Realne podstawy legendy o Kraku i Smoku Wawelskim. Cześć 6

Realne podstawy legendy o Kraku i Smoku Wawelskim. Cześć 6

Zarówno bohaterscy obrońcy, ani doskonale dowództwo nie zdało by się na nic gdyby nie to, że w tym dziejowym momencie obrońcy znaleźli nowe zastosowanie dla pradawnego słowiańskiego wynalazku.

To rewolucyjne zastosowanie zawdzięczali zapewne Scytom (Wołgarom)

Do szturmu na Konstantynopol Awarowie (Frankowie) użyli maszyny oblężnicze, w tym również ruchome wieże oblężnicze, o czym dowiadujemy się z Kroniki Wielkanocnej.


W kronice tej opisane jest również to, jak udało się obrońcom odeprzeć ten atak.

Ten sukces przypisano jakiemuś marynarzowi z floty bizantyjskiej, któremu udało się podpalić wieże Franków.

Co do tego, że zostały one spalone to nie może być wątpliwości, ponieważ inaczej miasto zostałoby zdobyte. Dalsza część relacji jest jednak wymyślona.

Fałszując kroniki Wielogorii, mnisi i średniowieczni dziejopisarze mieli w pamięci to, że najpotężniejszą bronią Bizantyjczyków był tzw. „Ogień Grecki”, czyli specjalna mieszanka palnych substancji, którą przy pomocy jakiegoś urządzenia wyrzucano lub wytryskiwano w kierunku wroga, podpalając jego łodzie, wieże oblężnicze a nawet atakujące szeregi wojska.

W większości stosowano go w trakcie bitew morskich, gdzie okazał się wyjątkowo skuteczny.

Jego wynalezienie oraz czas pierwszego użycia przyjmuje się na rok pierwszego oblężenia Konstantynopola przez Arabów.

Ta data jest jednak fałszywa ponieważ istnieją zapiski sprzed tego okresu, potwierdzające istnienie Ognia Greckiego.

Kiedy więc i przez kogo została ta broń wynaleziona.

Wszystko wskazuje na to, że miało to miejsce właśnie w trakcie oblężenia Konstantynopola przez Franków.

Nie jest wprawdzie wykluczone, że jakiś konstantynopolski geniusz wydumał sobie na poczekaniu ten wynalazek. W historii o wiele częściej było jednak tak, że odkrycia i wynalazki były najczęściej zapożyczeniami od innych kultur i ludów. Jest to potwierdzone tysiącami przykładów, a więc i w przypadku „Ognia Greckiego” musiało to mieć podobny przebieg.

W tym okresie Cesarstwo Bizantyjskie miało największe kontakty, choć niezbyt przyjazne, z Persami, ale tam tego typu broń była nieznana.

W trakcie oblężenia Konstantynopola doszło jednak do ścisłych i długotrwałych kontaktów ze Scytami z plemienia Wołgarów.

To plemię znikło z czasem ze sceny historycznej. Można przyjąć, że integracja z Wielogorią a nawet z Cesarstwem Bizantyjskim okazała się dla Wołgarów o wiele bardziej atrakcyjna, niż utrzymywanie swojego własnego państwa na obrzeżach cywilizacji.

Ponieważ w tych nowych ojczyznach Wołgarzy przejęli uprzywilejowane szczeble władzy, to z czasem całkowicie zintegrowali się ze społecznościami Słowian Europy Środkowej.

Tak duży odpływ krwi spowodował jednak to, że ich niepodzielna władza nad stepami Europy i Azji dobiegła końca.

Z czasem na arenę wkroczyły inne ludy pochodzenia azjatyckiego i przejęły od Scytów ich wszystkie kulturalne i technologiczne osiągnięcia, poprzez wchłoniecie tych resztek tego plemienia, które zostały jeszcze na ojczystej ziemi .

Ich bezpośredni następcy czyli Imperium Mongolskie stosowało scytyjskie techniki walki i do takich należało również użycie ognia i gazów trujących, dla siania popłochu w szeregach przeciwnika.


Możemy więc być tego pewni, że kiedy jazda scytyjska wkroczyła do Konstantynopola, to wraz z nią znaleźli się też wśród niej specjaliści od użycia ognia, jako skutecznej broni w walce.

Bonus (Nestor) dostrzegł w tym szansę na skuteczne odparcie oblężenia i rozkazał ustawić na murach obronnych scytyjskie miotacze ognia, oraz wyposażył w nie swoją flotę.

Jak działał „Ogień Grecki” i z czego składała się ta zapalająca mieszanka, jest do dzisiaj tajemnicą, ale co ciekawe wskazówki na to znajdziemy u naszych dziejopisarzy Wincentego Kadłubka i Jana Długosza.

Moim zdaniem legenda o Kraku i Smoku Wawelskim jest tak naprawdę zainspirowana faktem oblężenia Konstantynopola przez Franków i ich króla Złotara II.

Jan Długosz bardzo szczegółowo opisuje skład mieszanki zapalającej

Smok został więc zabity przez samego Kraka, któremu wdzięczni mieszkańcy nadali tytuł „oswobodziciela ojczyzny”,


gdy to stało się bardziej uciążliwe dla księcia, rozkazał ścierwa rzucane smokowi wypełniać siarką, próchnem, woskiem, żywicą i smołą, zażec ogniem i tak rzucić bestii, która ze zwykłą jej żarłocznością pochłonąwszy je, od żaru i płomieni trawiących jej wnętrze od razu padła i zginęła.”

Co więcej podaje też wskazówki jak tę mieszankę zamieniono w niebezpieczną broń.

Tajemnica ukrywa się w użyciu skór zwierzęcych.

