O
powstaniu Wszechświata i paru innych ciekawostkach
Jednym
z najbardziej zatwardziałych mitów współczesnej astrofizyki jest
przekonanie o tym, że obserwowana wszechobecność kraterów,
pokrywających powierzchnię większości ciał niebieskich w
Układzie Słonecznym, jest rezultatem wzajemnych ich zderzeń.
Zderzenia
te miałyby być konsekwencją przyjętego przez „naukowców”
mechanizmu tworzenia się gwiazd i ich układów planetarnych,
zgodnie z którym, powstały one z pierwotnego nagromadzenia materii
w formie obłoku i stopniowej koncentracji tej materii, w rezultacie
zapadania się takiego obłoku, oraz procesów akrecyjnych.
Zgodnie
z tym, tworzenie się większych ciał niebieskich byłoby związane
z przychwytywaniem mniejszych składników tego obłoku przez
większe, w wyniku wzajemnych zderzeń.
Oczywiście
założenie takiego mechanizmu powstawania ciał niebieskich stwarza
konieczność bardzo dużej częstotliwość zachodzenia tego
zjawiska i musi pozostawić po sobie dużą liczbę kraterów na ich
powierzchni.
Założona
hipoteza jest tylko wtedy realna, jeśli w przeszłości US
występowała ekstremalnie duża koncentracje takich skupisk materii
w przestrzeni. Inaczej nie mogłoby dojść do powstania takiej formy
układu planetarnego jaki obserwujemy.
Zmusiło
to do przyjęcia tezy, że główna faza takich zderzeń była
procesem krótkim i ograniczonym do początkowego okresu istnienia
układu planetarnego oraz do tego, że obserwowane kratery, na
powierzchni ciał niebieskich, pochodzą właśnie z tej fazy ich
rozwoju.
Jednocześnie
musiałby być to proces radykalnie efektywny, ponieważ wyczyścił
on przestrzeń US prawie całkowicie z resztek tej pierwotnej materii
i to w akcie prawie że jednorazowym.
To
założenie jest jednak tak naprawdę nieprawdopodobne, bo sprzeczne
z naszym poczuciem logiki (przynajmniej u tych którzy potrafią
wyciągać logiczne wnioski).
Z
doświadczenia wiemy, że podobne procesy maja przebieg stopniowy i
prawdopodobieństwo zajścia jakiegoś zdarzenia maleje wykładniczo,
w miarę tego, jak stopniowo maleje też ilość obiektów biorących
w nim udział.
Planetologia
wymusza od nas tym samym, uwierzenie w coś, co sprzeczne jest z
naszym doświadczeniem. To nasuwa nam myśl, że ten model, który
propagują „naukowcy”, nie może być modelem realistycznym.
Jaką
mamy jednak alternatywę?
Taką
alternatywę daje nam mój model budowy Wszechświata.
Według
przyjętych przeze mnie mechanizmów, ewolucja wszechświata jest
cyklicznym procesem związanym z postępującą generacją materii,
kosztem zanikającej przestrzeni, oraz aktu destrukcji tejże materii
do jej składników podstawowych, czyli wakuoli przestrzeni, po
zakończeniu takiego cyklu.
W
rezultacie każdy utworzony z przestrzeni atom, przynależy w
przeciągu swojego istnienia, do coraz bardziej złożonych zgrupowań
materii, od pojedynczej molekuły począwszy, a na gwiazdach
skończywszy.
Również
meteoryty lub komety nie zachowują swojej formy wiecznie i
przynajmniej niektóre z nich, w trakcie swojego istnienia,
zwiększają swoją masę przechodząc w coraz to większe formy, aby
po fazie planety jakiegoś układu słonecznego, stać się z czasem
pełnowartościową gwiazdą.
O
takim a nie innym mechanizmie funkcjonowania naszej rzeczywistości
świadczy obserwacja która już od lat przysparza astrofizyków o
ból głowy.
Chodzi
mianowicie o to, że w wielkoskalowych strukturach wszechświata daje
się zauważyć zadziwiającą zgodność orientacji poszczególnych
ich składników.
Innymi
słowy, w gromadzie galaktyk poszczególne najjaśniejsze jej
galaktyki wykazują generalnie taką samą orientację w przestrzeni
i to mimo tego, że oddalone są one od siebie niekiedy o „setki
milionów” lat świetlnych.
Oczywiście
trzeba tu uwzględnić to, że te przepowiednie „naukowców”, co
do odległości obiektów kosmicznych od siebie, są tak samo „gówno
warte” jak i inne ich teorie.
