Zwróćmy honor Kadłubkowi. Cześć 7



Zwróćmy honor Kadłubkowi. Cześć 7

Nasz dziejopisarz Wincenty Kadłubek zostawił nam jeden z najstarszych zachowanych opisów dziejów Polski sięgający aż do legendarnych czasów pierwszych twórców słowiańskiej państwowości.

O to, czy można by nazwać ich Polakami, o to można by spierać się w nieskończoność. Najprawdopodobniej to pytanie jest fałszywie postawione, ponieważ 1500 lat temu Słowiańszczyzna przeżyła okres integracji i ujednolicenia zarówno w dziedzinie języka, jak i obyczajów, czy też religii. Słowianie tamtych czasów są w takim samym stopniu Polakami, Rosjanami, Czechami czy też Serbami.
W istocie jedność Słowian bazuje na bardzo silnych wspólnych fundamentach, niestety po części już zniszczonych przez wrogie nam moce.

Było to rezultatem tego, że plemiona słowiańskie w Europie, utworzyły na początku średniowiecza, dwa wielkie organizmy państwowe.

Jednym było państwo Merowingów na zachodzie Europy, z centrum administracyjnym w Avaris, w środkowej Francji, a drugim państwo, które historycy nie chcą uznać za realne, a które ukryto pod rożnymi nazwami, aby tym bardziej namieszać ludziom w głowach.

W Polsce to państwo jest najbardziej popularne pod nazwą Wielkiej Lechii, ale istnieją również inne nazwy jak Biała Chorbacja, czy też Państwo Starobułgarskie albo Chanat Bułgarski.

Szczególnie historycy niemieccy, ale niestety również i „polscy” starają się nam wmówić, że w pierwszej połowie 7 wieku n.e. tereny Europy centralnej to była kompletna dzicz, którą właśnie zasiedliły przybyłe z bagien prypeckich hordy barbarzyńskich Słowian.

Ale dziwnym trafem, mimo że udało im się zasiedlić w 5 minut cała środkową Europe, bez śladu oporu ze strony istniejących jakoby silnych ośrodków państwowych, to mimo to te hordy Słowian nie potrafiły stanowić same o sobie, ale cały czas były pod panowaniem jakichś enigmatycznych azjatyckich Awarów lub Bułgarów.

Poza tym te słowiańskie hordy „podludzi”, jako niezdolne do żadnych cywilizacyjnych osiągnięć, stanowiły tylko obiekt handlu niewolnikami, bo tylko do takiej roli się nadawały. Taki to właśnie obraz próbują nam wmówić „polscy historycy” opłacani z naszych podatków.

Niemcy idą w tym kierunku szczególnie daleko, wspierani oczywiście również przez „naszych” naukowych Judaszy i publikują np. takie śmieszne mapki jak ta poniżej.



Pokazany jest na niej zasięg terytorialny ośrodków państwowych w Europie, w połowie 7 wieku naszej ery.

Tam gdzie żyją Słowianie nie ma nic, po prostu polityczna pustka.

Wprawdzie pojawiają się tam te mgliste twory chanatów Awarskiego i Bułgarskiego, ale tylko schematycznie, ponieważ nikt nie wie jak je ze sobą sensownie umieścić i jaki zasięg terytorialny miały te hipotetyczne państwa.

Jakoś nikt z tych jajarzy nie przejmuje się tym, że takie imperium jak Bizancjum, zostało w tym czasie zepchnięte prawie do morza i tylko z wielkim trudem utrzymywało swoje szczątkowe obszary w Europie.

Czy jest możliwe to, że to najbardziej w tym czasie cywilizacyjnie rozwinięte państwo w Europie dałoby się bez oporu zepchnąć aż do morza.

I czy jest możliwe to, że mogły tego dokonać absolutnie niezorganizowane masy słowiańskich dzikusów, które zeszły właśnie z prypeckich drzew.

Te pytania są oczywiście politycznie niepożądane i nikt też nie odważa się ich zadawać. Szczególnie „polscy historycy” wyróżniają się pod tym względem negatywnie, kuląc ogon pod siebie jak zbite kundle i bojąc się własnego cienia przy podejmowaniu tej tematyki.

Doczekaliśmy się niestety takich czasów w których słowa „elity polskie” to synonim tchórzy i zdrajców narodu.

Na tym tle, tego bezprzykładnego moralnego upadku, postać Kadłubka wyrasta nam do rangi olbrzyma.

Pomimo, że był członkiem niezbyt przyjaznego Polakom Kościoła Katolickiego odważył się wystąpić przeciwko trwającej w tym czasie kampanii fałszowania dziejów Europy i spisał podania historyczne, tak jak były one przekazywane w Polsce przez prosty lud, z pokolenia na pokolenie.

Te podania nie można oczywiście porównać do współczesnych opracowań historycznych, ale nie dajmy się oszukać, również we współczesnej historii aż roi się od Smoków Wawelskich, jak widzimy to na przykładzie broni „masowego rażenia” w Iraku.

Nasza współczesna historia jest też fałszowana na bieżąco i to na naszych własnych oczach.

W przeciwieństwie do współczesnych oszustów i manipulatorów, Kadłubek pozostawił nam swoją wersję historii w takiej formie, w jakiej relacjonowano podania historyczne w tamtych czasach, a więc w formie baśniowej.

Mimo, że ubrane w mitologiczne szaty, relacje te zawierają wszystkie te elementy, które pozwalają nam na umiejscowienie ich w ramach realnych zdarzeń historycznych.

Te podania nigdy nie stały się w Polsce bazą do ugruntowania naszej historycznej samoświadomości (poza okresem I Rzeczpospolitej).

Po części było to spowodowane sprzeciwem niektórych ugrupowań katolickiego kleru, ale jeszcze bardziej na skutek konfliktu z obowiązującymi historycznymi narracjami krajów ościennych.

Na te zasadnicze trudności nałożyła się dodatkowo zdrada naszych intelektualnych elit, dla których „polskość to nienormalność” i nie dotyczy to tylko ich obecnego pokolenia, ale te zdradzieckie tradycje sięgają już stuleci wstecz.

Relacja Kadłubka w legendzie o Kraku i Smoku Wawelskim pozostawiła nam liczne szczegóły, które są tak specyficzne, że możemy je łatwo powiązać z konkretnymi zdarzeniami historycznymi.

Spróbujmy zrobić listę tych istotnych faktów.

  1. Opis Kadłubka zaczyna się od walk Słowian z Rzymianami.
  2. W wyniku tych walk Słowianie zdobywają szereg miast rzymskich i ustanawiają tam swoich namiestników.
  3. W tym czasie władza Słowian objęła również obszar Panonii
  4. Pokój nie trwał jednak długo i plemię Gallów podjęło próbę podboju słowiańskich terenów.
  5. Zwaśnione wcześniej plemiona słowiańskie zwołują ogólny wiec i wybierają na swojego władcę Grakha.
  6. Grakh rządzi mądrze i i nowe państwo przeżywa okres rozkwitu i dobrobytu.
  7. Jednak nie trwa to długo i staje się ono ofiarą napaści strasznego smoka który wymusza na państwie Grakha daniny
  8. Grakh wysyła swoich synów Kraka II i Lecha II, aby wspólnie zabili smoka i uwolnili państwo z jego władzy. Sam przebywa w tym czasie z dala od miejsca wydarzeń.
  9. Synowie zabijają smoka uciekając się do podstępu.
  10. Jednak młodszy syn, rządny władzy, zabija starszego brata, a po powrocie oznajmia, że zginał on bohatersko w walce ze smokiem
  11. Po śmierci Grakha przejmuje jego tron. Jego władza nie trwała jednak długo i po ujawnieniu zbrodni zostaje wygnany z kraju.
  12. Lud decyduje przekazać władzę w ręce córki Kraka Wandy.