Oczywiście nie tak jak opisuje to Długosz, ale w postaci miecha do wytwarzania powietrza pod ciśnieniem w worku ze skóry koźlej lub owczej.

W zasadzie odpowiada to dokładnie budowie instrumentu muzycznego, bardzo popularnego na terenach słowiańskich, zwanego dudami lub gajdą.

Opis tego instrumentu znajdziemy np. w „polskiej” wikipedii, z tym że nie obyło się tam bez durnej propagandy i bezczelnych kłamstw, sugerującej jakoby instrument ten przywędrował do nas z wiadomego „centrum wszystkiego”.


Trzeba to jednoznacznie stwierdzić, że jest właśnie odwrotnie i tam gdzie ten instrument występuje, tam występuje obecnie, albo dominowała w przeszłości kultura słowiańska. Jest to chyba najlepszy wskaźnik zasięgu wędrówek Słowian, jak i zasięgu terenów podbitych przez nich w przeszłości.

W opisie tego instrumentu zauważymy, że miech tłoczący powietrze do skórzanego wora, nazywany jest dymką.

Ta nazwa jest wielce wymowna i jest jednocześnie wskazówką, jak doszło do powstania tego instrumentu i gdzie szukać jego pierwowzoru.

Otóż najwyraźniej pierwotnie używano tę konstrukcję, do wytwarzania ciągu powietrza w piecach hutniczych do produkcji miedzi i żelaza.


Umożliwiało to osiągniecie wyższych temperatur w piecu hutniczym, szczególnie jeśli do strumienia powietrza wtłaczanego do pieca dodawano dodatkowe palne substancje.
Jakie to były substancje podaje nam receptura Długosza.
Był to więc pył z węgla drzewnego, ciekła smoła, żywica lub wosk pszczeli. Ten ostatni trafił na tę listę tylko dlatego , bo rzeczywiście stosowany był w metalurgii do produkcji wyrobów z brązu na wosk tracony.

Scytowie wykorzystali to urządzenie jako miotacz ognia, uzupełniając mieszankę pyłem siarkowym, przez co oprócz ognia, miotacz ten spełniał funkcję generatora trujących gazów.

Bonus (Wuj Herakleza) dostrzegł przydatność tej broni w walce na morzu i w oblężeniu.

Kronika Wielkanocna potwierdza to, podając przykład obrony przed wieżami oblężniczymi jak i przykład całkowitego zniszczenia floty słowiańskiej. Wzmianka o ogniu w Kronice Wielkanocnej interpretowana była przez historyków, jako opis podstępu wojennego, w celu wciągnięcia floty słowiańskiej w pułapkę i jej kompletnego zniszczenia.

Jako główną przyczynę klęski słowiańskich sojuszników Franków podaje się oczywiście to, że Słowianie byli kompletnie zapóźnieni w rozwoju i nie potrafili niczego innego budować jak tylko prymitywne dłubanki

Na potwierdzenie tych swoich bzdurnych wymysłów ta banda propagandzistów i słowianożercow podpiera się nazwą statków słowiańskich, które w Kronice Wielkanocnej nazywane są terminem Monoxylon.

Jak można było wpaść na tak bzdurny pomysł, że w tym określeniu chodzi o łodzie wydłubane z jednego pnia drzewa, to po prostu nie mieści się w głowie.
Jedynym wytłumaczeniem jest wprost atawistyczna nienawiść do Słowian i ich kultury oraz kompletne zaślepienie na znane wszystkim archeologiczne fakty.

Oczywiście nie trzeba nikogo przekonywać do tego, że historycy (szczegolnie ci polscy) to kapuściane głąby i bezmózgowce, ale w tym przypadku głupota nie może być ich usprawiedliwieniem.
Z całą premedytacją ta banda gnojków wprowadza słowiańskie społeczeństwa w błąd, propagując absolutnie fałszywą interpretacje nazwy Monoxylon.

Słowo monoxylon ma taki sam schemat budowy jak np. słowo monokultura w rolnictwie, które to oznacza, że na polu uprawiany jest tylko i wyłącznie jeden rodzaj rośliny użytkowej.

I w takim samym znaczeniu słowo monoxylon zostało też użyte w stosunku do słowiańskich okrętów morskich.

Monoxylon oznaczało więc, że do ich budowy wykorzystano tylko i wyłącznie drewno.

W tym wyrazie nie ma absolutnie żadnego odniesienia do jakichś tam dłubanek.

Jest to już od wieków znana prawda, że słowiańskie statki budowano bez użycia metalowych gwoździ, łącząc poszczególne części ich konstrukcji drewnianymi kołkami.

Historycy zachodni traktują tak zbudowane łodzie jako jednoznaczny dowód ich słowiańskości.


Oczywiście tak zwani „polscy historycy” negują całkowicie istnienie słowiańskiej tradycji sztuki szkutniczej i trzeba sięgnąć do niemieckich źródeł aby przekonać się, że na zachodzie jest to w pełni akceptowane.

Ta technika budowy zachowała się aż do późnego średniowiecza na terenach południowego Bałtyku, choć tak zbudowane wraki łodzi spotyka się również w Europie Zachodniej.

Jedynym wytłumaczeniem tych znalezisk jest to, że floty słowiańskie z rejonu Bałtyku zapuszczały się w swoich wyprawach daleko na zachód i zapewne nie raz i dwa wygrywały i niszczyły niby to technologicznie lepsze floty państw zachodnich.



Oczywiście te sukcesy wynikały z tego, że słowiańska sztuka szkutnicza stała na o wiele wyższym poziomie niż to co budowano na zachodzie.

Użycie żelaznych gwoździ do budowy poszycia statków nie było żadnym postępem technologicznym, a odwrotnie, było związane z prymitywnym naśladownictwem oraz wytwarzaniem wyrobów wprawdzie o miernej jakości, ale za to tańszych w produkcji.

