Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fizyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fizyka. Pokaż wszystkie posty

Gwiezdne spotkanie

Gwiezdne spotkanie


Nasz Układ Słoneczny w przeciągu dziejów wielokrotnie musiał się znaleźć w sąsiedztwie innych gwiazd. Ostatnim takim zdarzeniem była wizyta gwiazdy Scholza w pobliżu naszego Słońca przed 70000 laty. Przynajmniej tak twierdzą tzw „naukowcy”


Przyjmują oni, że odległość pomiędzy gwiazdami była wtedy mniejsza niż 1 rok świetlny. Wprawdzie jest to i tak niewyobrażalnie wielki dystans, ale wg tzw. „naukowców” wystarczający aby wpłynąć na obiekty w wyimaginowanym tzw. „obłoku Oorta” i zaburzyć ich orbity tak, że zamieniły się one w tzw. długookresowe komety o ekstremalnie wydłużonej eliptycznej orbicie.

Według autorów orientacja tych orbit w przestrzeni wskazuje, w którym miejscu te dwie gwiazdy zbliżyły się do naszego Słońca najbardziej.

Z powyższego artykułu tylko jedna informacja wnosi coś istotnego do naszej wiedzy, a mianowicie ta, że rozkład orbit komet długookresowych nie jest chaotyczny, czego powinniśmy się spodziewać, jeśli przyjąć obowiązujące modele powstania US za prawdziwe, ale wykazują one dominującą orientację w przestrzeni i wskazują na ten sam jej kierunek. W tym przypadku na gwiazdozbiór Bliźniąt.

Oczywiście to wytłumaczenie w tym artykule to kompletna bzdura bez najmniejszego związku z realiami.

Aby zrozumieć to dlaczego długookresowe komety wykazują tę orientację trzeba najpierw wiedzieć, jak dochodzi do ich powstania.

Chore wyobrażenia astrofizyków doprowadziły do tego, że zarówno powstanie wszechświata jak i opis zachodzących w nim procesów jest przez nich totalnie fałszywie interpretowane.


Również powstanie komet i meteorytów nie ma nic wspólnego z obowiązującymi dogmatami.

Tak jak to opisałem tutaj:


Komety i meteoryty powstają w rezultacie wybuchów słonecznych, w wyniku czego stała materia skalista, z której w większości zbudowane jest nasze Słońce, zostaje wyrzucona tak silnie w przestrzeń kosmiczną, że może osiągnąć samodzielną orbitę. W przypadku słabszych wybuchów tworzą się meteoryty, w przypadku silnych wybuchów komety.

We wczesnym okresie istnienia Słońca takie ekstremalne wybuchy doprowadziły nawet do powstania protoplanet i protoksieżyców.

Cała aktywność słoneczna jest zależna od koniunkcji planet w naszym Układzie Słonecznym. Z racji regularności orbit pojedynczych planet, jak również na skutek koordynacji ich wzajemnych okresów obrotu, pojedyncze koniunkcje wykazują periodyczność ich zachodzenia. Czym więcej planet bierze odział w takiej koniunkcji i czym bardziej precyzyjne wzajemne ich ustawienie, tym rzadziej zachodzą odpowiednie koniunkcje ale za to tym silniejsze ich skutki.

Szczególnie rzadkie układy planet generują szczególnie silne erupcje słoneczne. Te wyrzucają z olbrzymią siłą materię z wnętrza Słońca w kosmos, tak że powstałe komety już od samego początku przyjmują charakterystykę komet długookresowych.

Ponieważ takie koniunkcje występują periodycznie, przy identycznej orientacji tych planet w przestrzeni, to nie może być po prostu inaczej jak to, że erupcje słoneczne muszą mieć taką samą orientację w przestrzeni a tym samym powstałe komety również.

Ale astrofizykom takie wytłumaczenie nie przychodzi nawet do głowy. Zamiast tego, pier...ą coś o zbliżeniach gwiazd i innych debilizmach. Najważniejsze jest to, aby nie można było sprawdzić i zweryfikować prawdy lub fałszu ich wymysłów.

W przeciwieństwie do tego naukowego bełkotu, moją teorię można sprawdzić również obecnie, poprzez obserwacje i przechwycenie przez satelity materii wyrzucanej przez Słońce w trakcie wybuchów słonecznych. Już obecnie możemy zaobserwować to, jaka materia jest tak naprawdę w trakcie takich wybuchów wyrzucana i czy wśród niej znajduje się również materia skalista.

Oczywiście takiej weryfikacji nigdy się nie doczekamy, ponieważ za jednym pociągnięciem cały ten naukowy domek z kart współczesnej fizyki rozpadłby się w pył.

Cała nadzieja w tym, że takie narody jak Hindusi czy też Chińczycy nie dadzą się zniewolić w tym systemie kłamstw propagowanych przez zachód i już wkrótce wyzwolą się one całkowicie z tej obłąkańczej ideologi, kreowanej przede wszystkim w USA, W. Brytanii i Niemczech.

Miejmy nadzieję, że również Polacy przejrzą trochę na oczy i spróbują nawiązać do osiągnięć swoich przodków, kiedy ci budowali zręby współczesnej cywilizacji. Kiedy stare pokolenie zdrajców wymrze, przyjdzie czas na nowy wiatr historii. Miejmy nadzieję, że młode pokolenie tej szansy nie zaprzepaści, i że Polacy przestaną w końcu żeglować dalej pod wiatr prawdy i wybiją się również duchowo i intelektualnie na niepodległość.

Zima trzyma

Zima trzyma


Nikt już się tego nie spodziewał, że w tym roku będziemy mieli jeszcze prawdziwą zimę, ale jak to zwykle bywa natura splatała nam kolejnego figla.


U nas w Europie trzęsiemy się z zimna, a na Grenlandii gore. No może lekko przesadziłem, ale -10°C to jak na ten region świata prawie że upał.


Oczywiście ta niespodziewana roszada pogodowa przywołała natychmiast na plan klimatycznych szarlatanów wszelkiej maści, korzystających z okazji aby wmawiać ludziom bajeczkę o klimatycznym ociepleniu.

Mimo ich całkowitej ignorancji w temacie, nie brakuje im tupetu, aby wprowadzać w błąd społeczeństwo. Przychodzi im to dość łatwo, bo to już od lat jest kompletnie zdezorientowane ciągłą propagandą masowych mediów i tak już wytresowane, że łyka te głodne kawałki jak małpa kit.


