnym. Już kilkadziesiąt takich cykli, podwajania się liczby jednostek przestrzeni, wystarczyło na to, aby wszechświat osiągnął wielkość większą niż obserwowana obecnie, i zapewne stałby się nieskończenie wielki gdyby nie to, że proces ten przerwało wystąpienie pierwszego zaburzenia symetrii, związanego z utworzeniem się atomów materii i przerwanie zjawiska wzajemnego rezonansu oscylacji.

Odbiegliśmy trochę od naszego początkowego tematu, ale było to konieczne, aby zrozumieć to, że nasz Wszechświat jest bezustannie ewoluującą jednością i wbrew wyobrażeniom wielu, nie występuje w nim nigdy żadna faza stagnacji.

Tym samym, również w przypadku ewolucji planet, takiej stagnacji nie ma i nie było. Planety ewoluują więc bardzo intensywnie i postulowana przez naukowców ich niezmienność od 4,5 mld. lat jest oczywistą niedorzecznością.


Powoływanie się w przypadku obserwacji kraterów, na powierzchniach planet, na „wielkie bombardowanie” świadczy tylko o kompletnym niezrozumieniu przez nich zasad na jakich tak naprawdę bazuje fizyka.

Przy powstaniu kraterów, zderzenia z innym ciałami niebieskimi odgrywają tak naprawdę tylko marginalną rolę i główną przyczyną ich powstania jest podgrzanie materii we wnętrzu ciał niebieskich do poziomu jej przejść fazowych. W olbrzymiej części przypadków prowadzi to oczywiście do eksplozywnego wulkanizmu, w którym zasadniczą rolę odgrywają gazowy metan i para wodna.

W przypadku ciał zbudowanych głownie z zestalonych gazów i cieczy, są oczywiści potrzebne inne warunki brzegowe niż w przypadku materii skalistej, ale w każdym przypadku mechanizm ich powstania jest identyczny.


Co ciekawe nie musimy sięgać aż tak daleko w kosmos i zjawiska te jesteśmy w stanie obserwować również na Ziemi, w całej ich krasie.

O tym pisałem już np. tutaj


Ostatnio pojawiła się kolejna obserwacja która potwierdza jeszcze raz w całej rozciągłości moją tezę.


Tym razem zaobserwowano, że dno Morza Barentsa usiane jest kraterami często o średnicy kilkuset metrów.


Oczywiście autorzy nie omieszkali wykorzystać te obserwacje do propagandy na rzecz nieistniejącego klimatycznego ocieplenia spowodowanego jakoby przez CO2, ale tak naprawdę ich wytłumaczenie jest kompletną bzdurą.

Gdyby rzeczywiście ustąpienie lodowca przy końcu ostatniej epoki lodowcowej oraz wzrost temperatury byłyby tego przyczyną, to mielibyśmy całkiem inny obraz sytuacji i zamiast punktowych kraterów, dno morza przeorane byłoby wielkopowierzchniowymi zaburzeniami.

Tymczasem wszystko wskazuje na lokalne podgrzanie złoża klatratów metanu i ich gwałtowne przejście w fazę gazową połączoną z eksplozywnym wulkanizmem.

Zresztą to zjawisko nie jest ograniczone tylko do dna morz, choć tam występuje najczęściej. Również na ladzie, w strefie wiecznej zmarzliny, widzimy powstawanie takich struktur i to nawet współcześnie.

W tym artykule opisałem to zjawisko jak i wytłumaczyłem mechanizm jego powstania


Oczywiście nie jest to jedyne odkrycie w ostatnim czasie, które potwierdza prawdziwość mojego mechanizmu powstawania zjawisk geofizycznych na Ziemi.

W kolejnym artykule


możemy się dowiedzieć, że najnowsze badania wskazują na to, że postulowane zbiorniki płynnej magmy we wnętrzu Ziemi, są tylko zwykłym zmyśleniem.

Badania kryształów cyrkonu, a szczególnie pierwiastka litu w nich zawartym udowodniło, że magma w której te kryształy cyrkonów się rozwinęły, tylko przez ekstremalnie krotki czas, w porównaniu do wieku takiego kryształu, mogła znajdować się w stanie płynnym i uległa temu upłynnieniu bezpośrednio przed samym wybuchem. W pozostałym okresie miała ona postać stałą.

Jak jednak doszło do tego upłynnienia o tym „fizycy” nie maja najmniejszego pojęcia.

Nie inaczej zresztą jak i o samej fizyce.




Kolejne bajeczki fizyków o falach grawitacyjnych

Kolejne bajeczki fizyków o falach grawitacyjnych


Jeśli spojrzeć na listę laureatów nagrody Nobla, z dziedziny fizyki, w ostatnich latach to zauważymy, że przyznano ją przeważnie za „odkrycia” których w żaden sposób nie można zweryfikować pod względem ich prawdziwości.

Sytuacja jest już tak paranoiczna, że tak naprawdę nagrodę tę powinno się przemianować na nagrodę za bajkopisarstwo i mitomanię.

Nie inaczej zapowiada się też i w tym roku. Szykuje się nam kolejny przykład tego, że ta prestiżowa nagroda zostanie przyznana za wymysły. No może z tym prestiżem to już nie to co kiedyś, od czasu jak się okazało, że o jej przyznaniu decyzje zapadają w centrali CIA. Ale mimo to wielu beznadziejnie naiwnych jeszcze w to wierzy, że ma ona coś wspólnego z nauką.