Słowiańskie szkutnictwo dlatego nie używało gwoździ metalowych, bo ich nie znało, czy też nie potrafiło wytwarzać w dostatecznej ilości, tylko dlatego, bo takie połączenie klepek poszycia czy też innych elementów konstrukcyjnych łodzi było mechanicznie gorsze od drewnianych kołków, oraz o wiele mniej trwałe.

Słowiańska technologia produkcji statków oparta była na tysiącletnich tradycjach i na technikach które wymagały planowania nie w kategoriach lat, ale pokoleń.

Do dzisiaj zachowały się ślady takiego sposobu produkcji i jej planowania w perspektywie dziesięcioleci, w postaci tak zwanego Krzywego Lasu na Pomorzu.


Te sosny nie urosły tam tak przez przypadek, tylko dlatego, że obcinając czubek drzewa szkutnik chciał doprowadzić do takiego wzrostu drzewa aby w naturalny sposób powstało drewno w kształcie wręgi statku.

Tak wytworzone wręgi przewyższały swoją odpornością wszystko to co potrafili zbudować najlepsi rzemieślnicy Rzymu, Grecji czy tez krajów zachodnich.

Również przy produkcji klepek poszycia, technologia słowiańska różniła się zdecydowanie od tej „cywilizowanej”.

Słowianie produkowali klepki do łodzi nie z ciętych desek, ale poprzez rozłupywanie pni.

Tak otrzymane klepki poszycia przewyższały jakościową wszystko to co były w stanie wytworzyć starożytne czy tez zachodnie technologie.

Słowianie nie używali metalowych gwoździ, bo stanowiły one najsłabsze ogniwo w tak skomplikowanym produkcie jakim są łodzie morskie.

Już po kilku latach kontaktu ze słoną wodą gwoździe takie przerdzewiały i łódź rozpadała się po prostu z byle powodu.

Nie bez znaczenia było też przywiązanie do tradycji wśród Słowian. A te tradycje sięgały czasów kiedy ludzkość faktycznie nie znała jeszcze metalu i jedynym sposobem budowy większych lodzi było wiązanie klepek poszycia sznurami tak, jak to czynili np. starożytni Egipcjanie lub też stosowanie kołków drewnianych tak jak to wymyślili Słowianie .

Ich czajki siały już postrach 2000 lat wcześniej, w trakcie najazdu ludów Morza na Egipt.


Tak więc ten idiotyczny wymysł, że słowiańscy sojusznicy Franków wybrali się na wojnę z bizantyjską flotą z jakimiś dłubankami, na to mogli wpaść tylko tacy idioci jak „nasi” historycy.

Klęska floty słowiańskiej nie była spowodowana jej technicznym zacofaniem, tylko tym, że Bizantyjczycy użyli w tej bitwie wynalazek scytyjski w formie miotacza ognia i spalili statki sojuszników Złotara II zanim te były w stanie przejść do abordażu bizantyjskiej floty.

Był to więc pierwszy przypadek użycia Ognia Greckiego (Scytyjskiego) przez flotę bizantyjską, który uratował w decydującym momencie egzystencję cesarstwa.

I tu przechodzimy do wątku smoka w legendzie o Kraku.

Oczywiście smok w tej legendzie jest zmitologizowaną alegorią prawdziwych zdarzeń historycznych.

W decydującej o losach Konstantynopola bitwie morskiej stanęły naprzeciw siebie galery bizantyjskie i czajki Słowian z Pomorza Bałtyckiego.

Tak jak to opisałem były to łodzie technicznie doskonałe, a do tego tak symetrycznie skonstruowane, że dziób i rufa statku były identyczne, co dawało mi zdecydowaną przewagę w manewrowości łodzi.

Twórcy tych statków zadbali nie tylko o ich morską dzielność, ale również o ich estetykę i piękno, przyozdabiając je kunsztownymi zdobieniami.

Ponieważ były to okręty wojenne, to zdobienia te musiały oczywiście przybrać taką formę, aby zastraszyć przeciwników i wywołać trwogę wśród wrogów.

W przeciwieństwie do wcześniejszego zdobienia dziobu i rufy wizerunkiem ptasich dziobów (stad w języku polskim taka właśnie nazwa na te część konstrukcji statku) we wczesnym średniowieczu zaczęto stosować wizerunki mitologicznych istot.

Jak taki statek wyglądał możemy się przekonać na jednym z najcenniejszych zabytków w naszym kraju, a mianowicie taki wizerunek słowiańskiej lodzi widzimy na drzwiach wejściowych do katedry gnieźnieńskiej.


Widzimy tam łódź o typowych cechach słowiańskiej czajki, ale przyozdobioną na dziobie i rufie identycznymi wizerunkami smoczych głów.

I zapewne takimi samymi smoczymi głowami przyozdobione były również okręty floty Złotara II.

Przeciwko takiej smoczej flocie ruszyły bizantyjskie okręty wyposażone w scytyjskie miotacze ognia. Słowiańskie łodzie wykonane kompletnie z drewna nie miały żadnych szans w tym starciu i flota słowiańskich sojuszników Franków została spalona.

Było to równoznaczne z porzuceniem wszelkich nadziei na zwycięstwo w tej wojnie.

Dla zachowania twarzy władca Franków kazał rozgłosić, że wycofuje swoje wojska tylko na skutek kłopotów aprowizacyjnych, ale niewiele to mu pomogło i wszyscy wiedzieli, łącznie z jego własnymi poddanymi, że poniósł sromotną klęskę.

Była to też jego klęska osobista, z którą nie zdołał się pogodzić i wkrótce zmarł.