Jeśli porównamy te kadłubkowe fakty z moimi poprzednimi artykułami, jak i z niektórymi twierdzeniami historyków dotyczących tej epoki, to zauważymy, że jego opis jest zadziwiająco prawdziwy i relacjonuje nam realny przebieg zdarzeń historycznych.

Tereny Panonii były rzeczywiście obszarem predestynowanym do tego, aby tam właśnie wykształciły się zarówno idee religii ariańskiej, jak i powstały ośrodki silnej władzy rodowej, zbudowanej na fundamencie poszczególnych słowiańskich plemion i ośrodków władzy z terenów od Atlantyku po Ural.

Panonia była szczególnie ważnym terenem dla Słowian, bo przez nią prowadziły najważniejsze szlaki handlowe łączące wszystkie rejony Europy.

Kto rządził Panonią, rządził również sercem Europy i był w stanie kontrolować wszystkich swoich rywali i czerpać nieprzebrane zyski z handlu z Rzymem i Bizancjum.

Możemy więc być tego pewni, że to właśnie tam panowały najlepsze warunki do powstania idei zjednoczenia Słowian, jak i istniały potrzebne ku temu fundamenty ekonomiczne.

Panonia dysponowała odpowiednimi środkami materialnymi, aby utrzymać struktury państwowe i oprzeć je na dostatecznie licznej zawodowej armii.

Dowodem jest chociażby to, że z początkiem 7 wieku obserwujemy zdecydowaną ekspansję Słowian w kierunku Półwyspu Bałkańskiego i przejęcie przez nich po ciężkich walkach wszystkich ważniejszych ośrodków miejskich poza Konstantynopolem i Salonikami.

Kadłubek opisując te walki Słowian (Polaków) z Rzymianami nie umieszcza je bynajmniej w fałszywych wymiarach czasowych, to jego współcześni interpretatorzy próbują wcisnąć go w fałszywe ramy.

Słowianie, podlegający w tym czasie władzy Merowingów, faktycznie podjęli walkę z Rzymem (w tym czasie mieszkańcy Konstantynopola czuli się Rzymianami a i struktury państwowe były jeszcze na wskroś rzymskie) i byli o krok od zniszczenia tego państwa.

Dopiero ponowne wkroczenie na arenę polityczną Europy dynastii wandalskich Horaklidów spowodowało to, że ekspansja Merowingów została zatrzymana.

Opis walk Słowian z Gallami jest właśnie dowodem walk tych wielkich rodów o władzę. Nasi przodkowie stanęli w tej walce po stronie Herakliusza i jego rodu.

W legendach które przytacza Kadłubek mowa jest o walce z Gallami, z tym że historycy próbują to interpretować dosłownie. Kadłubek nazywa natomiast Gallami tych, którzy żyli na obszarach przez nich zasiedlanych a więc na terenach obecnej Francji.

Tak nazywamy ten obszar i my, mimo że jego obecni mieszkańcy nie mają już z Gallami wiele wspólnego.

W rzeczywistości chodziło więc tu o walkę Wielkiej Lechii z państwem Merowingów.


Naprawdę interesujący jest natomiast wątek walki synów Kraka ze smokiem i o przejecie władzy w królestwie.

W tym opisie widzimy, że w przeciągu wieków nastąpiło zlanie się elementów historii Wielkiej Lechii i jej władcy Kraka z losem Herakliusza i jego synów.

Historia walki o władzę synów Herakliusza odpowiada dokładnie opisowi rywalizacji synów Kraka.

Najstarszy syn Herakliusza Konstantyn III został faktycznie zamordowany przez swojego brata Heraklonasa (w dosłownym tłumaczeniu Noszącego Góry, w więc po naszemu Harnasia) a ten z kolei po bardzo krótkim okresie władzy został obalony przez armię, złożoną w tym czasie prawie wyłącznie ze słowiańskich wojowników i wygnany z kraju.

Na tej podstawie możemy przyjąć, że postać Kraka zawiera wiele elementów z życiorysu Herakliusza i te dwie postacie, bizantyjskiego Cesarza i jego wujecznego brata Niestka, są w tej legendzie nie do odróżnienia.

Najważniejszym tego dowodem jest również to, jakie imię nadal Kadłubek temu legendarnemu władcy.

Nazywa go Grakch co współcześni historycy wykorzystali do lansowania powiązań z rzymskim senatorem i reformatorem państwa Grakchusem.

Tę interpretację chętnie podjęli „polscy historycy” bo pozwalało to na dyskredytację Kadłubka, jako godnego zaufania dziejopisarza.

Kadłubek był jednak po prostu uczciwy i swoją relację starał się nam przekazać w takiej formie, w jakiej była ona przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Nie obeszło się tu niestety bez błędów i Kadłubek nie zauważył tego, że te opowieści są znacznie bardziej skomplikowane.

Po prostu nie wpadł na to, że mamy tu do czynienia z dwoma herosami (harnasiami) z których jeden to Krak, władca Słowian, a drugi to Herakliusza władca Rzymu (Bizancjum).

I ten ostatni był już tylko z pochodzenia Słowianinem. Już od wielu pokoleń ród Horaklidów zasymilował się w społeczności rzymskiej i był dla Słowian, pomimo zachowania języka i zwyczajów, prawie tak samo obcy jak inni cesarze bizantyjscy.

Słowianie nazywali go po prostu Grekiem i pod takim imieniem przetrwał on w polskich legendach.

Kadłubek słuchając tych opowieści nie potrafił, albo też nie chciał, oddzielić te postacie od siebie i wybrał drogę połączenia nie tylko ich losów ale i imion, nadając legendarnemu władcy Słowian imię Grakch, które to można zinterpretować równie dobrze jako Krak, albo Grek.

Śmierć Herakliusza, a następnie brutalna walko o władzę między jego synami, zachwiała sojuszem słowiańsko-bizantyjskim do głębi. Tym bardziej, że w sporze z Awarami, Słowianie nagle nie mogli już liczyć na bezwarunkowe wsparcie Bizancjum. Po prostu to za bardzo było zajęte własnymi sprawami i nadciągającą inwazją Arabów.

Najprawdopodobniej krotko przed śmiercią Herakliusza, zmarł też jego brat wujeczny Niestek (Krak). Krak nie pozostawił po sobie żadnego żyjącego męskiego potomka i przywódcy poszczególnych plemion z sojusz Wielogorii byli skłonni przekazać władzę synowi Herakliusza Konstantynowi III.

Gdyby do tego doszło, to doszło by też do ostatecznego połączenia się Bizancjum i Wielkiej Lechii, ale historia potoczyła się inaczej.