Tymczasem jak zwykle, aby wytłumaczyć sobie te nagłe zmiany, nie trzeba sięgać wcale do takich bajeczek jak klimatyczne ocieplenie. Wystarczy po prostu spojrzeć trzeźwo na to, co się tak naprawdę dzieje poza czterema ścianami elitarnych gabinetów i biur.


Zacznijmy może od przytoczenia faktów.


Tegoroczna zima, globalnie patrząc, należy raczej do tych zimniejszych. Zarówno Ameryka Północna jak i Azja przeżywały okres silnych spadków temperatury jak i relatywnie obfitych opadów śniegu. Z tymi faktami każdy się już spotkał, ale propaganda masowych mediów zdołała już je zatrzeć w naszej pamięci, bombardując nas ciągle wiadomościami o klimatycznej katastrofie.

Czym było bardziej zimno, tym częściej musieliśmy wysłuchiwać tego propagandowego jazgotu. Tym gangsterom przychodziło to tym łatwiej, bo faktycznie w Europie zima była ciepła i nie wszystkim chciało się tam zawracać sobie głowę tym, że na Syberii mróz aż trzaska, a w Japonii 5 m śniegu.


Jednak ta komfortowa dla nas sytuacja nie trwała długo.

Wszystko zmieniło się z końcem stycznia. Nie tylko w troposferze, ale szczególnie w stratosferze doszło do gwałtownych przetasowań.


Trzeba bowiem wiedzieć to, że w okresie zimowym w stratosferze nad biegunem północnym tworzy się olbrzymi wir powietrzny.




W normalnej sytuacji jest on dość stabilny i charakteryzuje się temperaturami powierza do -80°C oraz prędkością wiatru do 80 m/s. Wir polarny w stratosferze ma również wpływ na kierunki wiatrów oraz temperaturę powietrza w troposferze.

Przy bardzo silnych prędkościach wiatru i przy niskich temperaturach powietrza w stratosferze, w Europie kształtuje się pogoda zdominowana przez silne wiatry znad Atlantyku, a tym samym o relatywnie wysokich temperaturach powietrza. W innych rejonach półkuli północnej oznacza to jednak siarczystą zimę.


W roku 1952 zauważono, że warunki w stratosferze nie są takie stabilne jak by się to wydawało i od czasu do czasu dochodzi tam do dramatycznych wprost zmian związanych z gwałtownym jej ociepleniem jak i z osłabieniem a nawet odwróceniem panujących w niej wiatrów.


Te zmiany pociągają za sobą rozbicie wiru polarnego na dwa lub więcej lokalnych wirów i prowadzą do tego, że masy zimnego powietrza kierowane są daleko na południe, a rejon bieguna ulega gwałtownemu ociepleniu.




Jak zwykle nauka nie ma pojęcia o przyczynach tego zjawiska , ale nie przeszkadza to lewakom w pieprzeni bzdur o klimatycznym ociepleniu.


Tymczasem, sprawa jest jak zwykle banalna.


Ocieplenie stratosfery jest rezultatem lokalnego zwiększenia częstotliwości oscylacji Tła Grawitacyjnego.


Przypadek tegorocznego załamania się wiru polarnego jest szczególnie łatwy do wytłumaczenia bo ściśle związany z zaćmieniem słonecznym w dniu 15.02.2018.


W podanym linku, do filmiku z symulacją wiru polarnego w roku 2009, ta zależność pomiędzy zaćmieniem słonecznym a zmiana cyrkulacji wiatru w stratosferze jest równie jednoznaczna. Wraz ze zbliżaniem się zaćmienia słonecznego w dniu 26.01.2009 widzimy stopniowe osłabienie wiru polarnego, co w efekcie doprowadziło do odwrócenia jego kierunku.


Mechanizm jaki tu występuje polega na tym, że koniunkcja Ziemi i Księżyca prowadzi do interferencji modulacji TG powodowanych przez te ciała niebieskie, a tym samym do zwiększenia oscylacji części składowych atomów czyli do zwiększenia oscylacji podstawowych jednostek z których składa się przestrzeń.


W efekcie w górnej stratosferze dochodzi do zmiany warunków brzegowych atmosfery i do wytworzenia się molekuł gazów o innej częstotliwości oscylacji własnych. Interferencje pomiędzy rożnymi generacjami takich molekuł zapoczątkowują proces spontanicznego narastania tych oscylacji, co rejestrowane jest przez instrumenty badawcze jako gwałtowny wzrost temperatury w górnej stratosferze.


Ta strefa wzrostów temperatury ogarnia coraz to nowe obszary, przesuwając się w kierunku powierzchni Ziemi. Już po kilku dniach osiąga jej powierzchnię ogrzewając atmosferę w rejonie bieguna do ekstremalnie wysokich temperatur oraz rozbijając zalegające tam warstwy zimnego powietrza na dwa lub więcej pojedynczych ośrodków wysokiego ciśnienia.


Te nowe centra przesuwają się wskutek tego na południe, otwierając jednocześnie obszary pomiędzy nimi dla napływu ciepłego powietrza z południa.


W gruncie rzeczy banalna historia która można, jeśli się tego chce, łatwo przewidzieć.


Pozwala mi to już teraz na prognozę, że w najbliższych dwóch latach oczekuje nas to samo zjawisko.


W przyszłym roku szczególnie zimny będzie okres stycznia.


Można też przypuszczać, że najzimniejszy okres zimy w sezonie 2019/2020 zacznie się już w grudniu 2019 roku.

Jak upadnie nasza cywilizacja

Jak upadnie nasza cywilizacja


Na niebezpieczeństwa związane z klęskami żywiołowymi zwracałem już uwagę wielokrotnie.
Rozliczne niebezpieczeństwa jakie natura stawia naszej cywilizacji są przez obecne pokolenia kompletnie ignorowane. Mam nawet wrażenie, że podświadomy strach przed ewentualnością globalnej katastrofy prowadzi do tego, że obecne elity władzy wypierają te niebezpieczeństwa ze swojej świadomości, również z tego względu, bo generalnie mają pierdla przed podjęciem odpowiedzialności za własne czyny.

