Czas na tymczasowy bilans zaćmienia słonecznego z dnia 10.06.2021

 Minęło już trochę czasu od omawianego wyżej zaćmienia słonecznego i nastał już czas, aby przyjrzeć się jego efektom.


Na wstępie trzeba stwierdzić, że zapowiadana wielka katastrofa całe szczęście nie doszła do skutku.


Nie jest to jednak powód do tego, aby spać spokojnie.


Te parę tygodni to za krótki okres czasu aby odwołać stan potencjalnego zagrożenia.


W większości przypadków potrzeba miesięcy na uspokojenie wywołanych zaćmieniem zmian, a nieraz i po latach mogą się objawić jego spóźnione efekty, o czym już wielokrotnie pisałem i przedstawiłem na to odpowiednie dowody.


https://krysztalowywszechswiat.blogspot.com/2013/09/kiedy-raj-zamieni-sie-w-pieko.html


Oczywiście jest to tylko subiektywne odczucie, że to zaćmienie słoneczne nie wywołało wyraźnych efektów.


Te efekty były i są jak najbardziej widoczne, tylko może mniej spektakularne (dla laika) niż tsunami czy wielkie trzęsienie ziemi z tysiącami ofiar śmiertelnych.


Spójrzmy wiec na to co zdarzyło się na tych obszarach nietypowego i dlaczego te zdarzenia możemy powiązać z zaćmieniem słonecznym.


Pierwszym takim zdarzeniem było relatywnie silne trzęsienie ziemi w północno-wschodniej Kanadzie.

 


Wystąpiło ono dokładnie w trakcie zaćmienia słonecznego i było dlatego tak wyjątkowe, bo na tym terenie nie notuje się prawie że żadnych trzęsień ziemi. Jest to obszar bardzo stary geologicznie i zbudowany z magmowych i metamorficznych skal.


Trzęsienia ziemi na tym terenie są niezmiernie rzadkie i ich przypadkowe wystąpienie akurat w trakcie zaćmienia słonecznego jest absolutnie niemożliwe.

Współczesna nauka nie zna żadnego logicznego mechanizmu tłumaczącego tę korelację.


Tym większe znaczenia ma wiec czasowy związek, jaki wystąpił między tym trzęsieniem ziemi a jednoczesnością zaćmienia słonecznego, bo pokazuje nam jednoznacznie ścisłe wzajemne powiązanie tych zjawisk.


Kolejną ciekawostkę mogliśmy zaobserwować w Islandii.


Już od tygodni miała tam miejsce erupcja wulkaniczna, która to parę dni przed zaćmieniem słonecznym zdawała się zbliżać ku końcowi.


Kto obserwował ten wulkan, ten mógł na własne oczy zobaczyć, że wypływ lawy ustał.


W trakcie zaćmienia słonecznego zaszło jednak coś zadziwiającego.


Sejsmografy rejestrujące bezustannie tzw. tremor wulkaniczny nagle przestały rejestrować jakiekolwiek ruchy we wnętrzu ziemi. W trakcie zaćmienia słonecznego wulkan zamarł i przestał wykazywać jakiekolwiek cechy aktywności, co widzimy na załączonej grafice.

 


Spodziewałem się, że w trakcie zaćmienia słonecznego lub krótko po nim, dojdzie do silnej erupcji wulkanicznej.

Okazało się, że nie uwzględniłem specyfiki magmy tego wulkanu, która okazała się być wyjątkowo uboga we fluidy. Nie mogło wiec w niej dojść do zmiany fazowej z fazy ciekłej w gazową, a tym samym nie mogło też dojść do jego gwałtowniej erupcji.


Zamiast tego zaobserwowaliśmy całkiem inne zjawisko, a mianowicie przejściowy zanik interferencji oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni.


Jednak po krótkiej przerwie tremoru wulkanicznego w trakcie zaćmienia, wulkan zaczął szybko zwiększać swoją aktywność i z godziny na godzinę zwiększała się ilość wyrzucanej przez niego lawy. 

 


W szczytowym okresie wypływ lawy był tak intensywny, że dolina, w której się on znajduje, w oczach zaczęła zapełniać się lawą wulkaniczną. Sytuacja była tak poważna, że co bardziej lekkomyślni gapie znaleźli się w poważnym niebezpieczeństwie.


Okres tego wzmożonego wypływu lawy trwał około 2 tygodnie, po czym sytuacja wróciła do tej wyjściowej.


Wprawdzie tłumaczyłem już wielokrotnie, jak dochodzi do tworzenia się magmy pod wpływem zaćmień słonecznych, ale pozwolę sobie jeszcze raz powtórzyć w skrócie mechanizm jej powstawania.


https://krysztalowywszechswiat.blogspot.com/2019/08/o-wpywie-koniunkcji-cia-niebieskich-na.html


W trakcie zaćmienia słonecznego następuje zmiana częstotliwości oscylacji podstawowych elementów przestrzeni, czyli wakuoli.


Ta zmiana obejmuje tylko te z nich, które akurat w tym momencie nie są związane z innymi, bo przejściowo uwalniane są w trakcie reakcji chemicznych czy też przejść fazowych. Liczba tych wakuoli jest znikoma, ale po powtórnym związaniu się ich w atomy, czy elementy substancji chemicznych, oscylują one inaczej niż pozostałe wakuole takiej cząstki.


Powoduje to, że w takim związku wakuol dochodzi do częstych efektów konstruktywnej i destruktywnej interferencji tych oscylacji i te przekazywane są na wyżej zorganizowane elementy materii, a więc cząsteczki chemiczne czy innego typu jej elementy jak np. sieć krystaliczną.


Te interferencje powodują to, ze poszczególne cząsteczki zaczynają drgać częściej i z większą intensywnością, niż czyniły to poprzednio.


Miernikiem takich zmian jest temperatura materii.


W miarę wzrostu amplitudy tych oscylacji dochodzi do samoistnego zwiększenia się temperatury materii.


W skrajnym przypadku powoduje to stopienie się skal we wnętrzu ziemi albo jeśli magma znajduje się już w fazie ciekłej, do dalszego wzrostu jej temperatury i zwiększenia jej objętości. To właśnie miało miejsce w przypadku wulkanu Geldingadalir i po początkowym zaniku oscylacji, kiedy zwiększenie się TG spowodowało chwilową niewrażliwość cząstek materii na jego oscylacje, doszło do takiego procesu, jak to właśnie opisałem i ilość magmy w zbiorniku gwałtownie wzrosła i wulkan zwiększył swoją aktywność.