Tym razem duże szanse mają „fizycy” zajmujący się tzw. „falami grawitacyjnymi” z USA i Niemiec.
Tam właśnie fizyka mityczna cieszy się największą popularnością i tam też publikowane jest najwięcej „dzieł” z dziedziny „bajecznej fizyki”

Jak zameldowały o tym najważniejsze media, zespól „naukowców” po raz trzeci zarejestrował efekt fal grawitacyjnych w urządzeniu „LIGO”.


I również tym razem do tego sygnału została wymyślona kolejna bajeczka o falach grawitacyjnych. Mało tego, wykryto nawet całkiem nową ich klasę.

Oczywiście i tym razem jest to bujda na resorach.

Tak jak to pisałem już tu


żadnych fal grawitacyjnych nie ma i obserwowane efekty mają charakter lokalny i związane są z parametrami orbity Ziemi wokół Słońca.

Niestety ta mafia nierobów i naciągaczy, nazywająca siebie fizykami, opracowała perfidny system wyłudzania pieniędzy od społeczeństwa sugerując mu, że jest w stanie wyjaśnić jak funkcjonuje nasza rzeczywistość. W tym celu opracowano cały zestaw bajek i mitów poprzeplatany wymysłami wołającymi o pomstę do nieba, a propagowanymi przez mafijną instytucję nazywającą siebie nauką.

Od lat już ta banda beatyfikuje swoich najbardziej cwanych złodziei w formie coraz to kosztowniejszych nagród i zaszczytów. Społeczeństwo ładuje w tych mitomanów i w ich bezsensowne zabawki miliardy, otrzymując w zamian coraz to większy stek bzdur.

Ostatnia nadzieja w tym, że normalni ludzie zaczną patrzeć na ręce tym oszustom i sprzeciwią się wyłudzaniu pieniędzy ich kosztem.

Najgorsze jest to, że fałszywość tej całej, pożal się Boże, „fizyki” jest tak naprawdę widoczna dla każdego, kto wykaże się choć minimalnymi zdolnościami do logicznego myślenia. Ta umiejętność jest co prawda wśród ludzkości w zaniku, ale mimo to wśród setek tysięcy fizyków powinno znaleźć się choć paru sprawiedliwych. Ale gdzie tam. Przez wytrwałą selekcję psychopatów i eliminację ludzi myślących, dopracowano się perfekcyjnego bandyckiego systemu opartego na kłamstwie i źle.

Tak naprawdę to już sama data zarejestrowania tego efektu powinna wzbudzić u uczciwego naukowca podejrzenia.

Sygnał ten zarejestrowano mianowicie 4 stycznia tego roku o godzinie 10∶11:58.6 UTC.

Nie był to taki sobie zwyczajny dzień. Właśnie 4 stycznia Ziemia osiąga punk największego zbliżenia do Słońca. Punkt ten jest nazywany, w mechanice ciał niebieskich, terminem perycentrum, i występuje w przypadku wszystkich orbit eliptycznych, parabolicznych i hiperbolicznych ciał niebieskich.

Nie przywiązywano tak naprawdę do niego żadnej wagi, aż do momentu zaobserwowania zjawiska które współczesna fizyka nie jest w stanie w żaden sposób wyjaśnić.

Tym zjawiskiem jest tzw. anomalia Fly-by.

O tym zjawisku pisałem tutaj.


I jak potwierdziły to już wielokrotnie obserwacje, powoduje ona niezrozumiałe zmiany w częstotliwości sygnału wysyłanego przez sondy, w momencie osiągnięcia perycentrum.

Oczywiście każde ciało niebieskie ulega tej właśnie anomalii, ale tylko w specyficznych warunkach brzegowych była ona rejestrowana przez istniejące instrumenty badawcze.

Urządzenie LIGO otworzyło po raz pierwszy możliwość obserwacji takich zmian w skali planety Ziemia.

Tak jak pisałem w moim artykule, efekt tego zjawiska jest w przypadku Ziemi niewyobrażalnie mały, ale interferometr LIGO ma dostateczną czułość aby go zaobserwować, co też i nastąpiło.

Wprawdzie występuje parogodzinna różnica czasowa pomiędzy peryhelium Ziemi, a zaobserwowaną zmianą częstotliwości promieniowania lasera, ale wynika ona tylko i wyłącznie z tego, że punkt interferencji modulacji częstotliwości oscylacji przestrzeni generowanych przez Ziemię i Słońce jest dodatkowo zależny od szeregu innych źródeł takich modulacji, a więc od położenia innych ciał niebieskich w Układzie Słonecznym i nie pokrywa się idealnie z czasem największego zbliżenia.

Nie ma to jednak żadnego wpływu na prawdziwość mojej koncepcji.

Zresztą jej weryfikacja jest dziecinnie prosta i już 4 stycznia następnego roku otworzy się nam następna tego możliwość. Również w następnym roku zaobserwujemy powstanie tego sygnału, wprawdzie w trochę innym czasie ale jest to też zrozumiale.
W przyszłym roku układ ciał niebieskich będzie po prostu inny.

To że dwie czarne dziury łączą się ze sobą tylko 4 stycznia każdego roku, gdzieś w czeluściach wszechświata, jest tak nieprawdopodobne, że nawet „fizycy” będą mieli opory z opowiadaniem takich bzdetów.

Jak znam tych oszustów, to zapewne na koniec tego roku LIGO zostanie wyłączony, aby nie daj Bóg ich machloje nie wyszły publicznie na jaw.

Translate

Szukaj na tym blogu