Stąd z otwartymi oczyma, jak stado lemingów, zmierzamy do przepaści


mimo tego, że tak naprawdę, wprawdzie tym katastrofom nie jesteśmy w stanie przeciwdziałać, ale jesteśmy w stanie (co najmniej) poczynić przygotowania dla ich złagodzenia.

Omawiając wpływ moich teorii dotyczących funkcjonowania wszechświata zwróciłem również uwagę na to, że przebieg procesów fizycznych w naszym Układzie Słonecznym zależy w pierwszej kolejności od wartości zmian tzw. Tła Grawitacyjnego, które to z kolei jest modulowane przez wzajemną pozycję ciał niebieskich. Oczywiście istnieją również mechanizmy w skali naszej galaktyki, ale ten wpływ omówię przy innej okazji.

Również aktywność słoneczna zależy całkowicie od wzajemnego położenia planet względem Słońca. 


Dokładniej omówiłem to np. tutaj.


Dzięki mojej teorii jesteśmy w stanie z dużą precyzją przewidzieć przyszłe wybuchy na Słońcu, a co najważniejsze przewidzieć te, których wpływ na Ziemię może być absolutnie katastrofalny.

Dotychczas nasza rodzima gwiazda okazała nam duże miłosierdzie i oszczędziła nam prawdziwej katastrofy.

Już parę razy minęła ona nas jednak dosłownie o włos i nie można się dalej zdawać tylko na szczęście.



Największa znana nam burza słoneczna w czasach współczesnych dotknęła Ziemię w roku 1859. Całe szczęście ówczesna cywilizacja była dopiero na samym początku wykorzystywania elektryczności i szkody jakie ta burza wywołała były niewielkie.


Ta sama burza teraz spowodowałaby kompletny krach naszej cywilizacji.


W ciągu kilku zaledwie minut przestałoby funkcjonować wszystko to co ma cokolwiek wspólnego z elektrycznością lub elektroniką.

To znaczy nie funkcjonowało by nic!!!!!!l


Najgorsze jest to, że tak naprawdę nie wiemy czy burza i roku 1859 to maksymalne możliwości naszego Słońca w tej dziedzinie.

Logika każe nam przyjąć, że tak nie jest.

Okres w którym ludzkość obserwuje takie wybuchy na Słońcu jest tak naprawdę bardzo krotki i byłoby co najmniej dziwne to, gdybyśmy w tak krótkim czasie zetknęli się już z maksymalna siłą takich wybuchów.

Wprost przeciwnie, logika nakazuje nam przyjecie założenia, że ten wybuch, w najlepszym przypadku, należał do takich lekko ponad średnią.

To znaczy, że musiały w przeszłości zaistnieć wybuchy znacznie, ale to znacznie silniejsze.

I znalezieniem takich właśnie wybuchów zajęła się grupa naukowców skupionych wokół Timofeja Sukhodolova z Institute for Atmospheric and Climate Sciencew z  Zurychu


Poddali oni analizie cały szereg prób pobranych z pojedynczych przyrostów rocznych drzew, aby pomierzyć zawartość w nich izotopu Berylu Be10.

Zawartość tego izotopu w materii organicznej zależy bezpośrednio od aktywności słonecznej oraz od intensywności promieniowania ultrafioletowego docierającego do Ziemi.

Analiza ta jest o tyle wartościowa ponieważ dotychczas nikt nie zadał sobie wysiłku, aby zrobić te badania o tak dobrej rozdzielczości. Większość tzw. „naukowców” idzie na łatwiznę i analizuje materiał z przyrostów wieloletnich, co oczywiście nie pozwala ani na określenie siły wybuchów na Słońcu, ani na dokładne ich datowanie.

W tym przypadku jednak udało się zaobserwować to, że szczególnie wielki wybuch na Słońcu musiał wystąpić na przełomie lat 774/775 naszej ery.


Wzrost zawartości berylu w próbkach był tak znaczny, że aby te wartości osiągnąć, to wybuch na Słońcu musiał być około 50 razy silniejszy niż ten zaobserwowany przez Carringtona.

Gdyby ten wybuch wystąpił teraz, to jego efekty przeszły by nasze najgorsze obawy i spowodowałyby takie zniszczenia w infrastrukturze, że nasza cywilizacja zostałaby zdmuchnięta (w dosłownym tego słowa znaczeniu) z powierzchni Ziemi.

Oczywiście wyniki tej pracy naukowej są interpretowane na bazie obowiązujących w nauce teorii i z tego względu ich znaczenie jest marginalne.

Jeśli jednak spojrzeć na nie z punktu widzenia mojej „Teorii Wszystkiego“ to oczywiście sprawa wygląda całkiem inaczej, ponieważ dzięki niej jesteśmy w stanie dokładnie zrekonstruować sytuację która do tej katastrofy doprowadziła, a tym samym jesteśmy w stanie interpolować ją w przyszłość i dokładnie wydzielić te okresy czasu, które dla naszej cywilizacji mogą okazać się śmiertelnie niebezpieczne.

Zgodnie z moją teorią za ten wybuch słoneczny musiała odpowiadać szczególnie rzadka koniunkcja planet w naszym Układzie Słonecznym.

Ponieważ datowanie wzrostu ilości izotopu berylu jest bardzo dokładne, możemy ograniczyć nasze poszukiwania do przełomu lat 774/775.

I faktycznie w dniu 03.01.775 wystąpiła niezwykle rzadka koniunkcja planet.


W dniu tym wszystkie planety wewnętrzne utworzyły dwie podwójne koniunkcje. Zarówno Ziemia i Wenus jak i Mars i Merkury ustawiły się tak, że stały w jednej linii względem Słońca.



Dodatkowo Księżyc zbliżał się w tym czasie do nowiu i w tym przypadku możemy mówić nawet o potrójnej koniunkcji ciał niebieskich, tym bardziej że miesiąc wcześniej wystąpiło częściowe zaćmienie słoneczne, tak więc Księżyc znajdował się jeszcze prawie że idealnie między Ziemią a Wenus. Dodatkowo ważne było również to, że Ziemia trzeciego dnia stycznia każdego roku przyjmuje najbliższą pozycję względem Słońca.

Jakby tego było jeszcze mało to planety te znajdowały się w tym czasie na prawie że idealnej wspólnej płaszczyźnie, do której dołączył się również Jowisz oraz skupiły się po jednej stronie Słońca, destabilizując dodatkowo przebieg procesów heliofizycznych w jego wnętrzu.