Oczywiście ten mechanizm nie prowadzi tylko do powstania zjawisk wulkanicznych, ale oddziałuje na wszystkie formy materii ziemskiej.


Szczególnie spektakularnie i niestety również śmiertelnie objawiło się to w zachodniej Kanadzie i przygraniczach rejonach USA.


W tym rejonie strefa zaćmienie słonecznego przemieszczała się pod szczególnie płaskim katem względem powierzani Ziemi i objęła tylko jej powierzchniowe warstwy oraz atmosferę i hydrosferę. Trzeba zaakcentować jednak to, ze jej rozległość była szczególnie duża.


Powstanie nowej generacji wakuol objęło więc w tym rejonie cząsteczki atmosfery i przypowierzchniowej warstwy grunt.


Po przejściowym spadku temperatury w trakcie zaćmienia nastąpiło opisane wyżej zjawisko samonagrzewania materii i temperatura atmosfery jak i gruntu zaczęła rosnąc z dnia na dzień.


W szczytowym okresie temperatura pobiła wszystkie rekordy i materia na tym terenie oscylowała tak intensywnie, że wśród łatwopalnych materiałów doszło do spontanicznych samozapłonów i gigantycznych pożarów.


https://www.dailymail.co.uk/news/article-9748115/Wildfires-raze-90-Canadian-village-amid-deadly-Pacific-Northwest-heat-dome.html


Całe szczęście istnieją mechanizmy zapobiegające dalszemu jej wzrostowi.


To właśnie pożary powodują, że interferencyjne podgrzewanie materii ulega zatrzymaniu, ponieważ w trakcie przemian fazowych z tym związanych dochodzi to nowej organizacji atomów i harmonizacji ich oscylacji.


Innym zjawiskiem zapobiegającym, są atmosferyczne „trzęsienia ziemi“, czyli wylądowania atmosferycznych. W szczególnie intensywnych dniu ich wystąpienia naliczono ich setki tysięcy.


Każde wylądowanie atmosferyczne przyczynia się do zmian fazowych oraz przebudowy cząstek gazów atmosferycznych, w wyniku czego oscylacje poszczególnych atomów ulegają wzajemnemu dopasowaniu i harmonizacji.


Błyskawice są zjawiskiem prowadzącym do przerwania interferencyjnej kaskady i przywracają atmosferze jej pierwotną organizację.


W efekcie te niesamowite upały mają już za sobą swój szczytowy punkt, jednak te tereny jeszcze do zimy pozostaną wyjątkowo gorące i takie samopodgrzewanie się atmosfery, ale oczywiście i gruntu jak i wód wystąpi tam jeszcze wielokrotnie, choć nie osiągnie już nigdy takich rekordowych wartości.


Jest to takie samo zjawisko, jakie opisałem już, wyjaśniając powstanie płoni na Antarktydzie.


https://krysztalowywszechswiat.blogspot.com/2017/09/czy-polacy-przezyja-nadciagajaca.html


Na Antarktydzie widzimy to w krystalicznie czystej postaci, bo nie istnieją tam żadne możliwości klasycznego wytłumaczenia tego zjawiska.


Upały w północno-wschodniej Kanadzie mają wprawdzie identyczne przyczyny, ale tu „nauka” może mieszać ludziom w głowach, wmawiając im nieistniejące klimatyczne ocieplenie lub jakiejś bliżej niezdefiniowane „kopuły ciepła“.


Oczywiście jest to „gówno prawda“.


Kto potrafi zliczyć, choć do dwóch ten zauważy to, że podawane przeze mnie związki przyczynowo-skutkowe nie mają dla siebie alternatywy i w przyszłości będzie bardziej uważnie i z większym respektem oczekiwał na każde zaćmienie Słońca czy też Księżyca.


Na zasadzie „strzeżonego Pan Bóg strzeże”.

 

Uzupełnienie z dnia 02.08.2021


W powyższym artykule przytoczyłem szereg przykładów fenomenów geofizycznych związanych z zaćmieniem słonecznym z dnia 10.06.2021.

Oczywiście ta lista nie wyczerpuje wszystkich tego typu zjawisk, dlatego pozwolę sobie przytoczyć jeszcze jedno tajemnicze (przynajmniej dla współczesnej „nauki“) zjawisko z terenów objętych zaćmieniem.Na załączonej grafice widzimy zasięg anomalnych temperatur oceanu. Ten gwałtowny przyrost temperatury to oczywiście nic innego jak już opisywane przeze mnie zjawisko płoni na Antarktydzie, które w tym przypadku nie jest tak spektakularne, bo brakuje na tym terenie pokrywy lodowej, która by namacalnie przekonała nas o jego niezwykłości.



O tym, że to wyłącznie zaćmienia słoneczne odpowiedzialne są za takie wzrosty temperatur wód w oceanach pisałem już wielokrotnie. Warto jednak jeszcze raz uzmysłowić sobie na tym przykładzie jak dominująco na warunki fizyczne na Ziemi wpływają koniunkcje ciał niebieskich w Układzie Słonecznym.

Żeby jednak nie było tak, że ten wzrost temperatury oceanu jest tylko przypadkowym zbiegiem okoliczności, przytoczę tu jeszcze jeden przykład z roku 2014.

Jest on jeszcze bardziej przekonywujący bo dotyczy jeszcze zimniejszych obszarów oceanu u wybrzeży Alaski i anomalia tam zaobserwowana była szczególnie wielka.


Temperatura oceanu była wyższa o 6°C od normalnej i spowodowała masowe zaburzenia w życiu fauny i flory oceanu.

Jej przyczyny należy szukać w zaćmieniu słonecznym z 20.05.2020 roku, które jednak z racji tego, że objęło głębsze warstwy skorupy ziemskiej nie spowodowało natychmiastowej zmiany warunków fizycznych hydrosfery, ale samonagrzewanie się materii w tym rejonie potrzebowało wielu miesięcy zanim osiągnęło rekordowe wartości.

W trakcie zimy 2013/2014 objawiło się to w sposób katastrofalny dla całej biosfery tego regionu

Te anomalne temperatury trwały tam jeszcze aż do roku 2015.

Również trzęsienie ziemi na Alasce z dnia 29.07.2021


wpisuje się doskonale w ten szereg geofizycznych zjawisk związanych z tym zaćmieniem


https://de.wikipedia.org/wiki/Datei:SE2021Jun10A.gif


Na tych przykładach widzimy, że w moich dotychczasowych artykułach zdecydowanie niedocenieniem wpływ zaćmień słonecznych i koniunkcji planet an naszą Ziemię.