Co ciekawe istnieją również inne źródła potwierdzające taki przebieg tych wydarzeń uzupełniając je jeszcze o dodatkowe szczegóły.

W kronice Fredegara pojawia się wątek ucieczki 9000 Bułgarów do Dagoberta I, oraz masakry tych uchodźców, w wyniku czego prawie wszyscy zostają wymordowani, a tylko ich przywódcy Alciocusowi, wraz z około 700 wojami, udaje się zbiec pod opiekę wendyjskiego księcia. Wprawdzie interpretuje się tę historię tak, że miała ona mieć miejsce w roku 631 n.e (nie ma na to jednak żadnych dowodów), ale o wiele prawdopodobniejsze jest to, że przydarzylo się to 10 lat później i że uciekinierem był młodszy syn Kraka (Herakliusza).

W kronice Fredegara otrzymał on imię Alciocusa, ale w innej kronice Historia Langobardorum pojawia się podobna postać bułgarskiego uciekiniera o imieniu Alzeco który wraz z 700 wojownikami przybył do Italii w poszukiwaniu schronienia przed prześladowaniami. Również i tu występują trudności z jej datowaniem i ocenia się (bez żadnych dowodów na to), że nastąpiło to w latach 662/3.

Oczywiście oba imiona są zniekształcone poprzez dodanie litery „A” na początku, co było ulubionym trikiem aby zatrzeć słowiańskość historycznych imion.

Drugim trikiem było przestawienie liter „E” i „Z”.

Jeśli jednak zapiszemy to imię tak jak się należy, to otrzymujemy imię „LEZCO” „LEZKO” a więc Leszek, czyli prawie że identyczne z imieniem syna Kraka Lecha w legendzie spisanej przez Kadłubka.
Zresztą i dzisiaj imiona Lech i Leszek uważane są powszechnie za synonimy.

Ta legenda znajduje twarde potwierdzenie w faktach. Po pierwsze we Włoszech do dziś istnieją wioski i miejscowości których mieszkańców nazywa się Bulgari, a nazwisko Bulgari jest we Włoszech bardzo częste.

Równie ciekawe jest to, że faktycznie na terenie Klasztoru St. Florian znaleziono w średniowieczu masowy grób ze szczątkami okolo 6000 zabitych których już wtedy kojarzono z zabitymi z rozkazu Dagowara uciekinierami.


Krwawe porachunki między synami Herakliusza wykluczyły jednak ewentualność połączenia się Bizancjum z Wielogoria. Do tego doszło również to, że w Konstantynopolu władzę przejęła frakcja oligarchów przeciwnych połączeniu tych państw. Również duchowieństwo Kościoła Wschodniego zwietrzyło znowu szanse pozbycia się kontroli władzy świeckiej i powrotu do dawnych nieograniczonych wpływów i bogactwa.

Tym samym ta szansa uległa zmarnowaniu i Wielogorii nie pozostało nic innego jak ostateczne zerwanie tego sojusz i ustanowienie własnego niezależnego państwa Samostojnej.

Sejm słowiański zdecydował się na oddanie władzy w ręce jedynej córki Niestka, Wandy.

Wprawdzie wśród Słowian nie było to niczym nowym i córki miały prawa dziedziczenia władzy, w przypadku braku potomka męskiego (te zasady ostały się aż do czasów piastowskich), ale już w krajach ościennych spotkało się to z kompletnym niezrozumieniem.

Szczególnie Awarowie poczuli się uprawnieni do zmiany tego stanu rzeczy i po latach pokoju nad Wielogoria zaczęły się zbierać ciemne chmury wojny.

Ówczesny król Awarów Dagowor I postawił Wielogorii ultimatum żądając małżeństwa między nim a Wandą, oraz całkowitego włączenia Wielogorii do jego państwa.

Te żądanie było nie do przyjęcia i Słowianie zdecydowali się na walkę.

Legenda o Wandzie, która nie chciała Niemca, jest o tyle ciekawa, bo wskazuje na to, że w tym czasie przywódcze elity Słowian zamieszkujących tereny na zachód od Renu zatraciły już kontakt z macierzą i w znacznej części zasymilowały się z ludnością tubylczą, tak że dla Słowian ich język stawał się coraz mniej zrozumiały.

Trzeba jednak przyjąć, że jeszcze wieki po tych zdarzeniach, część arystokracji francuskiej, niemieckiej i angielskiej mówiła biegle po słowiańsku i identyfikowała się z naszą kulturą, jak to udowodniłem odczytując inskrypcje na kolumnie Tristana i Izoldy.


Do zapoznania się z opisem konfliktu z Dagoworem I odsyłam do mojego starszego artykułu.


Oczywiście czasy tego konfliktu zostały zapamiętane nie tylko w polskich podaniach ludowych, ale również wśród Słowian zachodnich (tych którzy ulegli w następnych wiekach zniemczeniu) zostawiły one swoje ślady.

Opis tych zdarzeń został jednak w przeciągu wieków przeinaczony na potrzeby niemieckiej narracji historycznej. Mimo to poszczególne elementy tych opowieści są niesamowicie ze sobą zbieżne i co ciekawe potwierdzają poszlaki, że legendarna bitwa pod Wogastiburgiem miała miejsce u podnóża Wawelu.

Mam tu na myśli legendę o Notburdze, obecną jeszcze w kręgach kultury niemieckiej


W skrócie opowiada ona o córce Dagoberta I (Dagowora I) którą ojciec chciał zmusić do małżeństwa z władcą słowiańskim Samo.
Notburha ukryła się pieczarze nad brzegiem rzeki Neckar, ale król Dagobert wytropił ją w tej kryjówce i silą chciał ją zaciągnąć przed ołtarze. Notburga chwyciła się drewnianego krzyża i błagała Boga o pomoc.
Jej prośby zostały wysłuchane i Dagobert wyrwał jej z ciała rękę i przerażony swym uczynkiem uciekł z miejsca wypadku.
Notburdze pomogły żyjące w jaskini węże (smoki), które przyniosły jej lecznicze zioła dzięki czemu ręka znowu zrosła się z ciałem.

Jak widzimy historia Wandy jest tu opowiedziana na opak, tak aby pasowało to do niemieckich preferencji historycznych.

Widzimy jednak, że zasadnicze elementy tych opowieści są ze sobą zgodne, co jeszcze bardziej podkreśla realność stojących za tymi opowieściami zdarzeń historycznych.

Po śmierci Wandy z racji braku legalnych pretendentów do tronu Wielogoria stanęła przed wyborem powrotu do dawnego systemu politycznego i do ciągłych walk pomiędzy poszczególnymi plemionami, a koniecznością wyboru nowej dynastii panującej, o czym w następnym odcinku.

Kiedy zacząłem interesować się tematami historycznymi, to stosunkowo szybko zdałem sobie sprawę z tego, że tak zwane świadectwa pisane nie zasługują w najmniejszym stopniu na to miano.
Historia Europy okazała się być jedną wielką manipulacją, gdzie jeden oszust powołuje się na oszustwa drugiego i nawzajem.

Pomimo to bazując na odczytanych przeze mnie tekstach antycznych, uważanych do tej pory jako niemożliwe do odczytania, udało mi się wypracować pewien spoisty schemat przebiegu zdarzeń historycznych, a w szczególności tych dotyczących Słowian.