Widzimy więc, że wystąpiły idealne wprost warunki do wystąpienia interferencji oscylacji przestrzeni i do, następujących szybko po sobie, gwałtownych wzrostów i spadków wartości Tła Grawitacyjnego. A więc również idealne warunki do wywołania szczególnie silnych erupcji słonecznych.



Oczywiście oznacza to również, że powtórzenie się takiego układu planet jest jednoznacznym sygnałem alarmowym.


Prawdopodobieństwo śmiertelnego dla naszej cywilizacji wybuchu słonecznego rośnie w tym momencie dramatycznie i wyszukanie takich właśnie koniunkcji planet w najbliższych dziesięcioleciach może być decydującym elementem w tym czy nasza cywilizacja przetrwa.

Wszyscy musimy sobie teraz postawić pytanie, śladem szekspirowskiego Hamleta, to be or not to be.

Czy Polacy przeżyją nadciągającą Apokalipsę

Czy Polacy przeżyją nadciągającą Apokalipsę

Zapewne niewielu z czytelników spotkało się z określeniem „płonie”.
Ta nazwa wprowadza wprawdzie w błąd, ale jak się później przekonamy trudno by było wymyślić lepszą dla tego zagadkowego zjawiska przyrodniczego.

Chodzi o rzecz niesamowitą.


Wprawdzie bardzo rzadko, ale za to na gigantyczną skalę, tworzą się w obrębie zalodzonego oceanu obszary absolutnie tego lodu pozbawione. Tak jakby olbrzymie przeręble, czasami nawet o średnicy setek kilometrów.

Zjawisko to jest znane ludziom od tysiącleci i Rosjanie nazywali je słowem „polynja“ (полынья), które następnie weszło do języka nauki jako jego międzynarodowe określenie. Po polsku określamy je jako połynia lub płoń.


Zjawisko to może powstać na skutek różnorodnych przyczyn. W niewielkiej skali i w pobliżu brzegów nie ma w nim niczego tajemniczego i mechanizm tworzenia się płoni jest dla nas jak najbardziej zrozumiały.

Co innego jednak w przypadku płoni oceanicznych w rejonie Antarktydy. Tam ten mechanizm jest nad wyraz tajemniczy. Nie istnieje po prostu żadne znane fizykom zjawisko które mogłoby dostarczyć, w lokalnej skali, takie ilości energii do oceanu, aby utrzymać jego temperaturę na tak wysokim poziomie, aby woda w nim nie zamarzła i to mimo tego, że w otaczającej atmosferze panuje mróz sięgający nieraz - 40°C.

Wprawdzie mechanizm tego zjawiska nie jest znany ale to nie przeszkadza „fizykom“ dalej pitolić coś o tym, że prawa natury są już rozpoznane i fizyka wyjaśnia je w sposób perfekcyjny, no może poza paroma „nieistotnymi” drobiazgami.

Zajmijmy się więc takim „nieistotnym“ drobiazgiem jakim są właśnie płonie i spróbujmy wyjaśnić, dlaczego „fizycy” na temat tego zjawiska kłamią jak najęci.

Ostatnio ukazał się artykuł w którym „badacze” zajęli się wpływem płoni na warunki klimatyczne na Ziemi. I tu okazało się, że tego wpływu nie można wprost przecenić.


W gruncie rzeczy jest to jak najbardziej zrozumiałe jeśli się uwzględni to, że płonie są obszarem w którym wszechocean traci gigantyczne ilości energii potrzebnej gdzie indziej do utrzymania normalnej temperatury atmosfery.

Trzeba sobie uzmysłowić, że 1 cm² powierzchni wolnej od lodu, przy arktycznych temperaturach, traci 1 kW energii i to bezustannie w przeciągu miesięcy i lat.

Jeśli uwzględnić jeszcze to, że antarktyczne płonie potrafią utworzyć się na obszarze 250000 km², to widać jakie gigantyczne ilości energii przepływają pomiędzy oceanem a atmosferą w tym rejonie.

Pi razy drzwi, jest to ilość przewyższająca 100-krotnie całkowitą ilość energii elektrycznej produkowanej przez całą ludzkość na Ziemi w przeciągu roku.

Nie można się więc też dziwić temu, że wpływ tego zjawiska zaznacza się w każdym zakątku kuli ziemskiej. Dla niektórych oznacza to czasy urodzaju i dobrobytu, a dla innych katastrofalne susze i klęski głodu.

Ostatnia wielka płoń w rejonie morza Weddella wystąpiła w latach 1974 1976. Poniżej widzimy jej położenie i zasięg:


Jeśli poszukamy korelacji ze zjawiskami klimatycznymi na Ziemi to stwierdzimy, że bezpośrednio po wystąpieniu tej płoni zaznaczyło się gigantyczne przesuniecie stref klimatycznych na Ziemi, prowadzące szczególnie w Afryce, do długotrwałej suszy i olbrzymich klęsk głodu na południe od Sahary.

Również jeśli chodzi o pogodę u nas, to w pierwszym okresie wiązało się to raczej z ochłodzeniem i w Europie mieliśmy w rezultacie parę naprawdę srogich zim, szczególnie pod koniec lat 70-tych i na początku 80-tych. W dalszym swoim przebiegu klimat uległ ociepleniu i stabilizacji, która to panuje mniej lub bardziej do dziś.

Te zagadkowe wahania klimatyczne długo nie znajdowały żadnego wytłumaczenia, jednak ostatnie badania wpływu płoni na klimat wskazują na to, że to one są właśnie wskaźnikiem przyszłego przebiegu zjawisk klimatycznych na Ziemi.

Jak jednak płonie powstają i w jaki sposób wpływają one na te zjawiska, na te pytania nauka daje tylko pokrętne odpowiedzi, w oczywisty sposób pozbawione logiki i realistycznych podstaw.

Zajmijmy się więc teraz przyczynami powstania tego zjawiska.

Ci którzy czytali moje wcześniejsze artykuły domyślają się zapewne, że zjawisko to musi być rezultatem procesów zachodzących daleko poza Ziemią.

I istotnie, oceaniczne płonie, tak jak i wszystkie inne zjawiska geofizyczne, są rezultatem koniunkcji ciał niebieskich zachodzących w Układzie Słonecznym.

W tym przypadku chodzi o najbardziej spektakularną z nich, o zaćmienie słoneczne.