Co
gorsza, również skupienia takich gromad wykazują taką samą
przestrzenną zgodność orientacji, przy wzajemnym oddaleniu
liczonym już w „miliardach” lat świetlnych.
Oczywiście
taka zgodność orientacji w żaden sposób nie może być
wytłumaczona w ramach obowiązujących teorii kosmologicznych i
wymaga przyjęcia założeń równoznacznych z wiarą w cuda.
Inaczej
w moim modeli wszechświata.
Zgodnie
z moją teorią cały wszechświat wywodzi się pierwotnie z
pojedynczej oscylującej nieciągłości, której oscylacje
interferowały wzajemnie ze sobą tak, że utworzyły się dwie
osobne jednostki przestrzeni.
Początkowo
więc nasz wszechświat składał się z dwóch niewyobrażalnie
małych oscylujących bąbelków przestrzeni
Te
z kolei, inter-reagując ze sobą, wytworzyły kolejne dwie potomne
jednostki przestrzeni.
Proces
ten powtarzał się wielokrotnie i z każdą taką oscylacją
podwajała się też przestrzeń naszego wszechświata. Ponieważ
oscylacje wszystkich jego składników były absolutnie skoordynowane
i w stanie wzajemnie potęgującego się rezonansu powodowało to ,
że częstotliwość tych oscylacji wzrastała nieustannie.
Do
momentu w którym osiągnęła taką wartość, przy której
sąsiadujące ze sobą jednostki przestrzeni, przeniknęły się
wzajemnie tworząc pierwsze atomy materii.
Te
zaś, reagując ze sobą, tworzyły coraz bardziej skomplikowane
połączenia jednostek przestrzeni, generując kolejne, wyżej
zorganizowane, formy atomów.
Po
kolei cała dostępna przestrzeń nowo utworzonego wszechświata
przeszła w formę materii i pierwotny cykl jego ewolucji został
zakończony.
Nasz
wszechświat zastygł na „mgnienie oka” jako pojedynczy kryształ
materii.
Kolejny
cykl rozpoczął się w tym momencie, kiedy pojedyncze atomy z
których zbudowany był Kryształowy Wszechświat zaczęły
koordynować swoje oscylacje zwiększając nieustanie ich
częstotliwość.
Po
osiągnięciu wielkości granicznej w jednym wybuchowym akcie nasz
Kryształowy Wszechświat przestał istnieć przechodząc znowu w
formę wszechświata zbudowanego z przestrzeni.
W
którymś z takich początkowych cykli doszło jednak do zaburzenia i
nie wszystkie atomy rozpadły się na pojedyncze wakuole.
To
one właśnie stały się zaczątkiem przyszłych galaktyk i ich
zgrupowań.
Wraz
z wzrostem liczby takich atomów, w kolejnych cyklach, wzrosła też
szansa ich wzajemnych powiązań i z atomów powstały początkowo
cząstki, pył kosmiczny, pierwsze meteoryty, rosnące następnie do
wielkości planet, a te z kolei do pierwszych gwiazd i ich układów
planetarnych.
Takie
właśnie pierwotne układy planetarne stały się następnie
zaczynem tworzenia się pierwszych skupisk gwiazd ewoluujących
następnie do galaktyk i ich gromad.
Rozwiniecie
tego tematu przedstawiłem tutaj.
Taki
schemat ewolucji wszechświata wymusza jednoznacznie to, że
galaktyki które utworzyły się z ewolucji pierwotnego systemu
planetarnego muszą mieć taką samą orientacje przestrzenną jaka
była właśnie jego udziałem.
W
historii wszechświata akt pierwotnego stworzenia był więc o wiele
mniej dramatyczny niż wydumali to sobie astrofizycy wzorując się
na biblijnym przykładzie. Zamiast „Wielkiego Wybuchu”, u zarania
naszego wszechświata, stoi zjawisko utworzenia się dwóch
pojedynczych wakuoli przestrzeni, których sumaryczna przestrzeń w
trakcie cyklu pojedynczej oscylacji była równa zero.
Ich
wzajemny rezonans interferencyjny doprowadził następnie do
powtórzenia się tego zjawiska i do podwojenia się liczby elementów
przestrzeni z każdym cyklem oscylacyjnym. Już kilkadziesiąt takich
cykli, podwajania się liczby jednostek przestrzeni, wystarczyło na
to, aby wszechświat osiągnął wielkość większą niż
obserwowana obecnie, i zapewne stałby się nieskończenie wielki
gdyby nie to, że proces ten przerwało wystąpienie pierwszego
zaburzenia symetrii, związanego z utworzeniem się atomów materii i
przerwanie zjawiska wzajemnego rezonansu oscylacji.