Zniechęcony powszechnością fałszerstw, tak zwanych źródeł pisanych przyjąłem, że również relacje naszych dziejopisarzy są też tylko taką manipulacją, tym bardziej że tak zwani „polscy historycy” wmawiają nam to już od dziesięcioleci.

Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy dokładniej zapoznałem się z zawartością relacji Kadłubka. Okazało się, że mój schemat przebiegu wydarzeń we wczesnym średniowieczu znajduje pełne potwierdzenie w tym co przekazał nam Kadłubek.

Jest to dla mnie absolutnym dowodem tego, że moje dociekania pozwoliły w istocie na odnalezienie prawidłowego tropu naszej historii

No ale to jeszcze nie koniec i już w następnych artykułach czekają na nas kolejne niespodzianki i zaskakujące zwroty w interpretacji naszej historii.

CDN.

Realne podstawy legendy o Kraku i Smoku Wawelskim. Cześć 6

Realne podstawy legendy o Kraku i Smoku Wawelskim. Cześć 6

Zarówno bohaterscy obrońcy, ani doskonale dowództwo nie zdało by się na nic gdyby nie to, że w tym dziejowym momencie obrońcy znaleźli nowe zastosowanie dla pradawnego słowiańskiego wynalazku.

To rewolucyjne zastosowanie zawdzięczali zapewne Scytom (Wołgarom)

Do szturmu na Konstantynopol Awarowie (Frankowie) użyli maszyny oblężnicze, w tym również ruchome wieże oblężnicze, o czym dowiadujemy się z Kroniki Wielkanocnej.


W kronice tej opisane jest również to, jak udało się obrońcom odeprzeć ten atak.

Ten sukces przypisano jakiemuś marynarzowi z floty bizantyjskiej, któremu udało się podpalić wieże Franków.

Co do tego, że zostały one spalone to nie może być wątpliwości, ponieważ inaczej miasto zostałoby zdobyte. Dalsza część relacji jest jednak wymyślona.

Fałszując kroniki Wielogorii, mnisi i średniowieczni dziejopisarze mieli w pamięci to, że najpotężniejszą bronią Bizantyjczyków był tzw. „Ogień Grecki”, czyli specjalna mieszanka palnych substancji, którą przy pomocy jakiegoś urządzenia wyrzucano lub wytryskiwano w kierunku wroga, podpalając jego łodzie, wieże oblężnicze a nawet atakujące szeregi wojska.

W większości stosowano go w trakcie bitew morskich, gdzie okazał się wyjątkowo skuteczny.

Jego wynalezienie oraz czas pierwszego użycia przyjmuje się na rok pierwszego oblężenia Konstantynopola przez Arabów.

Ta data jest jednak fałszywa ponieważ istnieją zapiski sprzed tego okresu, potwierdzające istnienie Ognia Greckiego.

Kiedy więc i przez kogo została ta broń wynaleziona.

Wszystko wskazuje na to, że miało to miejsce właśnie w trakcie oblężenia Konstantynopola przez Franków.

Nie jest wprawdzie wykluczone, że jakiś konstantynopolski geniusz wydumał sobie na poczekaniu ten wynalazek. W historii o wiele częściej było jednak tak, że odkrycia i wynalazki były najczęściej zapożyczeniami od innych kultur i ludów. Jest to potwierdzone tysiącami przykładów, a więc i w przypadku „Ognia Greckiego” musiało to mieć podobny przebieg.

W tym okresie Cesarstwo Bizantyjskie miało największe kontakty, choć niezbyt przyjazne, z Persami, ale tam tego typu broń była nieznana.

W trakcie oblężenia Konstantynopola doszło jednak do ścisłych i długotrwałych kontaktów ze Scytami z plemienia Wołgarów.

To plemię znikło z czasem ze sceny historycznej. Można przyjąć, że integracja z Wielogorią a nawet z Cesarstwem Bizantyjskim okazała się dla Wołgarów o wiele bardziej atrakcyjna, niż utrzymywanie swojego własnego państwa na obrzeżach cywilizacji.

Ponieważ w tych nowych ojczyznach Wołgarzy przejęli uprzywilejowane szczeble władzy, to z czasem całkowicie zintegrowali się ze społecznościami Słowian Europy Środkowej.

Tak duży odpływ krwi spowodował jednak to, że ich niepodzielna władza nad stepami Europy i Azji dobiegła końca.

Z czasem na arenę wkroczyły inne ludy pochodzenia azjatyckiego i przejęły od Scytów ich wszystkie kulturalne i technologiczne osiągnięcia, poprzez wchłoniecie tych resztek tego plemienia, które zostały jeszcze na ojczystej ziemi .

Ich bezpośredni następcy czyli Imperium Mongolskie stosowało scytyjskie techniki walki i do takich należało również użycie ognia i gazów trujących, dla siania popłochu w szeregach przeciwnika.


Możemy więc być tego pewni, że kiedy jazda scytyjska wkroczyła do Konstantynopola, to wraz z nią znaleźli się też wśród niej specjaliści od użycia ognia, jako skutecznej broni w walce.

Bonus (Nestor) dostrzegł w tym szansę na skuteczne odparcie oblężenia i rozkazał ustawić na murach obronnych scytyjskie miotacze ognia, oraz wyposażył w nie swoją flotę.

Jak działał „Ogień Grecki” i z czego składała się ta zapalająca mieszanka, jest do dzisiaj tajemnicą, ale co ciekawe wskazówki na to znajdziemy u naszych dziejopisarzy Wincentego Kadłubka i Jana Długosza.

Moim zdaniem legenda o Kraku i Smoku Wawelskim jest tak naprawdę zainspirowana faktem oblężenia Konstantynopola przez Franków i ich króla Złotara II.

Jan Długosz bardzo szczegółowo opisuje skład mieszanki zapalającej

Smok został więc zabity przez samego Kraka, któremu wdzięczni mieszkańcy nadali tytuł „oswobodziciela ojczyzny”,


gdy to stało się bardziej uciążliwe dla księcia, rozkazał ścierwa rzucane smokowi wypełniać siarką, próchnem, woskiem, żywicą i smołą, zażec ogniem i tak rzucić bestii, która ze zwykłą jej żarłocznością pochłonąwszy je, od żaru i płomieni trawiących jej wnętrze od razu padła i zginęła.”

Co więcej podaje też wskazówki jak tę mieszankę zamieniono w niebezpieczną broń.

Tajemnica ukrywa się w użyciu skór zwierzęcych.

Oczywiście nie tak jak opisuje to Długosz, ale w postaci miecha do wytwarzania powietrza pod ciśnieniem w worku ze skóry koźlej lub owczej.

W zasadzie odpowiada to dokładnie budowie instrumentu muzycznego, bardzo popularnego na terenach słowiańskich, zwanego dudami lub gajdą.

Opis tego instrumentu znajdziemy np. w „polskiej” wikipedii, z tym że nie obyło się tam bez durnej propagandy i bezczelnych kłamstw, sugerującej jakoby instrument ten przywędrował do nas z wiadomego „centrum wszystkiego”.