W rezultacie zaćmień słonecznych dochodzi do zasadniczych zmian warunków brzegowych przebiegu zjawisk fizycznych na Ziemi.

Jedną z podstawowych konsekwencji jest zmiana warunków przejść fazowych minerałów we wnętrzu Ziemi, oraz interferencji oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni budujących materię ziemską.

Żeby zrozumieć dalszy tok rozumowania proponuje zapoznanie się z poniższymi artykułami wyjaśniającymi zasady budowy materii i podstawowe mechanizmy jej funkcjonowania.

Zaćmienie słoneczne zmieniając warunki brzegowe przejść fazowych materii prowadzi do tego, że we wnętrzu Ziemi powstają rożne odmiany tej materii, o rożnej częstotliwości oscylacji atomów z których ona się składa.

Wzajemne interferencje występujące pomiędzy rożnymi generacjami oscylacji podstawowych jednostek przestrzeni prowadzą do zjawiska spontanicznego wzrostu temperatury materii we wnętrzu Ziemi i do tworzenia się, w skrajnym przypadku, zbiorników magmy lub też do powstania trzęsień ziemi.
W wielu przypadkach podgrzanie skał jest za słabe aby wywołać ich stopienie, szczególnie w tym przypadku, jeśli strefa objęta zaćmieniem słonecznym dotknęła tylko skrajne warstwy skorupy ziemskiej. W takiej sytuacji następuje tylko podgrzanie warstw przypowierzchniowych Ziemi do momentu aż następne zaćmienie słoneczne, albo inne zjawisko zmieniające wartości lokalnego TG, przerwie tę samonapędzającą się pętlę interferencyjnego wzmacniania się oscylacji atomów materii i sytuacja wraca do normy.

Takim spektakularnym rezultatem tego zjawiska są właśnie płonie które tworzą się bezpośrednio nad obszarem skorupy ziemskiej podlegającym spontanicznemu podgrzaniu. Ponieważ podgrzanie występuje w tym przypadku pod obszarami zalodzonymi, to jest to bezpośrednio zauważalnie i nie może być przez „naukowców” ignorowane i zakłamane. Tylko dlatego bowiem wiemy, że to zjawisko w ogóle występuje.
Oczywiście na terenach niezalodzonych to zjawisko jest równie częste, ale tam naukowcy trzymają gęby na kłódkę i niczego się o czymś takim nie dowiadujemy, ponieważ bez pomocy precyzyjnych instrumentów sami tego nie zauważymy.

Na Antarktydzie widzi je jednak każdy głupi.


W przypadku płoni z lat 74-76 przyczyną było zaćmienie słoneczne które zaszło na tym obszarze 5 lat wcześniej.





Proces spontanicznego podgrzania skal potrzebował więc 5 lat na to, aby to podgrzanie osiągnęło taką skalę, że wpłynęło to również na temperaturę wód powierzchniowych oceanu w tym rejonie i zapobiegło możliwości tworzenia się lodu na olbrzymim jego obszarze.

Zjawisko to nie jest jednak takie proste, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Polega ono nie tylko na prostym podgrzaniu wody ale na globalnej zmianie jej własności fizycznych.

O tym zjawisku pisałem już tutaj.


W opisanych powyżej warunkach tworzy się więc lód w którym atomy składowe oscylują z wyższą częstotliwością jak normalnie, co powoduje to, że zmienia się też temperatura przejść fazowych. Dla lepszego zrozumienia warto również przeczytać to co napisałem o zasadach pomiaru temperatury materii i o tym jak to zjawisko jest przez „fizyków” fałszywie interpretowane.


W przypadku spadku lokalnego Tła Grawitacyjnego, co jest nieuchronne, ponieważ maleje ono w miarę oddalania się od obszaru podgrzania, lód taki jest bardzo stabilny i zachowuje swój stan fazowy w temperaturach leżących zdecydowanie powyżej zera. W ten sposób obszar ten staje się olbrzymią fabryką lodu oceanicznego przyczyniając się do dynamicznego wzrostu jego zalodzenia. Patrz również anomalia Mpemby


Jednocześnie obszar płoni jest też terenem który oddaje do atmosfery niewyobrażalne wprost ilości pary wodnej, ale ta para składa się z cząsteczek o mniejszej wielkości, ponieważ również budujące je atomy zmniejszają swoją wielkość na tym obszarze.

Ta para wodna ma też całkiem inną zdolność do mieszania się z pozostałymi gazami atmosfery i inną temperaturę przejścia fazowego i skraplania. W konsekwencji wzrasta ilość opadów na obszarach przybiegunowych a maleje na obszarach przyrównikowych. W rezultacie mamy śnieżne i rekordowo mroźne zimy w Europie i susze i katastrofy głodowe w Afryce centralnej.

Taki mechanizm zmian klimatycznych nie był dotychczas brany pod uwagę i tzw. „naukowcy” odwracali uwagę społeczeństwa od prawdziwych przyczyn propagując „klimatyczne ocieplenie”.


Wprawdzie nie możemy być tego pewni na 100 %, czy aby wyłącznie płonie decydują o tych zmianach, ale nie da się tego ukryć, że maja na nie zdecydowany wpływ.

Z tej perspektywy możemy też spojrzeć na klimatyczne zmiany ostatnich dziesięcioleci z innego punktu widzenia i spróbować je zinterpretować jako rezultat zaćmień słonecznych w rejonie Antarktydy.

Jak już to wyjaśniłem, płoń z lat 74-76 była rezultatem specjalnego zaćmienia słonecznego które tylko musnęło powierzchnię naszej planety w rejonie Morza Weddella.
W tym rejonie tego typu zaćmienia słoneczne są dość częste i wcześniej zdarzyły się np. w roku 1950 i 1957. 


To ostatnie spowodowało po kilku latach powstanie płoni o podobnym zasięgu co ta z roku 1974. Niestety nie znalazłem bezpośredniego potwierdzenia tego zjawiska z prostej przyczyny, bo bez obserwacji satelitarnych potwierdzenie wystąpienia płoni na Antarktydzie jest prawie że niemożliwe, a w tamtych czasach nie istniał jeszcze potrzebny do tego system satelitarny.

Wskaźnikiem pośrednim było to, że lata 60-te cechowały się bardzo niskimi temperaturami atmosfery, szczególnie w zimie, i wiele rekordów temperatur minusowych np. w Polsce pochodzi jeszcze z roku 1963.