Po latach kiedy słowiańscy zbrojni (Sarmaci) powrócili na swoją ojcowiznę, to z nimi przywędrowały również do Małopolski opowieści o Herakliuszu, Kraku, smoczych okrętach i pokonaniu Franków przy pomocy ognia, skór owczych i siarki.

Kiedy Długosz spisywał swoją kronikę, te realne wydarzenia uległy już całkowitej mitologizacji, a Polacy zapomnieli już o tym, jakie były prawdziwe przyczyny powstania tego mitu.

Tak samo stało się z dalszymi wydarzeniami historycznymi i dlatego w kolejnych odcinkach spróbuję odszyfrować te mity i podania i przełożyć je na realny język historii.

CDN.

O Sarmatach i Kraku. Cześć 5

O Sarmatach i Kraku, Cześć 5

Wojna z Persją wyniszczyła Bizancjum, pozbawiając je najbardziej żyznych i produktywnych prowincji. Jego dalsza egzystencja zawisła na włosku i zależała od tego, czy cesarstwo odzyska choć część swoich pierwotnych ziem.

Zarówno Herakliusz jak i władze kościelne zdawały sobie sprawę z tego, że można tego dokonać tylko na drodze zbrojnej. Kościół Wschodni był gotowy do najcięższych wyrzeczeń, bo chodziło tu również o jego dalszą egzystencję. Tak więc nowa wojna była nieunikniona.

Zasadniczym problemem było jednak to, że ludność Konstantynopola nie nadawała się do służby wojskowej. Wprawdzie Bizantyjczycy byli zawsze gotowi do rozpętania burd z powodu wyścigów rydwanów i wykazywali się wielkim bohaterstwem w walce dziesięciu na jednego staruszka, ale jak zobaczyli Persa, to zwiewali z pola bitwy tak, że aż się za nimi kurzyło.

Pierwsze lata rządów Herakliusza dowiodły, że z taką armią nie ma on żadnej szansy na zwycięstwo. Dlatego pokój z Chlotarem II był dla niego tak bardzo ważny, bo pozwalał mu sięgnąć po najlepszych wojowników tamtych czasów, swoich rodaków Słowian.

Po osiągnięciu porozumienia z „Awarami” Wielogoria nie była już więcej zagrożona i jej rycerstwo mogło się zaciągnąć pod sztandary Bizancjum.

Tak na marginesie, to imię władcy „Franków” (Awarów) zostało przez twórców mitologicznej historii Europy dostosowana do pożądanej na zachodzie narracji.

Swoim zwyczajem nie wymyślali oni całkiem czegoś nowego, tylko tak zmieniali słowiańskie imię, aby jego brzmienie przybrało taką formę, którą można już było podciągnąć pod niemiecki albo francuski język.

W tym przypadku była to dodatkowo wstawiona litera „H”, oraz fałszywe odczytanie pierwszej litery imienia tego króla.

Oczywiście zapisana on była pierwotnie w alfabecie starosłowiańskim, miała więc znaczenie naszego „S”.

Tak więc imię „CHLOTAR”, to nic innego jak słowiańskie „SLOTAR”, a więc po naszemu „ZŁOTY”. Do dzisiaj u naszych południowych pobratyńców, to imię jest bardzo popularne w formie „Zlatan” albo „Zlatko”.

Na wiosnę roku 622 blisko 30000 armia Herakliusza przeprawiła się do Azji Mniejszej i śladami ich wielkiego słowiańskiego rodaka, Aleksandra Wielkiego, ruszyła w kierunku Persji.


Ta symbolika nie była przypadkowa, bo ludzie tamtych czasów pamiętali jeszcze to, kim był Aleksander i jakie znaczenie miała w historii jego osoba i jego słowiańskich wojów.

Herakliusz nawiązywał bezpośrednio do tych zwycięstw, co okazało się też naprawdę prorocze, bo jego wyprawa i zwycięstwa należały do największych osiągnięć słowiańskiego oręża w historii.

Trzon jego armii stanowiła ciężka jazda scytyjska oraz piechota złożona z lechickich wojów.

Pierwsze lata kampanii toczyły się ze zmiennym szczęściem i Słowianie musieli się najpierw nauczyć tego, jak walczyć skutecznie z Persami.

Okazało się, że armia perska przewyższa Słowian jakością swojego uzbrojenia i tylko męstwo wojów zapobiegło klęsce wyprawy.

W wyniku tych doświadczeń oraz na skutek poczynionych łupów, stopniowo zmieniało się też uzbrojenie armii Herakliusza.

Słowianie zaczęli stosować perski pancerz łuskowy, zwiększając przez to zdolności bojowe jazdy, a piechota uzbrajała się w perskie pancerze razem z ich charakterystycznymi hełmami.

Nie było to tylko czyste naśladownictwo, ale polegało ono na połączeniu najlepszych cech broni perskiej i europejskiej jak np. pancerza łuskowego z kolczugą.

W tym miejscu należy nadmienić ciekawostkę, nad którą głowiły się w Polsce już całe pokolenia historyków.

Taką mianowicie, jakie związki miała piastowska Polska z Persją?

To że te związki istniały, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Świadczy o tym chociażby samo przekonanie polskiej szlachty o ich irańskich korzeniach.

Szlachta polska wierzyła, że ich przodkami było mityczne plemię irańskich (perskich) Sarmatów.

Ta wiara nie była bezpodstawna.

Już dawno zauważono, że niektóre szlacheckie herby wykazują duże podobieństwo do irańskich tamg. Również popularność zbroi łuskowych wśród Słowian, oraz ich podobieństwo do pancerzy perskich była trudna do wyjaśnienia.

Jednak największą zagadką było to, skąd wśród Polaków i Rusinów pojawiły się hełmy perskie zwane u nas szyszakami.