Te zjawiska są tak naprawdę jedynym motorem zmian na Ziemi i to we wszystkich znanych nam aspektach.

 

W oczekiwaniu na katastrofę

Czasami jest to rzeczywiście lepiej, jeśli się nie ma pojęcia o tym, jak funkcjonuje nasza rzeczywistość. Można żyć w błogim przekonaniu, że wszystkim rządzi przypadek i że nie ma się osobiście najmniejszego wpływu na to, co niesie nam nasza przyszłość.

Co niektórzy nie zadowalają się tą sytuacją i chcieliby mieć możliwość zobaczenia tego co nastąpi. Innym wystarczyłoby już gdyby mieli choć możliwość przewidzenia przebiegu procesów, które te wydarzenia determinują.

Spośród tej grupy ludzi możemy wydzielić tych, którzy zdają się na religię, mniej lub bardziej biernie składając swoją przyszłość w ręce boskiego miłosierdzia.

Inni szukają rozwiązania, wierząc w to, że siły nadprzyrodzone dają nam możliwość przewidzenia zdarzeń, jeśli tylko znajdziemy możliwość komunikowania się z nimi.

W tej grupie znajdziemy wszelkiego typu ezoteryków, wariatów oraz kryminalistów wykorzystujących rozpowszechnioną wśród ludzi wiarę w nadprzyrodzone siły do bogacenia się ich kosztem.

Kolejni to oczywiście naukowcy, którzy wprawdzie od ezoteryków niewiele się różnią, ale przynajmniej ograniczeni są w swoich przepowiedniach koniecznością matematycznego dokumentowania swoich wróżb.

Kiedy jednak matematyka została wyparta przez statystykę i rachunek prawdopodobieństwa, to i ta dziedzina ludzkiej kultury zeszła na dziady i jest niczym innym jak zmatematyzowaną ezoteryką.

Osobną grupę tworzą technicy i inżynierowie. Tych nie interesuje żadna filozoficzna otoczka ich działalności, ale konkretne zastosowania ich badań w praktyce i jedynym miernikiem tej skuteczności jest komercyjny sukces rezultatów ich pracy.

Technicy i inżynierowie są też jedynymi, którzy mniej lub bardziej rozumieją to, jak funkcjonuje nasza rzeczywistość. Niestety wśród decydentów wiara w cuda dominuje i dlatego naukowcy posiadają tak wielki wpływ na nasze społeczeństwo.

Ten wpływ możemy pomierzyć tysiącami istnień ludzkich, które corocznie oddają swoje życie na ołtarzu współczesnej nauki.

Zadufani w swoim przekonaniu o własnej racji, naukowcy bez zmrużenia powieki wysyłają codziennie ludzi na śmierć, bo zamiast patrzeć na to jak działa przyroda i jak wydrzeć jej wszystkie tajemnice, wola bardziej bawić się swoimi po ...nymi matematycznymi formułkami.

Oczywiście daleki jestem od tego, aby wierzyć w to, że jako jedyny byłem w stanie rozpoznać tajemnice natury. Niestety zdaję sobie z tego sprawę, że też poruszam się po omacku i we mgle własnej niemożności tylko w zarysach rozpoznaję cień naszej rzeczywistości.

Niemniej jestem o tym przekonany, że nawet to co udało mi się już rozpoznać daje nam wprawdzie minimalną, ale jednak realną szansę w zmaganiach z silami przyrody i zwiększa nasze możliwości na przeżycie.

Wielokrotnie już ostrzegałem przed grożącymi nam katastrofami i zbyt wiele z tych ostrzeżeń już się niestety spełniło, bo nikt nie chciał ich wziąć na poważnie.

To ignorowanie kosztowało już tysiące istnień ludzkich i będzie zapewne kosztować jeszcze miliony, zanim odpowiedzialni za ten stan rzeczy obudza się ze swoich snów o własnej genialności, i odważą się spojrzeć w odchłań demonów ich duszy.

Pomimo to, że jak dotychczas moje starania to przysłowiowe wołanie na puszczy, to czuję się w obowiązku dalej zwracać uwagę na to, że przyroda cięgle zastawia na nas pułapki i że przy odrobinie szczęścia i wiedzy jesteśmy w stanie je ominąć.

Kluczem do tego jest umiejętność rozpoznania przyczyn, miejsca i czasu zagrażających mieszkańcom Ziemi katastrof.

Pod tym względem nauka zawiodła na całej linii, ponieważ z ideologicznych względów nie brane są pod uwagę związki, pomiędzy elementami rzeczywistości, które nauka zakwalifikowała jako niemożliwe do zaistnienia. Arogancja „naukowców” jest tak bezgraniczna, że przypisują oni sobie absolutne prawo rozstrzygania o tym, jakie związki są w naszej rzeczywistości możliwe a jakie nie, tak jakby naprawdę cokolwiek o istocie natury wiedzieli.

O tym pisałem już wielokrotnie i wskazałem na to, że zjawiska geofizyczne, szczególnie te powiązane z katastrofalnymi wydarzeniami, korelują jednoznacznie z rozłożeniem przestrzennym planet w Układzie Słonecznym.

Oczywiście podałem też racjonalne wytłumaczenie przyczyn tej zależności oraz skonstruowałem model fizyczny który jest w stanie wyjaśnić nam ich przyczyny.

Model ten jest, ze zrozumiałych względów, absolutnie sprzeczny z obowiązującymi w nauce dogmatami i dlatego nie może być on w żadnej, nawet najbardziej uproszczonej formie, przez tę „naukę” zaakceptowany.

Jest to jednak drugorzędny problem, którym tu nie będziemy się zajmować. Najważniejsze jest to, że mój model jest obiektywnie skuteczny i jednoznacznie wskazuje, że układ planet determinuje wiele, a może i wszystkie zjawiska fizyczne jakie obserwujemy na Ziemi.

Wśród tych zjawisk jest wiele takich, które nie maja znacznego wpływu na nasze życie, ale są wśród nich również i te, przed którymi każdy, dysponujący choć odrobiną wyobraźni, zamiera w panicznym strachu.

Nie bez przyczyny. Średnio rocznie ginie w rezultacie przeróżnych katastrof 60000 ludzi, o materialnych stratach nie wspominając.

Wprawdzie jest to znikoma liczba w porównaniu z ogólną liczbą ludności na Ziemi, ale dla ofiar i ich najbliższych wygląda to już całkiem inaczej.