Po ponad 40-letniej przerwie znowu w zeszłym roku zaobserwowano w rejonie morza Weddella płoń.



Wprawdzie jej wielkość nie równa się tej z lat 74-76, ale trzeba tez stwierdzić, że zaćmienie słoneczne które jest jej przyczyną nie spełniało optymalnie potrzebnych do tego warunków. Wprawdzie położenie się zgadza, ale strefa samo-podgrzewania się skał, z racji geometrii tego zaćmienia, znajduje się relatywnie głęboko i jej wpływ na temperaturę wód oceanicznych nie może być duży.

Mimo to płon ta będzie jeszcze przez parę lat wpływać na warunki klimatyczne na Ziemi i powodować to, że temperatury w trakcie miesięcy zimowych znowu będą niskie. 

 

Wprawdzie nie należy na razie oczekiwać powtórzenia sytuacji z lat 60-tych, ale mafia klimatycznych oszustów będzie miała w następnych paru latach poważne problemy z wmówieniem ludziom propagowanych przez nią bzdur.

Ta sytuacja nie potrwa niestety długo i w latach 20 i 30 obecnego wieku ekstremalne zjawiska klimatyczne przybiorą na sile. Wiąże się to z ogólną sytuacją przebiegu i częstotliwości zaćmień słonecznych na Ziemi.

Przedstawiony powyżej związek pomiędzy obecnością płoni oraz zmianami klimatycznymi odsłania nam bowiem o wiele głębsze zjawisko wpływające na klimat na Ziemi, a mianowicie zjawisko częstości występowania i rozkładu zaćmień słonecznych na jej powierzchni.

Płonie są bowiem sygnałem innej o wiele bardziej znaczącej zmiany.


Płaszczyzna orbity Księżyca, względem płaszczyzny orbity Ziemi wokół Słońca, nie jest stała.

To położenie zmienia się bez ustanku i charakteryzuje się specyficznym cyklem w którym Księżyc przyjmuje pozycję, od skrajnie wychylonej od płaszczyzny ekliptyki, do prawie że całkowitego wzajemnego pokrywania się tych płaszczyzn.

W czasach pokrywania się płaszczyzn orbit Ziemi i Księżyca częstotliwość zaćmień słonecznych jest największa i ich koncentracja występuje w rejonach równikowych oraz zwrotnikowych. Kiedy te płaszczyzny rozchodzą się maksymalnie ilość zaćmień słonecznych maleje, a te które zachodzą, częściej obejmują tereny podbiegunowe. W skrajnym przypadku cień Księżyca omija po prostu Ziemię albo dotyka jej powierzchnię tylko na półkolistym obszarze. To właśnie tego typu zaćmienia są bezpośrednią przyczyną powstania płoni.

W takich właśnie okresach obszary polarne ulegają ociepleniu a następnie wzmożonemu zalodzeniu. Odpowiednio obszary podzwrotnikowe i klimatu umiarkowanego staja się zimniejsze i klimatycznie niestabilne.


W swoim szczytowym nasileniu zjawisko to pociąga za sobą katastrofalne zmiany klimatu na kuli ziemskiej.


Koniunkcje planet, w tym oczywiście i zaćmienia słoneczne, są bowiem głównym mechanizmem podtrzymującym temperaturę naszej planety. Bez tych koniunkcji Ziemia już dawno byłaby planetą prawie że martwą, podobną bardziej do Marsa.

I odwrotnie, gdyby jej orbita zbliżona była bardziej do średniej ważonej płaszczyzny obrotu planet naszego Układu Słonecznego to temperatury atmosfery ziemskiej przewyższyłyby te na Wenus.


Oczywiście to porównanie odnosi się do obecnych warunków na Ziemi. W rzeczywistości zmiany takie są łagodzone tym, że materia ziemska, na skutek przejść fazowych, dostosowuje się bardzo plastycznie do nowych warunków TG i zmiany te w większości przypadków przebiegają niezauważalnie lub tak powoli, że traktujemy je jako rezultat chaotycznych zmian.

Tylko bardzo rzadko dochodzi do takiej sytuacji jak w Permie, kiedy to Ziemia była na najlepszej drodze do zamienienia się w drugą Wenus.

Uratował naszą planetę właśnie Księżyc, który podtrzymując działalność wulkaniczną na Ziemi, stosunkowo szybko doprowadził do dostosowania się lokalnego TG do tego jaki średnio panuje w naszym Układzie Słonecznym.

To właśnie Księżyc jest gwarantem tego, że Ziemia jest planetą na której życie znalazło dobre warunki do rozwoju. Księżyc bowiem poprzez ciągłe zaćmienia słoneczne stabilizuje warunki klimatyczne w przedziale temperatur sprzyjających życiu.

Nie znaczy to jednak, że Księżyc zapewni te warunki również naszej cywilizacji.

W latach 20-tych, 30-tych i 40-tych obecnego wieku oczekuje nas nieodwracalna katastrofa.


Nie tylko, że ogólna ilość zaćmień słonecznych osiągnie minimum, to jeszcze dodatkowo wystąpią dwa razy po sobie płytkie zaćmienia słoneczne w rejonie morza Weddella w latach 2043 i 2044.



Te zaćmienia spowodują powstanie płoni przewyższającej swoimi rozmiarami wszystko to co już znamy.

Jeśli chodzi o klimat na Ziemi to wynik będzie przerażający.


Nie dość tego że po suszach i klęskach głodowych lat 30-tych nasza cywilizacja ledwo będzie zipać, to z nastaniem lat 40-tych przyjdzie prawdziwy mróz.
W Europie oczekują nas zimy takie jak na początku lat 60-tych, a kto wie czy nie takie jak w trakcie Małej Epoki Lodowcowej.


To wszystko połączone z ekstremami temperatur w okresie letnim zarówno w górę jak i w dół skali.

Jeszcze jedna sprawa niepokoi mnie dodatkowo. Tak jak to już wielokrotnie podkreślałem również aktywność słoneczna jest determinowana koniunkcjami ciał niebieskich Układu Słonecznego. W czasach kiedy orbity planet pokrywają się ze sobą wpływ tych koniunkcji na Słońce jest największy i aktywność słoneczna jest duża.

Kiedy te płaszczyzny orbit planet rozchodzą się od siebie, wpływ takich koniunkcji na Słońce słabnie i ilość plam słonecznych zaczyna maleć.