Na terenie Polski znaleziono kilka takich hełmów wykonanych bardzo kunsztownie, ze złoceniami, co implikuje ich reprezentacyjny charakter.


Wszystko to wskazuje na perskie powiązania i szlachta tłumaczyła sobie to, tworząc sarmacki mit swojego pochodzenia.

Ten mit ma swoje realne podstawy, ale nie takie jakie wyobrażali sobie nasi przodkowie.

Aby ten mit zdemaskować, wystarczy zastanowić się nad tym, co oznacza tak naprawdę słowo „Sarmata”.

Słowo Sarmata powstało w czasach wyprawy Herakliusza na Persów, kiedy to łacina była jeszcze językiem urzędowym w Bizancjum i oczywiście w bizantyjskiej armii.

Słowianie z Europy Środkowej, w tym i z terenów polskich, służący w armii bizantyjskiej, zaczęli używać dla określenia „wojownik”, tłumaczenia tego określenia z języka słowiańskiego na łacinę.

A po słowiańsku (po polsku) mówi się na wojowników „Zbrojni

Broń po łacinie to „ARMA”.

Wyrazowi „ARMA” dodano po prostu przedrostek „Z” jak w słowiańskim, który z czasem zastąpiono, z powodu łatwiejszej wymowy, głoską „S”, oraz dodatkowo końcówkę „ta” lub „ci”, zgodnie z typowym schematem tworzenia określeń w języku słowiańskim.

Na skutek tego powstały określenia „S(Z)armata” (Sarmaci) jako określenie zbrojnych, a więc tych słowiańskich wojowników, którzy brali udział w walkach po stronie Bizancjum w Persji.

Wojownicy ci wrócili do ojczyzny nie tylko z przebogatymi łupami, ale przynieśli ze sobą również odmienne odzienie, a być może i zmieniony przez kontakt z Persami sposób widzenia świata.

Ci wojownicy byli też związani wspólną walka o przeżycie i utworzyli zamkniętą kastę w obrębie społeczności słowiańskiej. Wprawdzie dalej byli w większości Leśnymi (Lechitami według późniejszego nazewnictwa), ale należeli do nich również współtowarzysze broni, innego plemiennego pochodzenia, w tym z całą pewnością Wołgarzy jak i Syryjczycy, a może i nawet sami Persowie, którzy przeszli na stronę Herakliusza.
Ich autorytet w obrębie słowiańskich społeczności był tak wielki, że określenie „Sarmata” stawiało ich na szczytowej pozycji w hierarchii społecznej.

Z czasem określenie Sarmata zaczęto używać rzadziej, zastępując je wyrazem Szlachta który to jest tylko skrótem określenia (Z Lechii).

Utworzyli oni następnie elitę państwową Wielogorii i to oni właśnie przenieśli na słowiański grunt militarne osiągnięcia techniki perskiej, łącznie z szyszakiem czy używaniem zbroi łuskowej.

Ten typ uzbrojenia okazał się tak skuteczny i praktyczny, że przetrwał u nas, w mniej lub bardziej zmodyfikowanej formie, aż do 18 wieku.

Oczywiście przez „polskich” historyków rozpowszechnianie są bzdury na ten temat, aby ukryć to, że słowiańskie armie pokonały Persów a następnie powstrzymały Arabów w próbach podboju Europy.

Tak więc wszystkie powiązania z Persją i wpływ kultur Bliskiego Wschodu, zaznaczające się we wczesnym średniowieczu, wynikały tylko i wyłącznie z tego, że liczne rzesze słowiańskich wojowników przebywały na terenach Bliskiego Wschodu i w trakcie wieloletnich kampanii wojennych Herakliusza, nauczyły się cenić osiągnięcia sztuki i techniki perskiej i przeniosły je następnie do swojej ojczyzny w Europie Środkowej, aby poprzez powielanie tych wzorów, utrwalić je również u nas.

Kampania Herakliusza okazała się jednak bardzo trudnym przedsięwzięciem.
Persowie dysponowali znacznie większą siłą gospodarczą i zdecydowanie większymi zasobami ludzkimi.

Po początkowych sukcesach ofensywa Herakliusza utknęła w miejscu.

Na to czekał właśnie król „Franków” Złotar II.

Prawie cała armia Bizantyjska była na wschodzie i w Konstantynopolu pozostała tylko niewielka załoga, absolutnie niezdolna do obrony miasta przed napaścią.

Złotar II dostrzegł w tym swoją szansę na ostateczne zwycięstwo nad Bizancjum.

Bez żadnych skrupułów złamał porozumienie z Herakliuszem i wezwał swoich wasali do wysłania wojów na nową wojnę z Bizancjum.

Całe szczęście dla Herakliusza takie informacje rozchodzą się lotem błyskawicy, a zebranie armii przez Chlotara II postępowało opornie. Zanim armia ta podeszła pod mury Konstantynopola upłynęły miesiące i to dało Herakliuszowi czas na wypracowanie strategii obronnej.

Powrót jego armii do Konstantynopola nie wchodził w grę, bo po pierwsze trwało by to za długo, a po drugie wszystkie jego terytorialne zdobycze zostałyby zniweczone.

W tej sytuacji zachował się on jak prawdziwy hazardzista, stawiając wszystko na jedną kartę.
Herakliusz zwrócił się z prośbą do sojuszniczych Scytów o wysłanie jazdy scytyjskiej, którą mieli jeszcze w rezerwie, do Konstantynopola.

Wołgarzy okazali się absolutnie lojalnymi sprzymierzeńcami i zanim forpoczta Chlotara II dotarła do Konstantynopola już czekała na nich 12000 scytyjska armia.

Wprawdzie była to jazda, a więc absolutnie nie wyszkolona do walki w oblężeniu, ale byli to doskonali łucznicy, zdolni zadać wrogowi straszliwe straty przy każdej probie szturmu na mury miasta.