Odbiegliśmy
trochę od naszego początkowego tematu, ale było to konieczne, aby
zrozumieć to, że nasz Wszechświat jest bezustannie ewoluującą
jednością i wbrew wyobrażeniom wielu, nie występuje w nim nigdy
żadna faza stagnacji.
Tym
samym, również w przypadku ewolucji planet, takiej stagnacji nie ma
i nie było. Planety ewoluują więc bardzo intensywnie i postulowana
przez naukowców ich niezmienność od 4,5 mld. lat jest oczywistą
niedorzecznością.
Powoływanie
się w przypadku obserwacji kraterów, na powierzchniach planet, na
„wielkie bombardowanie” świadczy tylko o kompletnym
niezrozumieniu przez nich zasad na jakich tak naprawdę bazuje
fizyka.
Przy
powstaniu kraterów, zderzenia z innym ciałami niebieskimi odgrywają
tak naprawdę tylko marginalną rolę i główną przyczyną ich
powstania jest podgrzanie materii we wnętrzu ciał niebieskich do
poziomu jej przejść fazowych. W olbrzymiej części przypadków
prowadzi to oczywiście do eksplozywnego wulkanizmu, w którym
zasadniczą rolę odgrywają gazowy metan i para wodna.
W
przypadku ciał zbudowanych głownie z zestalonych gazów i cieczy,
są oczywiści potrzebne inne warunki brzegowe niż w przypadku
materii skalistej, ale w każdym przypadku mechanizm ich powstania
jest identyczny.
Co
ciekawe nie musimy sięgać aż tak daleko w kosmos i zjawiska te
jesteśmy w stanie obserwować również na Ziemi, w całej ich
krasie.
O
tym pisałem już np. tutaj
Ostatnio
pojawiła się kolejna obserwacja która potwierdza jeszcze raz w
całej rozciągłości moją tezę.
Tym
razem zaobserwowano, że dno Morza Barentsa usiane jest kraterami
często o średnicy kilkuset metrów.
Oczywiście
autorzy nie omieszkali wykorzystać te obserwacje do propagandy na
rzecz nieistniejącego klimatycznego ocieplenia spowodowanego jakoby
przez CO2, ale tak naprawdę ich wytłumaczenie jest kompletną
bzdurą.
Gdyby
rzeczywiście ustąpienie lodowca przy końcu ostatniej epoki
lodowcowej oraz wzrost temperatury byłyby tego przyczyną, to
mielibyśmy całkiem inny obraz sytuacji i zamiast punktowych
kraterów, dno morza przeorane byłoby wielkopowierzchniowymi
zaburzeniami.
Tymczasem
wszystko wskazuje na lokalne podgrzanie złoża klatratów metanu i
ich gwałtowne przejście w fazę gazową połączoną z eksplozywnym
wulkanizmem.
Zresztą
to zjawisko nie jest ograniczone tylko do dna morz, choć tam
występuje najczęściej. Również na ladzie, w strefie wiecznej
zmarzliny, widzimy powstawanie takich struktur i to nawet
współcześnie.
W
tym artykule opisałem to zjawisko jak i wytłumaczyłem mechanizm
jego powstania
Oczywiście
nie jest to jedyne odkrycie w ostatnim czasie, które potwierdza
prawdziwość mojego mechanizmu powstawania zjawisk geofizycznych na
Ziemi.
W
kolejnym artykule
możemy
się dowiedzieć, że najnowsze badania wskazują na to, że
postulowane zbiorniki płynnej magmy we wnętrzu Ziemi, są tylko
zwykłym zmyśleniem.
Badania
kryształów cyrkonu, a szczególnie pierwiastka litu w nich zawartym
udowodniło, że magma w której te kryształy cyrkonów się
rozwinęły, tylko przez ekstremalnie krotki czas, w porównaniu do
wieku takiego kryształu, mogła znajdować się w stanie płynnym i
uległa temu upłynnieniu bezpośrednio przed samym wybuchem. W
pozostałym okresie miała ona postać stałą.
Jak
jednak doszło do tego upłynnienia o tym „fizycy” nie maja
najmniejszego pojęcia.
Nie
inaczej zresztą jak i o samej fizyce.