Niebezpieczne jest to, że podana wyżej liczba nie oddaje w najmniejszym nawet stopniu prawdziwego zagrożenia dla ludzkości.

W niektórych latach, jak np. 2010, liczba ta była 5-krotnie wyższa i byłoby naiwnością twierdzić, że jeszcze większa liczba ofiar jest niemożliwa. Tak naprawdę nie ma w tym przypadku prawie że żadnej górnej granicy, łącznie z możliwością sterylizacji życia na Ziemi.

Oczywiście prawdopodobieństwo takich katastrof jest minimalne, z tym że cywilizacja ludzka jest szczególnie silnie podatna na wszelkiego typu zaburzenia warunków środowiskowych.

Wbrew przekonaniu większości, do wywołania globalnej katastrofy naszej cywilizacji nie trzeba wiele.

Przyroda ma na nas całą masę rożnych plag i czym bardziej nasza cywilizacja staje się zależna od środków technicznych, tym bardziej podatna jest ona na zaburzenia w jej funkcjonowaniu.

Obiektywnie biorąc największym zagrożeniem są erupcje słoneczne. Powodują on zaburzenia oscylacji Tła Grawitacyjnego i jeśli te zaburzenia obejmą Ziemię, to inicjują one cały szereg zjawisk, z których większość może być dla nas niestety śmiertelnym zagrożeniem.

Dla ilustracji tego chciałbym opowiedzieć ciekawe i niestety tragiczne wydarzenie.

Kiedy przed laty wypracowałem mój model funkcjonowania zjawisk fizycznych, to oczywiście spróbowałem również znaleźć praktyczne aspekty jego funkcjonowania i to tam, gdzie współczesnej „nauce” nawet się nie śni, że mogą istnieć odpowiednie zależności.

Bardzo szybko zauważyłem też, że pojęcie Tła Grawitacyjnego wymusza jego modulacje poprzez geometryczne zależności pomiędzy poszczególnymi jego źródłami.

A takimi źródłami są oczywiście Słońce i planety. Ich wzajemne położenie inicjuje wystąpienie zaburzeń Tła Grawitacyjnego i w konsekwencji szereg procesów, których skutki widzimy na ich powierzchniach.

W przypadku Słońca inicjuje to powstanie erupcji słonecznych, a na Ziemi takich zjawisk jak trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów czy też spektakularne zjawiska atmosferyczne.

Pewną odmianą takich zaburzeń jest zjawisko modulacji TG na Ziemi pod wpływem wejścia Ziemi w strefę, w której porusza się materia wyrzucona w przestrzeń kosmiczną w rezultacie erupcji słonecznych. Strefa taka posiada swoje własne pole TG o znacznie wyższym poziomie częstotliwości oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni.

Również takie przejście może spowodować na Ziemi tak silne interferencyjne wzmocnienie TG, że powoduje to katastrofalne trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów w tym jej rejonie, który na te modulacje wystawiony jest najsilniej.

Tak zdarzyło się w marcu 2011, kiedy doszło do koniunkcji Saturna i Jowisza. 

 


W tym czasie zdawałem sobie już sprawę z tego, jakie konsekwencje mogą mieć erupcje słoneczne na zjawiska geofizyczne na Ziemi i kiedy 08.03.2011 doszło do wybuchu na Słońcu i wybuch ten okazał się wyjątkowym, bo materia wyrzucona ze Słońca osiągnęła ekstremalnie wysoką prędkość poruszania się, to śledziłem to zjawisko z zainteresowaniem graniczącym z niepokojem, kiedy okazało się, że Ziemia znajdzie się w strefie wpływu tej erupcji.

Kiedy jednak niecałe dwa dni później akurat w momencie w którym Ziemię objęła ta erupcyjna strefa, doszło do kolejnej, tym razem znacznie silniejszej erupcji na Słońcu, to moje zaniepokojenie przerodziło się w panikę .

https://www.spaceweather.com/archive.php?view=1&day=08&month=03&year=2011

Zdecydowałem się na opublikowanie ostrzeżenia o zbliżającym się wielkim trzęsieniu ziem, w mojej naiwności wierząc, że kogoś to zaniepokoi i zmusi do postawienia odpowiednich służb w stan alarmu.

Oczywiście skończyło się tak jak musiało się skończyć. Ta niemiecka gazeta, w której opublikowałem mój komentarz pod artykułem dotyczącym tej erupcji, bardzo szybko zablokowała możliwość jego czytania i cała zgraja „naukowych ujadaczy” rzuciła się na to co napisałem, zarzucając mi ezoteryzm i obrzucając mnie stekiem wyzwisk.

To bardzo znane czasopismo, (wtedy jeszcze o światowej renomie, teraz to tylko lewacki szmatławiec), zmanipulowało mój komentarz zmieniając zamieszczone tam linki na inne, które prowadziły do stron obrażających mnie jako człowieka i Polaka.

Jeszcze raz okazało się, że lewacy to tacy zakamuflowani faszyści.

Niecały dzień później doszło do tragedii.

W regionie Tōhoku doszło do gigantycznego trzęsienia ziemi połączonego z jeszcze bardziej gigantycznym tsunami, które o mały włos nie spowodowało największej katastrofy nuklearnej w historii, przy której Czernobyl byłby tylko zabawą w piaskownicy.

To zdarzenie uświadomiło mi dobitnie, że tzw. naukowcy i związane z nimi elity to nie żadni zagubieni geniusze ale banda krwiożerczych sk...nów których działalność jest największym zagrożeniem dla ludzkości, znacznie większym niż największy wybuch na Słońcu.

Uświadomiło mi to również, że nauka zbudowana jest na kłamstwie i że nie ma w niej ani jednej dziedziny w której kłamstwo nie stanowiłoby fundamentu jej działalności.

Ta trochę deprymująca anegdota jest dobrym wstępem do tego, aby zwrócić Waszą uwagę na to co aktualnie dzieje się z Tłem Grawitacyjnym.

Otóż już niedługo (10.06.2021) dojdzie do kolejnego zaćmienia słonecznego tym razem połączonego z potrójną koniunkcją Ziemi, Księżyca i Merkurego.

 


To zjawisko jest tym bardziej niepokojące, bo Ziemia znajduje się właśnie w strefie niskich wartości TG, co objawia się między innymi bardzo niskimi globalnymi temperaturami atmosfery, a więc różnice wartości TG (przed, w trakcie i po zaćmieniu) będą szczególnie duże.