W okresie Malej Epoki Lodowcowej przez dziesięciolecia żadnych plam słonecznych nie obserwowano. Ta mała aktywność słoneczna odbiła się również na bilansie energetycznym Ziemi i temperatury na niej spadły drastycznie.
Jeśli teraz spojrzymy na przebieg ostatniego cyklu słonecznego, i porównamy go z cyklami poprzednimi, to każdy powinien dostać natychmiastowego szoku.


Ostatni cykl słoneczny nie wróży nam nic dobrego i w połączeniu z opisanym już cyklem zaćmień słonecznych daje mieszankę wybuchową która potrafi naszą cywilizację zmieść z powierzchni ziemi.

Sytuacja jest tak poważna, że apeluję do decydentów, aby natychmiast podjęli kroki zaradcze.


Jeszcze nie jest za późno.

Mamy jeszcze parę lat zanim oziębienie klimatyczne przybierze katastrofalne rozmiary. Czas jest sprzyjający do tego, aby poczynić zapasy na ciężkie lata i przede wszystkim zapewnić nam dostęp do źródeł energii. Kiedy przyjdzie mróz nikt się nie będzie pytał o cenę, byle tylko w chacie było ciepło.

Również w dziedzinie samowystarczalności żywnościowej konieczny jest radykalny przełom. Już teraz trzeba zacząć opracowywać takie odmiany roślin które wytrzymają mrozy, krotki okres wegetacyjny i susze.
Jeśli teraz nie zareagujemy to czeka Polaków głód a z nim katastrofalne epidemie.

Czasu mamy mało i już teraz trzeba przygotować społeczeństwo na taką ewentualność.


Inaczej oczekują nas nie tylko katastrofy żywiołowe ale również rewolucje i chaos społeczny.

Przy odrobinie pecha to powiedzonko o „kamieni kupie” nabierze całkiem proroczego znaczenia. 




Uzupełnienie 04.10.2017

W tym miejscu aż się prosi aby pokusić się o prognozę pogody na zimę 2017-2018.

Powtórne pojawienie się płoni w tym roku i jej zasięg rzędu 50000 km² nie wróży oczywiście nic dobrego. Co gorsza i układ planet nie jest korzystny. Już w połowie października rozpocznie się seria koniunkcji planet z udziałem Ziemi. Przyczyni się to do raczej deszczowej i zimnej pogody.
Również opady śniegu zaczną się w tym roku wcześnie.

W połowie grudnia spadnie śnieg który ma wszelkie szanse ku temu aby przetrwać do marca. Wygląda bowiem na to, że zarówno w styczniu jak i lutym oczekują nas naprawdę silne mrozy i zima będzie znacznie ostrzejsza niż poprzednia. To będzie jednak „małe piwo” w porównaniu z tym co czeka nas jeszcze w najbliższych dziesięcioleciach.
 


Kobaltowy błękit gór lodowych

Zamieszczony poniżej tekst jest kopią artykułu opublikowanego przeze mnie przed pięciu laty.
Zamieszczam go tutaj jako przygotowanie do kolejnego artykułu którego tematem będzie zjawisko przyrodnicze, dla którego współczesna „nauka” nie ma żadnego rozsądnego wytłumaczenia.


Kobaltowy błękit gór lodowych - blog I.C https://www.salon24.pl/u/pogadanki/438199,kobaltowy-blekit-gor-lodowych



I.C, 2 sierpnia 2012 r.



To co stało się ze współczesną fizyką to kliniczny przypadek rozdwojenia jaźni.

Z jednej strony fizycy próbują zgłębić tajemnice natury i stosują w tym celu coraz bardziej wyszukane metody badawcze.

Z drugiej strony wbili sobie do ich pustych łepetyn, że ich obserwacje muszą być niezmienne w czasie i ich wszechświat musi zachowywać się tak jak wymagają tego ich pie…te matematyczne formułki.

Doprowadziło to do przedziwnej sytuacji w której istnieją dwa równoległe
wszechświaty. Jeden to wszechświat formalny złożony z formułek fizyków z ich
prawami natury, stałymi fizycznymi i podobnymi bzdetami.

Oraz drugi, to ten realny, naśmiewający się z durnoty fizyków i pokazujący w każdym, najmniejszym nawet zjawisku, jak beznadziejnie głupie są wypociny ich chorych umysłów.

Wbrew ogólnemu przekonaniu fizycy nie mają zielonego pojęcia jak funkcjonuje nasz wszechświat. Dlatego najchętniej debatują z takim zacięciem nad zjawiskami które nie dadzą się bezpośrednio sprawdzić, bo tylko to daje pewność ukrycia ich kompletnej niewiedzy.

Zadrukowali już tysiące ton papieru swoimi dywagacjami o początkach
wszechświata, o czasoprzestrzeni, o cząstkach elementarnych i innych bzdurach, których nikt nigdzie nie widział i których istnienia nigdy nie uda się udowodnić, z prostej przyczyny braku ich egzystencji, a jednocześnie unikają, jak diabeł święconej wody, wszystkiego co dotyczy realnych zjawisk przyrodniczych.

A tymczasem otaczająca nas rzeczywistość jest bardziej zagadkowa i fascynująca niż największe fantazje tych cymbałów.

Fizycy stworzyli sobie system polegający na przemilczaniu tych zagadek, a jeśli są one dla postronnych widoczne, to opracowali odpowiednie metody oszukiwania i wprowadzania w błąd przy pomocy pseudoteorii.

Czasami dobrze jest więc przyjrzeć się bliżej najprostszym zjawiskom w otaczającej nas przyrodzie i zapytać się samego siebie, czy to co mówi na ten temat fizyka może mieć realne podstawy i czy rzeczywiście wyjaśnia to dany fenomen, czy tylko odwraca naszą uwagę od braku takich wyjaśnień ze strony fizyków.

Oczywiście ilość możliwych zjawisk jest nieskończona i w każdym z nich wyjaśnienia fizyków są fałszywe. Od czegoś trzeba by jednak zacząć i na początek proponuję zajęcie się tematem barwy gór lodowych.

Temat ten wydaje się być na pierwszy rzut oka nieciekawy i pozbawiony niespodzianek.


To jest jednak nieprawdą. 