Trzeba to jednoznacznie stwierdzić, że jest właśnie odwrotnie i tam gdzie ten instrument występuje, tam występuje obecnie, albo dominowała w przeszłości kultura słowiańska. Jest to chyba najlepszy wskaźnik zasięgu wędrówek Słowian, jak i zasięgu terenów podbitych przez nich w przeszłości.

W opisie tego instrumentu zauważymy, że miech tłoczący powietrze do skórzanego wora, nazywany jest dymką.

Ta nazwa jest wielce wymowna i jest jednocześnie wskazówką, jak doszło do powstania tego instrumentu i gdzie szukać jego pierwowzoru.

Otóż najwyraźniej pierwotnie używano tę konstrukcję, do wytwarzania ciągu powietrza w piecach hutniczych do produkcji miedzi i żelaza.


Umożliwiało to osiągniecie wyższych temperatur w piecu hutniczym, szczególnie jeśli do strumienia powietrza wtłaczanego do pieca dodawano dodatkowe palne substancje.
Jakie to były substancje podaje nam receptura Długosza.
Był to więc pył z węgla drzewnego, ciekła smoła, żywica lub wosk pszczeli. Ten ostatni trafił na tę listę tylko dlatego , bo rzeczywiście stosowany był w metalurgii do produkcji wyrobów z brązu na wosk tracony.

Scytowie wykorzystali to urządzenie jako miotacz ognia, uzupełniając mieszankę pyłem siarkowym, przez co oprócz ognia, miotacz ten spełniał funkcję generatora trujących gazów.

Bonus (Wuj Herakleza) dostrzegł przydatność tej broni w walce na morzu i w oblężeniu.

Kronika Wielkanocna potwierdza to, podając przykład obrony przed wieżami oblężniczymi jak i przykład całkowitego zniszczenia floty słowiańskiej. Wzmianka o ogniu w Kronice Wielkanocnej interpretowana była przez historyków, jako opis podstępu wojennego, w celu wciągnięcia floty słowiańskiej w pułapkę i jej kompletnego zniszczenia.

Jako główną przyczynę klęski słowiańskich sojuszników Franków podaje się oczywiście to, że Słowianie byli kompletnie zapóźnieni w rozwoju i nie potrafili niczego innego budować jak tylko prymitywne dłubanki

Na potwierdzenie tych swoich bzdurnych wymysłów ta banda propagandzistów i słowianożercow podpiera się nazwą statków słowiańskich, które w Kronice Wielkanocnej nazywane są terminem Monoxylon.

Jak można było wpaść na tak bzdurny pomysł, że w tym określeniu chodzi o łodzie wydłubane z jednego pnia drzewa, to po prostu nie mieści się w głowie.
Jedynym wytłumaczeniem jest wprost atawistyczna nienawiść do Słowian i ich kultury oraz kompletne zaślepienie na znane wszystkim archeologiczne fakty.

Oczywiście nie trzeba nikogo przekonywać do tego, że historycy (szczegolnie ci polscy) to kapuściane głąby i bezmózgowce, ale w tym przypadku głupota nie może być ich usprawiedliwieniem.
Z całą premedytacją ta banda gnojków wprowadza słowiańskie społeczeństwa w błąd, propagując absolutnie fałszywą interpretacje nazwy Monoxylon.

Słowo monoxylon ma taki sam schemat budowy jak np. słowo monokultura w rolnictwie, które to oznacza, że na polu uprawiany jest tylko i wyłącznie jeden rodzaj rośliny użytkowej.

I w takim samym znaczeniu słowo monoxylon zostało też użyte w stosunku do słowiańskich okrętów morskich.

Monoxylon oznaczało więc, że do ich budowy wykorzystano tylko i wyłącznie drewno.

W tym wyrazie nie ma absolutnie żadnego odniesienia do jakichś tam dłubanek.

Jest to już od wieków znana prawda, że słowiańskie statki budowano bez użycia metalowych gwoździ, łącząc poszczególne części ich konstrukcji drewnianymi kołkami.

Historycy zachodni traktują tak zbudowane łodzie jako jednoznaczny dowód ich słowiańskości.


Oczywiście tak zwani „polscy historycy” negują całkowicie istnienie słowiańskiej tradycji sztuki szkutniczej i trzeba sięgnąć do niemieckich źródeł aby przekonać się, że na zachodzie jest to w pełni akceptowane.

Ta technika budowy zachowała się aż do późnego średniowiecza na terenach południowego Bałtyku, choć tak zbudowane wraki łodzi spotyka się również w Europie Zachodniej.

Jedynym wytłumaczeniem tych znalezisk jest to, że floty słowiańskie z rejonu Bałtyku zapuszczały się w swoich wyprawach daleko na zachód i zapewne nie raz i dwa wygrywały i niszczyły niby to technologicznie lepsze floty państw zachodnich.



Oczywiście te sukcesy wynikały z tego, że słowiańska sztuka szkutnicza stała na o wiele wyższym poziomie niż to co budowano na zachodzie.

Użycie żelaznych gwoździ do budowy poszycia statków nie było żadnym postępem technologicznym, a odwrotnie, było związane z prymitywnym naśladownictwem oraz wytwarzaniem wyrobów wprawdzie o miernej jakości, ale za to tańszych w produkcji.

Słowiańskie szkutnictwo dlatego nie używało gwoździ metalowych, bo ich nie znało, czy też nie potrafiło wytwarzać w dostatecznej ilości, tylko dlatego, bo takie połączenie klepek poszycia czy też innych elementów konstrukcyjnych łodzi było mechanicznie gorsze od drewnianych kołków, oraz o wiele mniej trwałe.

Słowiańska technologia produkcji statków oparta była na tysiącletnich tradycjach i na technikach które wymagały planowania nie w kategoriach lat, ale pokoleń.

Do dzisiaj zachowały się ślady takiego sposobu produkcji i jej planowania w perspektywie dziesięcioleci, w postaci tak zwanego Krzywego Lasu na Pomorzu.


Te sosny nie urosły tam tak przez przypadek, tylko dlatego, że obcinając czubek drzewa szkutnik chciał doprowadzić do takiego wzrostu drzewa aby w naturalny sposób powstało drewno w kształcie wręgi statku.

Tak wytworzone wręgi przewyższały swoją odpornością wszystko to co potrafili zbudować najlepsi rzemieślnicy Rzymu, Grecji czy tez krajów zachodnich.

Również przy produkcji klepek poszycia, technologia słowiańska różniła się zdecydowanie od tej „cywilizowanej”.

Słowianie produkowali klepki do łodzi nie z ciętych desek, ale poprzez rozłupywanie pni.

Tak otrzymane klepki poszycia przewyższały jakościową wszystko to co były w stanie wytworzyć starożytne czy tez zachodnie technologie.

Słowianie nie używali metalowych gwoździ, bo stanowiły one najsłabsze ogniwo w tak skomplikowanym produkcie jakim są łodzie morskie.

Już po kilku latach kontaktu ze słoną wodą gwoździe takie przerdzewiały i łódź rozpadała się po prostu z byle powodu.

Nie bez znaczenia było też przywiązanie do tradycji wśród Słowian. A te tradycje sięgały czasów kiedy ludzkość faktycznie nie znała jeszcze metalu i jedynym sposobem budowy większych lodzi było wiązanie klepek poszycia sznurami tak, jak to czynili np. starożytni Egipcjanie lub też stosowanie kołków drewnianych tak jak to wymyślili Słowianie .