Taka wielokrotna koniunkcja połączona z zaćmieniem słonecznym musi spowodować gwałtowny wzrost TG i odpowiednio cały szereg zjawisk geofizycznych.

Może też spowodować wzrost aktywności słonecznej i całkiem niespodziewaną erupcję słoneczną skierowaną prosto na naszą planetę. Jeśli tak się stanie, to kolejne wielkie trzęsienie ziemi jest nieuniknione.

Tym razem szczególnie zagrożone są rejony południowej Kalifornii, ale również Islandii, Kamczatki i Japonii

Na poniższym linku widzimy symulację przebiegu tego zaćmienia.

https://de.wikipedia.org/wiki/Datei:SE2021Jun10A.gif

Czego również nie unikniemy to wzrost aktywności wulkanicznej.

Jeśli przyjrzeć się dokładniej to zauważymy, że obszar zaćmienia słonecznego, w którym to wahania TG będą największe, zaczyna się już po nocnej stronie Ziemi i początkowo dotyka ją pod bardzo ostrym kątem w rejonie Kalifornii tak, że najbardziej wystawione na jego działanie będą przypowierzchniowe warstwy skorupy ziemskiej. Jest to właśnie miejsce tworzenia się trzęsień ziemi i wybuchów wulkanów.

Po opuszczeni terenu Ameryki Północnej obszar wzrostu TG obejmie również Islandię i to jest tym groźniejsze bo obecnie na Islandii aktywne są co najmniej dwa zbiorniki magmy w tym ten w pobliżu Rejkiawiku i ten zareaguje natychmiastowym wzrostem ciśnienia w obrębie zbiornika, spowodowanego przejściami fazowymi występujących w nim cieczy i gazów i intensyfikacją wypływu lawy.

 


Drugi rejon znajduje się w obrębie masywu Grimsvotn.

 


Wulkan ten należy do najgroźniejszych na Islandii, ponieważ przykryty jest grubą czapą lodową i cechuje się więc wyjątkowo eksplozywnym charakterem.

Już od miesięcy obserwujemy tam dowody na wzrost aktywności zbiornika magmowego np. w formie ciągłego podwyższania się terenu i brakuje tylko inicjującego zjawiska, które spowoduje jego gwałtowny wybuch. 

 

To zjawisko nastąpi 10.06.2021 i albo spowoduje wygaszenie tej aktywności na skutek destruktywnych interferencji modulacji TG albo odwrotnie, relatywnie szybki ich wzrost i wybuch tego wulkanu.

Na załączonej poniżej grafice widzimy przebieg aktywności sejsmicznej w tym rejonie i już bez zaćmienia słonecznego był on powodem do niepokoju.

 

Po zaćmieniu słonecznym może być jeszcze gorzej.

Wybuch tego wulkanu może mieć tragiczne skutki klimatyczne. Już samo obniżenie TG w ostatnich miesiącach spowodowało katastrofalny spadek globalnej temperatury i anomalnie niskie temperatury w wielu rejonach kuli ziemskiej.

Jeśli dojdzie do wybuchu, to zbiory produktów rolnych na półkuli północnej będą poważnie zagrożone i jeśli przyjdzie głód to niech nas Bóg ma w opiece.

Podobnie ma się sprawa na Kamczatce, gdzie jednak bezpośredni wpływ na ludzi będzie minimalny. Co innego w Japonii, tam może nas oczekiwać kolejne wielkie trzęsienie ziemi.

Bezpośrednio nie będziemy tymi zjawiskami zagrożeni, ale jeśli przybiorą one ekstremalne rozmiary, to w tej czy innej formie również i my nie będziemy się mogli przed nimi uchronić.

A więc nie pozostaje nam nic innego jak biernie czekać na rozwój wydarzeń, skoro odpowiedzialne za to elity mają moje ostrzeżenia w dupie.

Wikingowie czy Słowianie – Uzupełnienie.

W komentarzach do powyższego artykułu pojawiły się wątpliwości co do prawidłowości wyciągniętych w nim wniosków i postulatów.

Pomimo że uważam je za tendencyjne i motywowane głównie ideologią i chęcią obrony błędnych paradygmatów obowiązujących w „naukach historycznych”, to postanowiłem jednak się do nich ustosunkować.

Zasadniczo ograniczają się one do podważania interpretacji zestawu liter „VIC“ lub VIK jako przekręcone słowiańskie określenie „WIEŚ“, zapisane pierwotnie alfabetem starosłowiańskim (etruskim). Z tym określeniem ściśle związana jest nazwa WIKING, która jest niczym innym jak nieudolną transkrypcją określenia „WIEŚNIAK” do tzw. „języków germańskich”.

Inne wątpliwości powstały, jeśli chodzi o nazwę stolicy Islandii Rejkiawiku. I tu również moi przeciwnicy uważają, że nazwa ta oznacza w tłumaczeniu „Dymiąca Zatoka”, powołując się w tym przypadku na znaczenie słów składowych we współczesnym języku islandzkim.

Moja interpretacja tej nazwy to „Rzeczna Wieś”, co zostało poddane w wątpliwość twierdzeniem jakoby przez Rejkiawik nie przepływają żadne rzeki.

Oczywiście twierdzenia te są delikatnie mówiąc nieprawdziwe, co udowadnia zwykle spojrzenie na mapę, ale i moja interpretacja ma też swoje słabe strony, ale nie te, które zostały jej zarzucone, co jeszcze dokładniej omówimy.


Zacznijmy jednak od pierwszego tematu.


To że VIC w nazewnictwie topograficznym Skandynawii nie może mieć nic wspólnego z zatoką, to nie podlega moim zdaniem dyskusji. Nazwa VIC, w znaczeniu wieś, jest nie tylko udokumentowana lingwistycznie co również potwierdzają to najstarsze zachowane mapy Skandynawii.

Jeśli przykładowo weźmiemy mapę „Carta Marina” szwedzkiego biskupa Olausa Magnusa z roku 1539



to zauważymy, że zawsze przy nazwie w której znajduje się człon VIC występuje oznaczenie miejscowości w formie schematycznej budowli, natomiast nigdzie nie zauważymy tego członu w nazwach odnoszących się do topografii wybrzeża.

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/e/ea/Carta_Marina.jpeg

Poniżej widzimy to wyraźnie na podanych przykładach.




Co ciekawe znajdziemy też na tej mapie miejscowości jak np. ARVICA w głębi lądu oraz bez bezpośredniego sąsiedztwa z jakimkolwiek zbiornikiem wodnym.