Zadziwiające jest to, że na średniowiecznych miniaturach, przedstawiających obronę Konstantynopola, widzimy że obrońcy posługiwali się łukami kompozytowymi, takimi jakimi posługiwali się Scyci, a nie maszynami miotającymi pociski, jak to było przyjęte w armii rzymskiej.

Świadczy to o tym, że pewne, przekazywane z pokolenia na pokolenie wspomnienia i legendy jeszcze w tym czasie funkcjonowały i dopiero później propaganda kościelna doprowadziła do zafałszowania tego wątku historycznego.

O powodzeniu obrony miasta zadecydowali nie tylko scytyjscy obrońcy, ale przede wszystkim rozwaga i mądrość dowództwa.

W kronikach bizantyjskich za obronę miasta odpowiedzialny był patrycjusz o imieniu „Bonos”

Jak przebiegała ta obrona, oraz pozostałe informacje o obowiązującym wśród historyków przebiegu wydarzeń tej wojny, można sobie doczytać np. w Wikipedii. Oczywiście najlepiej nie w polskiej, bo ta to jak zwykle pranie mózgów.


My zajmiemy się tylko tymi aspektami tego wydarzenia, które zafałszowali historycy i które potwierdzają moją wersję wydarzeń.

Zacznijmy więc od dowódcy obrony Konstantynopola Bonusa.

Kim była tak naprawdę ta postać.

Oczywiście obowiązująca wersja jego pochodzenia prowadzi nas całkowicie na manowce.

Proponuję aby każdy z czytelników spróbował postawić się na miejscu Herakliusza i zastanowił się, co zrobiłby w jego sytuacji.

Oczywiste jest to, że tak ważne zadanie, jak obrona stolicy cesarstwa, musi pozostać w rekach osoby absolutnie lojalnej wobec władcy, szczególnie jeśli ten przebywa daleko od miejsca wydążeń i nie ma żadnych możliwości, aby wpłynąć na ich przebieg.

Taka sytuacja jest pokusą dla każdego, aby przejąc władzę lub zdradzić cesarza w zamian za korzyści materialne.

Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że Herakliusz nie był cesarzem powszechnie akceptowanym w Konstantynopolu. Zarówno władze kościelne jak i ludność miasta zarzucały mu to, że nie zerwał całkowicie z religią ariańską i że dalej stosował się do tradycji słowiańskich.

Już przed jego koronacją kościół bizantyjski zażądał od niego specjalnej przysięgi wierności, oraz poddania się zwyczajom bizantyjskim. Jeśli chodzi o odżegnanie się od religii przodków, to Herakliusz nie miał z tym dużo problemów, ponieważ tak naprawdę planował i tak czystki wśród duchowieństwa wschodniego kościoła i jego przebudowę w kierunku zasad religii ariańskiej.

Wojna z Persją dala mu ku temu dogodny pretekst i pod tym pozorem mógł uwłaszczyć skarby kościelne i zmusić duchowieństwo do odżegnania się od życia w przepychu i rozpuście.

Jeśli chodzi o jego życie prywatne, to tu pozostał bezkompromisowy i elity bizantyjskie musiały zaakceptować to, że oprócz żony wywodzącej się z wyższych sfer Konstantynopola, zaraz po koronacji pojął za żonę kobietę z własnego plemienia o imieniu Maryna.

Wprawdzie późniejsi dziejopisarze próbowali przedstawić to jako występek i zarzucali mu to, że ożenił się z bliską kuzynką, ale uważam to tylko za propagandę. Po prostu kościołowi wschodniemu nie pasowało to, że w trakcie rządów Herakliusza arianizm mógł się rozprzestrzenić nie tylko wśród Słowian, ale ogarnął również masy ludności na całym Bliskim Wschodzie.

Tak więc widzimy, że sprawa wyboru dowódcy obrony Konstantynopola decydowała o przetrwaniu władzy Herakliusza.

Z przebiegu wcześniejszych wydarzeń, wiemy że Herakliusz opierał się przede wszystkim na własnej rodzinie i tym razem nie mogło więc być inaczej.

Ponieważ jego własny syn był jeszcze za młody, a jego brat zaangażowany w Syrii, Niestek natomiast (jego wujeczny brat) zabezpieczał europejski front walki, musiał to być inny członek jego rodziny.

Jedynym który wchodził w grę, był najstarszy żyjący członek jego rodziny, czyli brat jego ojca, a jednocześnie ojciec Niestka.

Jako najstarszemu przysługiwał mu tytuł Nestora rodu (Najstary).


To tłumaczy też, dlaczego jego syna nazywano Niestkiem, bo była to zdrobniała forma imienia Nestor.

Zapewne sam Herakliusz zwracał się do niego tak, jak i my zwracamy się do brata własnego ojca, czyli „wuj”.

I tak też zostało to zapisane w kronikach Wielogorii.

Tylko że stosowanym tam alfabetem była cyrylica, a może nawet jej poprzedniczka, czyli alfabet starosłowiański (etruski), ale już z niektórymi zmienionymi literami.

Możemy więc przyjąć, że zapis ten wyglądał tak Вóи (WUJ).

Pierwsza litera „W” zapisana była jak w cyrylicy, a więc jako „B”.

Druga litera zapisana była tak jak obecnie w polskim U-zamknięte.

Natomiast ostatnia, jako „I” w cyrylicy a więc „и
Tą ostatnią, przy przepisywaniu kronik, skryba potraktował jako odwrócone łacińskie „N” i tak też zapisał.
W efekcie słowo „WUJ” przybrało w kronikach bizantyjskich formę „BON” do której rzymskim zwyczajem dodano po prostu końcówkę „US”.