Ich czajki siały już postrach 2000 lat wcześniej, w trakcie najazdu ludów Morza na Egipt.


Tak więc ten idiotyczny wymysł, że słowiańscy sojusznicy Franków wybrali się na wojnę z bizantyjską flotą z jakimiś dłubankami, na to mogli wpaść tylko tacy idioci jak „nasi” historycy.

Klęska floty słowiańskiej nie była spowodowana jej technicznym zacofaniem, tylko tym, że Bizantyjczycy użyli w tej bitwie wynalazek scytyjski w formie miotacza ognia i spalili statki sojuszników Złotara II zanim te były w stanie przejść do abordażu bizantyjskiej floty.

Był to więc pierwszy przypadek użycia Ognia Greckiego (Scytyjskiego) przez flotę bizantyjską, który uratował w decydującym momencie egzystencję cesarstwa.

I tu przechodzimy do wątku smoka w legendzie o Kraku.

Oczywiście smok w tej legendzie jest zmitologizowaną alegorią prawdziwych zdarzeń historycznych.

W decydującej o losach Konstantynopola bitwie morskiej stanęły naprzeciw siebie galery bizantyjskie i czajki Słowian z Pomorza Bałtyckiego.

Tak jak to opisałem były to łodzie technicznie doskonałe, a do tego tak symetrycznie skonstruowane, że dziób i rufa statku były identyczne, co dawało mi zdecydowaną przewagę w manewrowości łodzi.

Twórcy tych statków zadbali nie tylko o ich morską dzielność, ale również o ich estetykę i piękno, przyozdabiając je kunsztownymi zdobieniami.

Ponieważ były to okręty wojenne, to zdobienia te musiały oczywiście przybrać taką formę, aby zastraszyć przeciwników i wywołać trwogę wśród wrogów.

W przeciwieństwie do wcześniejszego zdobienia dziobu i rufy wizerunkiem ptasich dziobów (stad w języku polskim taka właśnie nazwa na te część konstrukcji statku) we wczesnym średniowieczu zaczęto stosować wizerunki mitologicznych istot.

Jak taki statek wyglądał możemy się przekonać na jednym z najcenniejszych zabytków w naszym kraju, a mianowicie taki wizerunek słowiańskiej lodzi widzimy na drzwiach wejściowych do katedry gnieźnieńskiej.


Widzimy tam łódź o typowych cechach słowiańskiej czajki, ale przyozdobioną na dziobie i rufie identycznymi wizerunkami smoczych głów.

I zapewne takimi samymi smoczymi głowami przyozdobione były również okręty floty Złotara II.

Przeciwko takiej smoczej flocie ruszyły bizantyjskie okręty wyposażone w scytyjskie miotacze ognia. Słowiańskie łodzie wykonane kompletnie z drewna nie miały żadnych szans w tym starciu i flota słowiańskich sojuszników Franków została spalona.

Było to równoznaczne z porzuceniem wszelkich nadziei na zwycięstwo w tej wojnie.

Dla zachowania twarzy władca Franków kazał rozgłosić, że wycofuje swoje wojska tylko na skutek kłopotów aprowizacyjnych, ale niewiele to mu pomogło i wszyscy wiedzieli, łącznie z jego własnymi poddanymi, że poniósł sromotną klęskę.

Była to też jego klęska osobista, z którą nie zdołał się pogodzić i wkrótce zmarł.

Po latach kiedy słowiańscy zbrojni (Sarmaci) powrócili na swoją ojcowiznę, to z nimi przywędrowały również do Małopolski opowieści o Herakliuszu, Kraku, smoczych okrętach i pokonaniu Franków przy pomocy ognia, skór owczych i siarki.

Kiedy Długosz spisywał swoją kronikę, te realne wydarzenia uległy już całkowitej mitologizacji, a Polacy zapomnieli już o tym, jakie były prawdziwe przyczyny powstania tego mitu.

Tak samo stało się z dalszymi wydarzeniami historycznymi i dlatego w kolejnych odcinkach spróbuję odszyfrować te mity i podania i przełożyć je na realny język historii.

CDN.

O Sarmatach i Kraku. Cześć 5

O Sarmatach i Kraku, Cześć 5

Wojna z Persją wyniszczyła Bizancjum, pozbawiając je najbardziej żyznych i produktywnych prowincji. Jego dalsza egzystencja zawisła na włosku i zależała od tego, czy cesarstwo odzyska choć część swoich pierwotnych ziem.

Zarówno Herakliusz jak i władze kościelne zdawały sobie sprawę z tego, że można tego dokonać tylko na drodze zbrojnej. Kościół Wschodni był gotowy do najcięższych wyrzeczeń, bo chodziło tu również o jego dalszą egzystencję. Tak więc nowa wojna była nieunikniona.

Zasadniczym problemem było jednak to, że ludność Konstantynopola nie nadawała się do służby wojskowej. Wprawdzie Bizantyjczycy byli zawsze gotowi do rozpętania burd z powodu wyścigów rydwanów i wykazywali się wielkim bohaterstwem w walce dziesięciu na jednego staruszka, ale jak zobaczyli Persa, to zwiewali z pola bitwy tak, że aż się za nimi kurzyło.

Pierwsze lata rządów Herakliusza dowiodły, że z taką armią nie ma on żadnej szansy na zwycięstwo. Dlatego pokój z Chlotarem II był dla niego tak bardzo ważny, bo pozwalał mu sięgnąć po najlepszych wojowników tamtych czasów, swoich rodaków Słowian.

Po osiągnięciu porozumienia z „Awarami” Wielogoria nie była już więcej zagrożona i jej rycerstwo mogło się zaciągnąć pod sztandary Bizancjum.

Tak na marginesie, to imię władcy „Franków” (Awarów) zostało przez twórców mitologicznej historii Europy dostosowana do pożądanej na zachodzie narracji.

Swoim zwyczajem nie wymyślali oni całkiem czegoś nowego, tylko tak zmieniali słowiańskie imię, aby jego brzmienie przybrało taką formę, którą można już było podciągnąć pod niemiecki albo francuski język.

W tym przypadku była to dodatkowo wstawiona litera „H”, oraz fałszywe odczytanie pierwszej litery imienia tego króla.

Oczywiście zapisana on była pierwotnie w alfabecie starosłowiańskim, miała więc znaczenie naszego „S”.

Tak więc imię „CHLOTAR”, to nic innego jak słowiańskie „SLOTAR”, a więc po naszemu „ZŁOTY”. Do dzisiaj u naszych południowych pobratyńców, to imię jest bardzo popularne w formie „Zlatan” albo „Zlatko”.

Na wiosnę roku 622 blisko 30000 armia Herakliusza przeprawiła się do Azji Mniejszej i śladami ich wielkiego słowiańskiego rodaka, Aleksandra Wielkiego, ruszyła w kierunku Persji.


Ta symbolika nie była przypadkowa, bo ludzie tamtych czasów pamiętali jeszcze to, kim był Aleksander i jakie znaczenie miała w historii jego osoba i jego słowiańskich wojów.

Herakliusz nawiązywał bezpośrednio do tych zwycięstw, co okazało się też naprawdę prorocze, bo jego wyprawa i zwycięstwa należały do największych osiągnięć słowiańskiego oręża w historii.