Również we współczesnych oznaczeniach miejscowości w Szwecji występują często takie które posiadają człon VIK i nie leżą nad żadnym zbiornikiem wodnym ani żadną zatoką. Co jednoznacznie dowodzi braku kauzalnego związku pomiędzy wyrazem VIC a elementem topograficznym jakim jest zatoka. Możemy to zobaczyć na poniższych przykładach.





Nie można jednak tego ukryć, że słowo VIK we współczesnych językach skandynawskich oznacza rzeczywiście zatokę.

Czyżby to był tylko przypadek, czy też mamy tu do czynienia z celowym zafałszowaniem znaczenia tego wyrazu?

Oczywiście to drugie przypuszczenie jest prawidłowe. Co jednak motywowało skandynawskie elity rządzące do tak bezsensownej manipulacji znaczeniem tego wyrazu?

Oczywiście była to obawa przed tym, że jeśli zachowane zostałoby w nazewnictwie miast i wsi określenie WIŚ, to znaczyłoby to dla każdego nawet najbardziej zaciętego germanofila, że miejscowości te zakładali i żyli w nich całe wieki Słowianie.

Jednocześnie pozbawiano w ten sposób prosty wiejski lud świadomości tego, że należą oni do całkiem innej kultury, do kultury słowiańskiej, i ich najbliżsi nie mieszkają wcale w Kopenhadze, Oslo, Helsinkach czy Sztokholmie, ale w Polsce i Rosji. To właśnie ta obawa skłoniła te elity do tak głębokiego zafałszowania historii Skandynawii.

Musimy sobie uświadomić to, że kraje skandynawskie maja za sobą czasy o których tylko niechętnie się mówi, a jeszcze niechętniej pisze.

Kraje te w swojej przeszłości przeszły przez okresy straszliwego terroru w trakcie którego fizycznie likwidowano wszystkich tych, którzy swoją mową i obyczajem nie pasowali do wizji narodu „Wikingów”.

Okazuje się, że nie tylko katolicy w swojej historii maja za sobą ten przerażający rozdział palenia na stosie politycznych przeciwnikowi, ale i protestanci w tej dziedzinie prześcignęli swoich religijnych rywali i prekursorów o wiele długości.

Zastanawiające jest to, dlaczego religijny ruch protestancki, u którego zarania stało dążenie mieszczaństwa do wywalczenia swobód i wolności, aż tak się zdegenerowali i dopuścili w krajach skandynawskich do tak niewyobrażalnie krwiożerczych zbrodni.

Trochę światła na to zagadnienie rzuci nam historia mieszkańców wioski Vardo, na samej północy Norwegii.

Wioska ta „wsławiła” się szczególnie brutalnymi prześladowaniami „czarownic” w trakcie których jedna trzecia ludności wioski, a więc praktycznie większość dorosłych jej mieszkańców została od roku 1621 spalona na stosach.

https://en.wikipedia.org/wiki/Vard%C3%B8_witch_trials_(1621)

Oczywiście co do przyczyn rozpowszechnia się tu już od stuleci kłamstwa, próbując holokaust Słowian w Norwegii przedstawić jako religijne szaleństwo.

W rzeczywistości protestantom chodziło o wyeliminowanie rdzennych mieszkańców Skandynawii i zatarcie śladów ich tysiącletniej egzystencji.

We wszystkich krajach skandynawskich, po przejęciu przez nich protestantyzmu, rozpoczął się proces eliminowania świadomości historycznej jej mieszkańców i zastępowania go mitami i wymysłami mającymi na celu stworzenie nowego typu obywatela. Również historia tych krajów uległa kompletnemu zafałszowaniu i zamiast prawdy zaczęto rozpowszechniać historyczne wymysły.

Jest to typowy proces towarzyszący wszystkim rewolucyjnym ruchom i dlatego o Skandynawach możemy mówić jako o narodach, które przetarły drogę dla późniejszych zbrodni faszyzmu i komunizmu.

Już sama nazwa Vardo (Wardo) wskazuje na jej słowiańskie pochodzenie. Nazwa ta pochodzi od słowa War (obrona) i jest powszechnie używana w nazewnictwie słowiańskich miejscowości jak np. w nazwie Warszawa, ale jeszcze lepiej pasuje tu nazwa rzeki Warta.

Vardø, to nazwa oficjalna, natomiast wśród mieszkańców przetrwała nazwa Vardöe czytana jako Wardoje. Tak samo nazywa się też wyspa Vardøya na której to miasto się znajduje. Nazwa ta podkreśla jeszcze bardziej słowiańskość tego miasteczka, bo tłumaczymy ja po prostu jako


War Daje – Obronę Dająca.


https://en.wikipedia.org/wiki/Vard%C3%B8


Wystarczy spojrzeć na mapę, aby zrozumieć to, że ta nazwa pasuje w tym przypadku jak ulał do geograficznego położenia tej miejscowości.

Do znaczenia tej miejscowości wrócimy jeszcze, ale już w całkiem innym kontekście, ponieważ stanowi ona klucz dla zrozumienia historii Słowian i otwiera nam naprawdę niesamowicie ciekawe dzieje ekspansji słowiańskiej w Europie zachodniej i brutalnej walki dwóch wielkich rodów o władzę nad ludami Europy.

Wracając do tematu, podobne pogromy odbywały się w tym czasie w całej Skandynawii, a po ich zakończeniu, przystąpiono do zamazywania również pozostałych śladów Słowian, również tych które istniały w nazewnictwie topograficznym tych krajów.

Terror i prześladowania w Skandynawii trwały całe wieki i pod pretekstem dbania o porządek i prawo obcinano niepokornym dalej nogi i ręce i pozbawiano ich w ten sposób możliwości godnego życia i spychano na margines społeczeństwa.

Przez stulecia tego terroru skandynawscy władcy wychowali nowy typ człowieka pozbawionego potrzeby wolności i niezależności. To dlatego Skandynawia jawi się nam obecnie jako przykład komunistycznego „raju” w którym to wszelkiego typy lewackie dewiacje znajdują możliwość pełnego wyzwolenia ich niszczycielskiej siły.

Również w nazewnictwie topograficznym zrobiono wszystko, aby zamazać ślady słowiańskiej przeszłości. I najlepszą metodą było po prostu nadanie miejscowościom całkiem nowej nazwy bez słowiańskiej konotacji.

To jednak było zdecydowanie za mało i nowi władcy Skandynawii Protestanci postanowili nadać starym słowiańskim nazwom całkiem nowe znaczenie i w ten sposób z WIOSKI zrobiła się nagle zatoka.