Tak więc „Bonus” to nikt inny jak wuj Herakliusza.


Komentarz:

Ponieważ Google ciągle cenzuruje moje komentarze, to mam tylko taką możliwość na odpowiedź.

@

Tak jak to już w artykule przedstawiłem, określenie Sarmata jest łacińskim odpowiednikiem słowa Zbrojny. Możliwe, że ma to słowo znacznie starszą historię, ale możliwe jest też to, że zostało ono wprowadzone do antycznych tekstów przez średniowiecznych skrybów.

Problem polega na tym, że nie istnieją prawie żadne oryginalne antyczne teksty, poza tymi które zostały spalone w willi z papirusami:


A te dotychczas odczytane, zadziwiają banalnością tematyki i brakiem klasyków.

Po prostu nie można być pewnym tego, czy antyczne teksty pisane są tak naprawdę antyczne. Tym bardziej dotyczy to historii średniowiecza.


Tak na marginesie to ta strona internetowa z Twojego linku stosuje też takie same metody jak Google, pewnie to też kolejna lewacka prowokacja.
 

Wojna Wielkiej Lechii z „Frankami”

Wojna Wielkiej Lechii z „Frankami”

Próbując zrekonstruować historię Słowian w okresie średniowiecza nie można przejść obojętnie nad bezmiarem zbrodni, które dotknęły społeczności słowiańskie.

Zarówno Kościół Katolicki jak i Prawosławny miały w swojej historii okresy, w których dążyły do eliminacji Słowian i to nie tylko kulturowo, ale również fizycznie. Ręka w rękę szły z nimi również władze świeckie, szczególnie te krajów Europy Zachodniej.

Żaden naród w historii nie podlegał takiej bezpardonowej eksterminacji, włączając w to również Żydów, jak Słowianie.

Również terror inkwizycji nie był skierowany na zwalczanie innowierców, ale w pierwszej linii służył do eksterminacji Słowian i fizycznej likwidacji wszystkich tych, którzy ośmielili się pozostać wierni kulturze swoich przodków.

Słowianie byli mordowani, paleni na stosach, sprzedawani w niewolę, wypędzani ze swoich siedzib i na wszelkie możliwe sposoby wynarodowiani.

Odebrano im nie tylko ich mowę, tak jak to miało miejsce we wszystkich krajach Europy Zachodniej, ale przede wszystkim odebrano im pamięć ich własnych dziejów.

Współczesne pokolenia Polaków, Czechow czy Rosjan, nie mówiąc nawet o pomniejszych narodach słowiańskich, mają tylko szczątkowe pojęcie o swojej przeszłości. Co gorsza nawet te szczątkowe informacje są zafałszowane 1500 letnimi manipulacjami i oszustwami naszych wrogów.

Ta powszechna nienawiść ze strony wielkich kościołów, ale również wśród Żydów, do Słowian, ma oczywiście swoje prozaiczne uzasadnienie.

Wszyscy oni są dziećmi kultury słowiańskiej i ta świadomość, że nie przynależą do narodów wybranych, ale są tylko pobocznym prądem, bez mała odszczepieniem naszej kultury, wywołuje wśród tych kręgów uczucie nienawiści i chęć zniszczenia wszystkich, nawet najdrobniejszych dowodów tych związków.

Niestety te tendencje nie zanikają, ale nasilają się w ostatnich czasach coraz bardziej.

Również w takiej zdawałoby się ciężkiej do manipulacji dziedzinie, jaką jest genetyka, oszustwa i manipulacje stały się normą.

Z premedytacją zaprzestano publikowania informacji o haplogrupach męskich znajdowanych szczątków ludzkich, a jeśli już, to publikowane są tylko te wyniki, które odpowiadają obowiązującej propagandzie.

Od lat już zaprzestano włączania Słowian do genetycznych analiz porównawczych.

Regułą w Europie stało się porównywanie genotypu badanych szczątków z Chińczykami, szczepami Indian Ameryki Południowej albo innego Zadupistanu, ale nie dowiemy się nic o pokrewieństwie ze Słowianami.

Oczywiście te manipulacje są szyte grubymi nićmi i każdy, w miarę rozgarnięty człowiek, dostrzega to natychmiast. Niestety, na skutek medialnej manipulacji, zainteresowanie własną przeszłością jest marginalne, co powoduje, że olbrzymia większość społeczeństwa łyka te kłamstwa jak gęś kluski.

Podatność społeczeństwa polskiego na te manipulacje jest bardzo duża, bo nasze tradycje rodowe i rodzinne są w zaniku, szczególnie że narzucone nam „elity” wykorzystują posiadaną przez nie władzę do bezpardonowego zwalczania słowiańskiej świadomości.

Kto myśli, że internet zmienił coś pod tym względem na lepsze, ten myli się dramatycznie.
Wprawdzie wzrosły możliwości rozpowszechniania prawdy, dotyczącej naszych dziejów, wśród społeczeństwa, ale za to możliwości naszych wrogów wzrosły przez to stokrotnie.

To oni właśnie kontrolują internet i środki masowego przekazu i typowy Polak nie ma najmniejszych szans na to, aby dowiedzieć się coś o swojej przeszłości, bo ta potrzeba nie jest nawet w stanie się w nim obudzić, przytłoczona manipulacjami o przysłowiowych „prypeckich bagnach”.

Dziesiątki a może i setki płatnych agitatorów, często rekrutujących się spośród zawodowych „historyków”, zamulają internet propagandowym gównem, o prymitywnych Słowianach prosto z prypeckich bagien, czy też o germańskich Wikingach przynoszących do Polski kaganek cywilizacji.