Trzon jego armii stanowiła ciężka jazda scytyjska oraz piechota złożona z lechickich wojów.

Pierwsze lata kampanii toczyły się ze zmiennym szczęściem i Słowianie musieli się najpierw nauczyć tego, jak walczyć skutecznie z Persami.

Okazało się, że armia perska przewyższa Słowian jakością swojego uzbrojenia i tylko męstwo wojów zapobiegło klęsce wyprawy.

W wyniku tych doświadczeń oraz na skutek poczynionych łupów, stopniowo zmieniało się też uzbrojenie armii Herakliusza.

Słowianie zaczęli stosować perski pancerz łuskowy, zwiększając przez to zdolności bojowe jazdy, a piechota uzbrajała się w perskie pancerze razem z ich charakterystycznymi hełmami.

Nie było to tylko czyste naśladownictwo, ale polegało ono na połączeniu najlepszych cech broni perskiej i europejskiej jak np. pancerza łuskowego z kolczugą.

W tym miejscu należy nadmienić ciekawostkę, nad którą głowiły się w Polsce już całe pokolenia historyków.

Taką mianowicie, jakie związki miała piastowska Polska z Persją?

To że te związki istniały, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Świadczy o tym chociażby samo przekonanie polskiej szlachty o ich irańskich korzeniach.

Szlachta polska wierzyła, że ich przodkami było mityczne plemię irańskich (perskich) Sarmatów.

Ta wiara nie była bezpodstawna.

Już dawno zauważono, że niektóre szlacheckie herby wykazują duże podobieństwo do irańskich tamg. Również popularność zbroi łuskowych wśród Słowian, oraz ich podobieństwo do pancerzy perskich była trudna do wyjaśnienia.

Jednak największą zagadką było to, skąd wśród Polaków i Rusinów pojawiły się hełmy perskie zwane u nas szyszakami.

Na terenie Polski znaleziono kilka takich hełmów wykonanych bardzo kunsztownie, ze złoceniami, co implikuje ich reprezentacyjny charakter.


Wszystko to wskazuje na perskie powiązania i szlachta tłumaczyła sobie to, tworząc sarmacki mit swojego pochodzenia.

Ten mit ma swoje realne podstawy, ale nie takie jakie wyobrażali sobie nasi przodkowie.

Aby ten mit zdemaskować, wystarczy zastanowić się nad tym, co oznacza tak naprawdę słowo „Sarmata”.

Słowo Sarmata powstało w czasach wyprawy Herakliusza na Persów, kiedy to łacina była jeszcze językiem urzędowym w Bizancjum i oczywiście w bizantyjskiej armii.

Słowianie z Europy Środkowej, w tym i z terenów polskich, służący w armii bizantyjskiej, zaczęli używać dla określenia „wojownik”, tłumaczenia tego określenia z języka słowiańskiego na łacinę.

A po słowiańsku (po polsku) mówi się na wojowników „Zbrojni

Broń po łacinie to „ARMA”.

Wyrazowi „ARMA” dodano po prostu przedrostek „Z” jak w słowiańskim, który z czasem zastąpiono, z powodu łatwiejszej wymowy, głoską „S”, oraz dodatkowo końcówkę „ta” lub „ci”, zgodnie z typowym schematem tworzenia określeń w języku słowiańskim.

Na skutek tego powstały określenia „S(Z)armata” (Sarmaci) jako określenie zbrojnych, a więc tych słowiańskich wojowników, którzy brali udział w walkach po stronie Bizancjum w Persji.

Wojownicy ci wrócili do ojczyzny nie tylko z przebogatymi łupami, ale przynieśli ze sobą również odmienne odzienie, a być może i zmieniony przez kontakt z Persami sposób widzenia świata.

Ci wojownicy byli też związani wspólną walka o przeżycie i utworzyli zamkniętą kastę w obrębie społeczności słowiańskiej. Wprawdzie dalej byli w większości Leśnymi (Lechitami według późniejszego nazewnictwa), ale należeli do nich również współtowarzysze broni, innego plemiennego pochodzenia, w tym z całą pewnością Wołgarzy jak i Syryjczycy, a może i nawet sami Persowie, którzy przeszli na stronę Herakliusza.
Ich autorytet w obrębie słowiańskich społeczności był tak wielki, że określenie „Sarmata” stawiało ich na szczytowej pozycji w hierarchii społecznej.

Z czasem określenie Sarmata zaczęto używać rzadziej, zastępując je wyrazem Szlachta który to jest tylko skrótem określenia (Z Lechii).

Utworzyli oni następnie elitę państwową Wielogorii i to oni właśnie przenieśli na słowiański grunt militarne osiągnięcia techniki perskiej, łącznie z szyszakiem czy używaniem zbroi łuskowej.

Ten typ uzbrojenia okazał się tak skuteczny i praktyczny, że przetrwał u nas, w mniej lub bardziej zmodyfikowanej formie, aż do 18 wieku.

Oczywiście przez „polskich” historyków rozpowszechnianie są bzdury na ten temat, aby ukryć to, że słowiańskie armie pokonały Persów a następnie powstrzymały Arabów w próbach podboju Europy.

Tak więc wszystkie powiązania z Persją i wpływ kultur Bliskiego Wschodu, zaznaczające się we wczesnym średniowieczu, wynikały tylko i wyłącznie z tego, że liczne rzesze słowiańskich wojowników przebywały na terenach Bliskiego Wschodu i w trakcie wieloletnich kampanii wojennych Herakliusza, nauczyły się cenić osiągnięcia sztuki i techniki perskiej i przeniosły je następnie do swojej ojczyzny w Europie Środkowej, aby poprzez powielanie tych wzorów, utrwalić je również u nas.

Kampania Herakliusza okazała się jednak bardzo trudnym przedsięwzięciem.
Persowie dysponowali znacznie większą siłą gospodarczą i zdecydowanie większymi zasobami ludzkimi.

Po początkowych sukcesach ofensywa Herakliusza utknęła w miejscu.

Na to czekał właśnie król „Franków” Złotar II.

Prawie cała armia Bizantyjska była na wschodzie i w Konstantynopolu pozostała tylko niewielka załoga, absolutnie niezdolna do obrony miasta przed napaścią.

Złotar II dostrzegł w tym swoją szansę na ostateczne zwycięstwo nad Bizancjum.

Bez żadnych skrupułów złamał porozumienie z Herakliuszem i wezwał swoich wasali do wysłania wojów na nową wojnę z Bizancjum.

Całe szczęście dla Herakliusza takie informacje rozchodzą się lotem błyskawicy, a zebranie armii przez Chlotara II postępowało opornie. Zanim armia ta podeszła pod mury Konstantynopola upłynęły miesiące i to dało Herakliuszowi czas na wypracowanie strategii obronnej.

Powrót jego armii do Konstantynopola nie wchodził w grę, bo po pierwsze trwało by to za długo, a po drugie wszystkie jego terytorialne zdobycze zostałyby zniweczone.

W tej sytuacji zachował się on jak prawdziwy hazardzista, stawiając wszystko na jedną kartę.
Herakliusz zwrócił się z prośbą do sojuszniczych Scytów o wysłanie jazdy scytyjskiej, którą mieli jeszcze w rezerwie, do Konstantynopola.