Oczywiście sprzyjała temu jeszcze jedna okoliczność.

W połowie XIV wieku wybuchła w Europie epidemia dżumy. Kraje skandynawskie odczuły tę epidemię szczególnie silnie, ponieważ z natury nie były ludne i utrata 2/3 liczby mieszkańców miała dla nich całkiem inne ekonomiczne znaczenie niż w pozostałych europejskich krajach.

https://de.wikipedia.org/wiki/Pestepidemien_in_Norwegen

Z pośród 70000 gospodarstw na terenie północnej Norwegii po pierwszej fali dżumy ostało się 20000. Dodatkowo tysiące ludzi wyemigrowało do miast ociekając przed głodem.

W rezultacie doszło do rozpadu władzy państwowej i struktury społeczne legły w gruzach.

Tam gdzie przedtem na wybrzeżu Norwegii leżały wioski, na każdym nadającym się do tego skrawku lądu, tam w ciągu następnych dziesięcioleci nie zostało z tych budowli ani śladu.

Tylko w pamięci ludzkiej zachowały się jeszcze nazwy tych miejscowości.

Kiedy Duńczycy przejęli władzę nad tymi terenami, to ich urzędnicy w miejscach których nazwa kończyła się na WIK nie znaleźli już żadnych śladów osadnictwa i wywnioskowali z tego, że ta nazwa musi mieć znaczenie topograficzne.

Ponieważ po epidemii dżumy Norwegowie stracili również swój pierwotny język i narzucony został im siłą duński, to też nikt nie protestował, kiedy określenie Wieś w tym nowym dla nich języku, nagle zaczęło oznaczać zatokę.

Podobny proces wystąpił również i w innych państwach skandynawskich.

Jest to też zatrważający przykład tego, jak szybko w społeczeństwie może nastąpić proces wymiany języka, co jest przez historyków kompletnie ignorowane. Lingwiści wmawiają nam, że w rozwoju jeżyków europejskich mieliśmy do czynienia z jakimś procesem dywersyfikacji pierwotnego języka do języków współczesnych trwającym tysiące lat, tymczasem w rzeczywistości mamy do czynienia z błyskawicznym procesem wypierania języków słowiańskich w Europie przez sztuczne konstrukcje językowe narzucone tej ludności przez nowe władze centralne w celu jej bezwzględnego kontrolowania.

Norwegia jest tego najlepszym przykładem.

Pewną specyfiką odznaczała się tutaj Finlandia.

I tam dokonała się również rewolucja językowa polegająca na wyparciu języka słowiańskiego i wyniszczenia wszystkiego co było związane z pierwotnymi mieszkańcami Finlandii - Słowianami.

W prawdzie i tutaj Duńczycy nadali słowu Lahti znaczenie zatoka, tak jak to już zrobili w Norwegii i w Szwecji ze słowem WIK, bo i tam w wioskach w których nazwa kończyła się na WIC lub WIK żyli pierwotnie Lachowie, ale na starszych mapach widać jeszcze, że w pisowni zachowała się nazwa LACHY tak jak np. na tej najstarszej mapie miejscowości Lahti.





Na tej mapie miejscowość ta ma jeszcze prawie że „polskie” brzmienie LACHTOWY, jeśli prawidłowo przeczytać tam litery które pierwotnie zapisano cyrylicą.

W walce o polityczną niezależność od Danii i Szwecji wladcy Finlandii zdecydowali się na drastyczny krok, przyjmując język lokalnej mniejszości narodowej, jako metodę podkreślenia własnej odmienności.

W okresie tworzenia się państw narodowych proces niszczenia wszystkiego co słowiańskie przybrał jeszcze na sile i każda z władz tych nowych państw próbowała za wszelką cenę umocnić swoją pozycję poprzez odcięcie się od wszystkiego co mogło się kojarzyć z prawdziwą ich przeszłością.


To dlatego nastąpił błyskawiczny proces tworzenia się nowych języków i Finlandia wciśnięta między Szwedów i Rosjan zdecydowała się rozpowszechnić u siebie niewiele znaczący język, byleby tylko jej mieszkańcy nie mogli się dogadać ze swoimi sąsiadami, i byli bardziej podatni na propagandę lokalnych władz.

Był to identyczny proces jaki wcześniej wystąpił np. w Grecji, starożytnym Rzymie, Francji Anglii, Hiszpanii czy też na Węgrzech.

W trochę mniejszym nasileniu proces ten objął również tereny obecnej Polski i Rosji, których mieszkańcy przed 1200 laty mówili jeszcze tym samym językiem i stanowili kulturalną i polityczną jedność, a gdzie rywalizacja katolików z prawosławiem doprowadziła, poprzez ciągłe reformy językowe, w krótkim czasie do tak znacznego zróżnicowania się tych języków.

Oczywiście władzom państw Skandynawskich, wywodzących się od napływowej ludności ze wczesnośredniowiecznych miast, nie pasowało to, że na terenach obecnej Skandynawii mieszkały we wczesnym średniowieczu plemiona lechickie i że to nasi przodkowie tworzyli historyczne fundamenty tych państw.

Do dzisiaj Skandynawowie zaprzeczają temu faktowi i gotowi są do najpodlejszych kłamstw ab zapobiec rozpowszechnianiu prawdy o własnej przeszłości.


Przejdźmy teraz do sprawy Rejkjawiku.


Dalej uważam, że proponowana przeze mnie etymologia jest prawdopodobna i że nazwa ta pierwotnie mogła oznaczać Rzeczna Wieś.

W międzyczasie szukając podbudowy tej tezy trafiłem jednak na parę interesujących faktów, które naprowadziły mnie na jeszcze jedną, niezmiernie fascynującą możliwość interpretacji tej nazwy.

Decydującym momentem był to, że na mapie zauważyłem nazwę sąsiadującej z Rejkiawikiem gminy.


 Gmina ta nazywa się Kopavogur. Slowo Kopa od razu skojarzyło mi się z łacińskim wyrazem

„Caput” oznaczającym głowę. Podobne znaczenie ma to słowo i w polskim gdzie oznacza okrągłe wzgórze, pagórek albo usypany ręką ludzką kopiec. Na Rusi słowem tym nazywano zgromadzenie mieszkańców (Głów) w celach sądowniczych lub w celu podjęcia ważnych decyzji.

Oczywiście w drugiej części wyrazu mamy do czynienia z typową podmianą pomiędzy literami „W” i „B”, tak więc i ten wyraz był pierwotnie wymawiany jako „BOGU”.