Dlaczego lód ma tak rożne barwy 

i dlaczego niekiedy przyjmuje niesamowitą, prawie że fosforyzującą barwę kobaltowego błękitu postaram się tutaj wyjaśnić.

Jaki kolor ma lód każdy widział. Najczęściej jest on mlecznobiały, czasami
przezroczysty jak szkło, innym razem kiedy występuje w grubszej warstwie przyjmuje kolor niebieskawy.


To wytłumaczenie nie wyczerpuje jednak wszystkich możliwych zjawisk powstawania kolorów obserwowanych w lodzie, i już krótki przegląd internetu wystarcza, aby trafić na formy gór lodowych dla których proste wytłumaczenia nie funkcjonują.



Istnieją jednak obserwacje gór lodowych w których teorie fizyków z całą pewnością są fałszywe. Chodzi o tak zwane góry lodowe w kolorze kobaltowego błękitu.

Kolor ten obserwuje się niekiedy u gór lodowych natychmiast po ich oderwaniu się od macierzystego lodowca. W ciągu kilku godzin po oderwaniu góry te wydają się fosforyzować intensywnym światłem w kolorze kobaltowego błękitu. Zjawisko to jest krótkotrwałe i już po jednym dniu przyjmują one swoją zwykłą mlecznobiałą barwę.

Dla lepszego wyobrażenia kolejne zdjęcie



Pomiary wykazały, że lód z tych gór lodowych jest początkowo pozbawiony
pęcherzyków powietrza, ale już po jednym dniu porowatość jego gwałtownie rośnie.


Oczywiście można postąpić tak jak fizycy i olać tę historię. Tak naprawdę, co kogo obchodzi czy lód jest niebieski czy biały.

Tak naprawdę mnie to jest też obojętne, ale jest to dobry przykład tego, jak nauka podchodzi do problemu zrozumienia rzeczywistości i myślę że nic nie jest tak przekonywujące dla normalnych ludzi jak przykłady, które mogą zobaczyć własnymi oczyma i które potrafią objąć wyobraźnią wyrosłą z ich własnych doświadczeń.

A więc wróćmy do kobaltowych gór lodowych i zastanówmy się co mogło spowodować to, że w pierwszych godzinach po oderwaniu od lodowca, góry te zdają się wprost lśnić niesamowicie niebieskim światłem.

W tym celu musimy cofnąć się do momentu powstania tego lodu. Tak jak to już
wielokrotnie powtarzałem, warunki fizyczne na Ziemi nie są stałe, a w związku z tym najmniejsze elementy materii czyli atomy zmieniają swoją wielkość w zależności od wartości Tła Grawitacyjnego.

Jeśli atomy zwiążą się ze sobą tworząc molekuły danej substancji to możliwości zmian ich wielkości ulegną ograniczeniu.


Wielkość tego ograniczenia zależna jest od stanu fazowego danej molekuły i maleje w miarę przejścia ze stanu gazowego przez stan ciekły do stałego.

Lód gór lodowych jest z reguły bardzo stary i tworzył się przed tysiącami lat w czasach, kiedy na Ziemi panowały całkiem inne warunki TG.
W większości przypadków TG było w tamtych czasach niższe niż obecnie, a więc cząsteczki wody miały większą objętość.
Zamarzając, zamroziły w sobie panującą w tym momencie wartość TG na następne tysiąclecia.

Dla uproszczenia pomijam tu fakt że lód przechodzi w trakcie przemieszczania się lądolodu wielokrotnie przejścia fazowe, topiąc się i zamarzając wielokrotnie, i rzadko się to zdarza abyśmy trafili na kryształy lodu niezmienione od czasu ich powstania.

Kiedy w wyniku cielenia się lodowca tworzące się góry lodowe obsuwają się do
oceanu, kryształy lodu w raptowny sposób wystawione są na działanie wyższej
temperatury wody. Stopniowo, poczynając od powierzchni, rozpoczyna się proces przejścia fazowego w lodzie. Lód góry lodowej wytworzony w czasach o niskiej wartości TG ma inny punkt przejścia między fazą ciekłą i stałą. 
Punkt  ten nie leży przy 0°C, jak mierzony świeżo skalibrowanym termometrem, ale leży zdecydowanie niżej w obrębie temperatur ujemnych.


W związku z tym kontakt takiego lodu z wodą o temperaturze dodatniej oznacza jego natychmiastowe stopienie. Jednocześnie jego głębsze warstwy mają dalej temperaturę ujemną. W związku z tym dochodzi do błyskawicznego powtórnego zamrożenia wody.

Tym razem jednak molekuły wody, z chwila uwolnienia z sieci krystalicznej lodu, zostały poddane działaniu obecnie panującej wartości TG i natychmiast zmniejszyły swoją objętość dostosowując ją do aktualnej jego wielkości.

Fotony promieniowania świetlnego padające na te kryształy, w trakcie tego przejścia fazowego, zmuszone są do udziału w tym procesie zmniejszania wielkości molekuł wody, a tym samym we wzroście częstotliwości oscylacji tych molekuł, co prowadzi do zwiększenia częstotliwość własnych oscylacji tych fotonów.

Taki wzrost częstotliwości oscylacji oznacza przesunięcie częstotliwości światła w kierunku światła niebieskiego.


W rezultacie proporcje barw światła zostają przesunięte w kierunku barwy niebieskiej i fioletowej. To przesunięcie powoduje intensywnie niebieską barwę lodu oraz wrażenie, że lód ten emituje więcej światła niż otrzymuje.

To wrażenie nie jest bezpodstawne, ponieważ ta część światła którą normalnie nie obserwujemy, ze względu na to że występuje w podczerwieni, zostaje przekształcona w światło dla nas widzialne.

Odpowiednio, część spectrum światła o barwie fioletowej zostaje przesunięta w kierunku ultrafioletu co tłumaczy fosforyzujący charakter barwy tego lodu.

Jednocześnie przemiana fazowa powoduje zmniejszenie objętości nowo powstałych kryształów lodu i powstanie sieci mikroskopijnych pęcherzyków w lodzie.

I to to właśnie zjawisko jest odpowiedzialne za zanik niebieskiej barwy lodu już po tak krótkim czasie.

Jak widać tak zdawałoby się proste zjawisko jak barwa lodu, jest rezultatem
skomplikowanych zależności i ujawnia nam mechanizmy funkcjonowania natury o których fizykom nawet się nie śniło.




Translate

Szukaj na tym blogu