Wołgarzy okazali się absolutnie lojalnymi sprzymierzeńcami i zanim forpoczta Chlotara II dotarła do Konstantynopola już czekała na nich 12000 scytyjska armia.

Wprawdzie była to jazda, a więc absolutnie nie wyszkolona do walki w oblężeniu, ale byli to doskonali łucznicy, zdolni zadać wrogowi straszliwe straty przy każdej probie szturmu na mury miasta.

Zadziwiające jest to, że na średniowiecznych miniaturach, przedstawiających obronę Konstantynopola, widzimy że obrońcy posługiwali się łukami kompozytowymi, takimi jakimi posługiwali się Scyci, a nie maszynami miotającymi pociski, jak to było przyjęte w armii rzymskiej.

Świadczy to o tym, że pewne, przekazywane z pokolenia na pokolenie wspomnienia i legendy jeszcze w tym czasie funkcjonowały i dopiero później propaganda kościelna doprowadziła do zafałszowania tego wątku historycznego.

O powodzeniu obrony miasta zadecydowali nie tylko scytyjscy obrońcy, ale przede wszystkim rozwaga i mądrość dowództwa.

W kronikach bizantyjskich za obronę miasta odpowiedzialny był patrycjusz o imieniu „Bonos”

Jak przebiegała ta obrona, oraz pozostałe informacje o obowiązującym wśród historyków przebiegu wydarzeń tej wojny, można sobie doczytać np. w Wikipedii. Oczywiście najlepiej nie w polskiej, bo ta to jak zwykle pranie mózgów.


My zajmiemy się tylko tymi aspektami tego wydarzenia, które zafałszowali historycy i które potwierdzają moją wersję wydarzeń.

Zacznijmy więc od dowódcy obrony Konstantynopola Bonusa.

Kim była tak naprawdę ta postać.

Oczywiście obowiązująca wersja jego pochodzenia prowadzi nas całkowicie na manowce.

Proponuję aby każdy z czytelników spróbował postawić się na miejscu Herakliusza i zastanowił się, co zrobiłby w jego sytuacji.

Oczywiste jest to, że tak ważne zadanie, jak obrona stolicy cesarstwa, musi pozostać w rekach osoby absolutnie lojalnej wobec władcy, szczególnie jeśli ten przebywa daleko od miejsca wydążeń i nie ma żadnych możliwości, aby wpłynąć na ich przebieg.

Taka sytuacja jest pokusą dla każdego, aby przejąc władzę lub zdradzić cesarza w zamian za korzyści materialne.

Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że Herakliusz nie był cesarzem powszechnie akceptowanym w Konstantynopolu. Zarówno władze kościelne jak i ludność miasta zarzucały mu to, że nie zerwał całkowicie z religią ariańską i że dalej stosował się do tradycji słowiańskich.

Już przed jego koronacją kościół bizantyjski zażądał od niego specjalnej przysięgi wierności, oraz poddania się zwyczajom bizantyjskim. Jeśli chodzi o odżegnanie się od religii przodków, to Herakliusz nie miał z tym dużo problemów, ponieważ tak naprawdę planował i tak czystki wśród duchowieństwa wschodniego kościoła i jego przebudowę w kierunku zasad religii ariańskiej.

Wojna z Persją dala mu ku temu dogodny pretekst i pod tym pozorem mógł uwłaszczyć skarby kościelne i zmusić duchowieństwo do odżegnania się od życia w przepychu i rozpuście.

Jeśli chodzi o jego życie prywatne, to tu pozostał bezkompromisowy i elity bizantyjskie musiały zaakceptować to, że oprócz żony wywodzącej się z wyższych sfer Konstantynopola, zaraz po koronacji pojął za żonę kobietę z własnego plemienia o imieniu Maryna.

Wprawdzie późniejsi dziejopisarze próbowali przedstawić to jako występek i zarzucali mu to, że ożenił się z bliską kuzynką, ale uważam to tylko za propagandę. Po prostu kościołowi wschodniemu nie pasowało to, że w trakcie rządów Herakliusza arianizm mógł się rozprzestrzenić nie tylko wśród Słowian, ale ogarnął również masy ludności na całym Bliskim Wschodzie.

Tak więc widzimy, że sprawa wyboru dowódcy obrony Konstantynopola decydowała o przetrwaniu władzy Herakliusza.

Z przebiegu wcześniejszych wydarzeń, wiemy że Herakliusz opierał się przede wszystkim na własnej rodzinie i tym razem nie mogło więc być inaczej.

Ponieważ jego własny syn był jeszcze za młody, a jego brat zaangażowany w Syrii, Niestek natomiast (jego wujeczny brat) zabezpieczał europejski front walki, musiał to być inny członek jego rodziny.

Jedynym który wchodził w grę, był najstarszy żyjący członek jego rodziny, czyli brat jego ojca, a jednocześnie ojciec Niestka.

Jako najstarszemu przysługiwał mu tytuł Nestora rodu (Najstary).


To tłumaczy też, dlaczego jego syna nazywano Niestkiem, bo była to zdrobniała forma imienia Nestor.

Zapewne sam Herakliusz zwracał się do niego tak, jak i my zwracamy się do brata własnego ojca, czyli „wuj”.

I tak też zostało to zapisane w kronikach Wielogorii.

Tylko że stosowanym tam alfabetem była cyrylica, a może nawet jej poprzedniczka, czyli alfabet starosłowiański (etruski), ale już z niektórymi zmienionymi literami.

Możemy więc przyjąć, że zapis ten wyglądał tak Вóи (WUJ).

Pierwsza litera „W” zapisana była jak w cyrylicy, a więc jako „B”.

Druga litera zapisana była tak jak obecnie w polskim U-zamknięte.

Natomiast ostatnia, jako „I” w cyrylicy a więc „и
Tą ostatnią, przy przepisywaniu kronik, skryba potraktował jako odwrócone łacińskie „N” i tak też zapisał.
W efekcie słowo „WUJ” przybrało w kronikach bizantyjskich formę „BON” do której rzymskim zwyczajem dodano po prostu końcówkę „US”.

Tak więc „Bonus” to nikt inny jak wuj Herakliusza.


Komentarz:

Ponieważ Google ciągle cenzuruje moje komentarze, to mam tylko taką możliwość na odpowiedź.

@

Tak jak to już w artykule przedstawiłem, określenie Sarmata jest łacińskim odpowiednikiem słowa Zbrojny. Możliwe, że ma to słowo znacznie starszą historię, ale możliwe jest też to, że zostało ono wprowadzone do antycznych tekstów przez średniowiecznych skrybów.

Problem polega na tym, że nie istnieją prawie żadne oryginalne antyczne teksty, poza tymi które zostały spalone w willi z papirusami:


A te dotychczas odczytane, zadziwiają banalnością tematyki i brakiem klasyków.

Po prostu nie można być pewnym tego, czy antyczne teksty pisane są tak naprawdę antyczne. Tym bardziej dotyczy to historii średniowiecza.


Tak na marginesie to ta strona internetowa z Twojego linku stosuje też takie same metody jak Google, pewnie to też kolejna lewacka prowokacja.
 

Translate

Szukaj na tym blogu