„R” dodano później, aby nadać temu słowu „germańskie” brzmienie

Łatwo się domyśleć, że chodzi tu o słowo „BÓG”.

Słowianie nadali więc temu charakterystycznemu wzniesieniu na terenie raczej płaskiego Rejkiawiku imię „Głowa Boga”

Dla tych, którzy jako pierwsi dopłynęli do Islandii, widoczne na tej wyspie czynne wulkany musiały wywrzeć na nich piorunujące wrażenie i można z pewnością przyjąć, że uznali tę wyspę za siedzibę Boga.

Z tego powodu dopatrywali się też w każdym charakterystycznym elemencie krajobrazu Jego obecności.

Wskazówkę na to z jakim bogiem mamy tu do czynienia znajdziemy kilkanaście kilometrów na południowy zachód od Rejkiawiku, tam bowiem zaczyna się półwysep Reykjanes


https://pl.wikipedia.org/wiki/Reykjanes


I w tym przypadku Islandczycy skojarzyli ten półwysep z Bogiem i nadali mu imię „Ręka Jana”. przypuszczając, że cały ten zachodni skrawek Islandii jest częścią boskiej postaci.

Tak jak to już pisałem o tym wcześniej, Jan był jednym z imion boga Jawy (Jahwe) czczonym jako Bóg Jasności.

https://krysztalowywszechswiat.blogspot.com/2018/10/o-bursztynie-i-bursztynowym-szlaku.html


https://krysztalowywszechswiat.blogspot.com/2018/10/o-bursztynie-i-bursztynowym-szlaku_27.html

 

Tak więc widzimy, że zapewne o wiele więcej nazw topograficznych na Islandii musi być kojarzona z Bogiem.

Co ciekawe sama nazwa Is-landia ma również boskie pochodzenie i wywodzi się od imienia Jezusa – ISA, Kraj Jezusa.


Zresztą również nazwy topograficzne w innych częściach Europy maja podobną etymologię jak Reykjanes. Na przykład stolica Słowienii, Lubljana, której nazwa oznacza „Kochający Jana”


Przy okazji możemy też wyjaśnić, od czego pochodzi określenie naszych wschodnich sąsiadów Rosjan.


W tym celu musimy sięgnąć do norweskiego, jako do języka w którym wpływy dialektów słowiańskich z terenów obecnej Rosji były szczególnie silny.

W norweskim słowo „ROS” oznacza POCHWALIĆ, SŁAWIĆ.

 

Tak więc Rosjanie to ludzie „Sławiący Jana” - Sławjanie.


Widzimy więc, że nazwa Rosjanie jest identyczna z nazwą innych ludów słowiańskich.

Przy okazji mamy też rozwiązanie zagadki skąd pochodzi określenie Słowianin. Nie jest ono bezpośrednio związane ze słowem SŁOWO ale ze słowem SŁAWIĆ i określało wszystkich tych którzy wierzyli w jedynego Boga Jana (Jawę) i sławili Jego imię.

Oczywiście słowo ROS nie ma nic wspólnego z „językami germańskimi”, ale jest słowem wywodzącym się z mowy słowiańskiej gdzie funkcjonuje jeszcze do dzisiaj w takich wyrazach jak Prosić, Prośba, Rosa itd.

To słowo jak i większość słów w językach zachodnioeuropejskich zostało przejęte z naszej mowy, a następnie podlegały mniejszym lub większym modyfikacjom w celu zatajenia ich pochodzenia.

Nasuwa się jednak pytanie, dlaczego współczesny język islandzki tak niewiele ma wspólnego ze słowiańskim.

Jak zwykle przyczyną było pismo.

Skandynawscy Słowianie używali początkowo pismo, które było modyfikacja pisma starosłowiańskiego (etruskiego) dostosowanego do specyfiki materiału na którym zapisywano teksty. A tym była kora brzozowa. Przykład tego pisma znajdziemy również na mapie Olausa Magnusa z roku 1539.


Na mapie tej, na terenach północnej Skandynawii, właśnie w okolicach miejscowości Wardo, autor namalował postać wokół której widzimy napis zapisany pismem przypominającym pismo runiczne. Moim zdaniem znaki tego pisma odpowiadają bardziej pismu starosłowiańskiemu jakim posługiwali się Etruskowie.


W każdym razie, kiedy Islandia przyjęła Katolicyzm, to mnisi i księża przysłani tam przez Rzym nie mieli oczywiście zielonego pojęcia jak się czyta to pismo. Poza tym ich zadanie polegało na oderwaniu ludności Islandii od starej wiary przodków i tych obyczajów które przypominałyby im ich prawdziwe pochodzenie i przynależność do wspólnoty słowiańskiej.

Najlepszą metodą było po prostu poprzekręcanie znaczenia poszczególnych znaków pisma starosłowiańskiego, tak aby w rezultacie wymawiane wyrazy zatraciły jakiekolwiek podobieństwa z językiem słowiańskim, a następnie zniszczenie oryginalnych tekstów.

Poprzez to, że monopol na pismo posiadali mnisi katoliccy, a następnie urzędnicy duńscy, zmuszono ludność Islandii do posługiwania się tym dziwolągiem językowym. Tylko w paru nazwach topograficznych zachowało się jeszcze oryginalne słowiańskie brzmienie ich starodawnej mowy.

Również obecne pokolenie skandynawskich historyków z zatwardziałym fanatyzmem obstaje przy tej baśniowej wersji ich własnej historii i to mimo tego, że tysiące znalezisk archeologicznych opowiada nam całkiem inne dzieje ich narodów.

Pod tym względem nie możemy mieć do nich zbyt dużych pretensji, bo i w krajach słowiańskich zakłamywanie własnej historii jest na porządku dziennym i jest posunięte aż do fałszowania wszystkiego co zaprzecza obowiązującej narracji historycznej .


To fałszowanie historii nigdy nie zostanie przerwane w ramach procesu samokontroli nauki, ponieważ kłamstwo należy do immanentnej cechy metodologii naukowej, o czym możemy się przekonać we wszystkich bez wyjątków działach nauki.


To od ciebie drogi czytelniku zależny to, czy społeczny oddolny nacisk na naukowców zmusi ich do zaprzestania tych moralnie podłych praktyk. Jak by nie było to właśnie Ty płacisz niestety za rozpowszechnianie tych naukowych bzdur i to szczególnie Tobie powinno zależeć na tym, aby jak najszybciej ukrócić te bandyckie praktyki.

Translate

Szukaj na tym blogu