Są to absolutnie chamskie kłamstwa, ale dzięki kontroli internetu i aktywnego ich rozpowszechniania przez wrogie nam korporacje, przeciętny Polak musi się naprawdę namęczyć, aby pośród tych śmieci znaleźć te informacje, które są bardziej obiektywne i zbliżone do prawdy.

Szczególnie podłe jest to, że ta banda sku...ów nie ogranicza się tylko do publikowania „swoich wiekopomnych prawd”, ale aktywnie torpeduje każdą próbę dyskusji nad innym przebiegiem naszej historii wśród zainteresowanych.

Również moja strona internetowa jest ofiarą tych manipulacji. Jest nie do przeoczenia, że przez odpowiednie linkowanie moich artykułów, algorytm Googla cenzuruje moją stronę internetową i uniemożliwia jej znalezienie przez szukających.

Mimo wszystko sytuacja nie jest beznadziejna. Zainteresowanie przeszłością powoli rośnie. W miarę tego, jak podstawowe potrzeby ludzkie zostają zaspokojone, automatycznie pojawia się potrzeba zaspokojenia również potrzeb duchowych.

Takie zasadnicze pytania jak: kim jestem?, skąd pochodzę?, jaką tradycję reprezentuję?, jakie jest moje miejsce w łańcuchu pokoleń?, coraz częściej nurtują Polaków i ta ciekawość własnego „ja”, wprawia w panikę tych, co ciągną profity z naszej dotychczasowej bierności.

To zainteresowanie „nasze elity” próbują ograniczyć, redukując je do historii ostatnich kilku pokoleń, rozdmuchując jednocześnie medialnie wydumane konflikty, i sterując ją na tematy brzegowe.

Te manipulacje nie zdadzą się jednak na wiele i presja społeczna otworzy, wcześniej lub później, bazę do zmian strukturalnych również wśród naszych „elit”.

Z czasem pojawią się coraz częściej głosy domagające się zmian paradygmatu dotyczącego naszej historii i naszych dziejów.

Nie będzie to absolutnie rezultatem wybuch patriotyzmu wśród tych zdrajców, ale będzie wynikać z prozaicznej konieczności wzrostu własnych dochodów i efektywniejszego wykorzystywania siły roboczej.

Przy niedorozwiniętych strukturach gospodarczych, prymitywna, niedoinformowana i pozbawiona własnej godności siła robocza, jest jak najbardziej pożądana.

W sytuacji rosnącego dobrobytu i ciągłej rywalizacji z grupami wyzyskiwaczy z krajów Europy Zachodniej, takie społeczeństwo nie stwarza dobrych podstaw do pomnażania zysków.

Automatycznie pojawi się konieczność wychowania kadr kierowniczych o silnym charakterze, zdrowym poczuciu własnej wartości, a nawet szczypty przekonania o własnej wyjątkowości.

Tak postępują już od stuleci elity krajów zachodnioeuropejskich wmawiając swoim społeczeństwom przekonanie o ich przynależności do „rasy Nadludzi”.

Oczywiście aż tak daleko jak oni, nie godzi się iść, ale rozpowszechnienie wśród Słowian przekonania o tym, że nie wypadliśmy krowie spod ogona, na pewno nam nie zaszkodzi.

Nie pozostaje więc nam nic innego jak stopniowo obnażać te 1500-letnie kłamstwa i prostować te informacje, które są jeszcze do wyprostowania.

I do takich należy również legenda o Kraku i smoku wawelskim.

Zatrzymaliśmy się w poprzednim odcinku na sejmie słowiańskim w roku 619 n.e. i na założeniu związku plemion słowiańskich o nazwie „Samostojna”.

W trakcie sejmu Cesarz Herakliusz przywrócił również od życia Związek Wandalski, grupujący plemiona określające się mianem „Leśnych” i powołał na jego przywódcę swojego brata wujecznego Niestka.

Grupa plemion wandalskich obejmowała te plemiona słowiańskie, które zamieszkiwały tereny górzyste Europy Środkowej. To właśnie te plemiona utworzyły później grupę plemion Lechickich.

Jak doszło do podmiany określenia Leśni przez Lechi jest wzorcowym przykładem tego, jak powstawały przekłamania historyczne i jak doszło do wytworzenia się nazw, o których genezę toczą się obecnie tak zacięte spory.


Zasadniczym powodem jest to, że w starożytności i później w średniowieczu egzystowały w Europie równolegle rożne alfabety.

Wprawdzie wszystkie one wywodziły się od alfabety prasłowiańskiego (czyli od alfabetu kultury Vinča) ale każdy z nich wyróżniał się już swoimi własnymi znakami, które wprawdzie znajdowały często odpowiedniki w innych alfabetach, ale te odpowiedniki miały już całkiem inne znaczenie.

We wczesnym średniowieczu wśród Słowian Europy Środkowej i Wschodniej rozpoczął się proces tworzenia się własnego pisma na potrzeby rozpowszechnionej tam odmiany chrześcijaństwa o nazwie Arianizm.
Ta nowa odmiana alfabetu była prekursorem cyrylicy, ale zawierała jeszcze wiele liter alfabetu etruskiego.

Zapisane w tym alfabecie starosłowiańskie teksty zostały następnie, albo całkowicie zniszczone, albo przepisane z odpowiednimi „poprawkami”, w alfabecie łacińskim, lub greckim.

Ułatwiło to niesamowicie fałszowanie przeszłych dziejów i spowodowało, że uczestnicy tamtych wydążeń otrzymali nagle nazwę czy imię, które w niczym nie odpowiadało pierwowzorowi.

Tak było też w przypadku plemienia Leśnych.

O ile dwie pierwsze litery są we wszystkich europejskich alfabetach takie same, to już w przypadku dwóch następnych można było już całkiem nieźle namieszać.

W starosłowiańskim zgłoskę „S” zapisywano znakiem „C” który w łacinie odpowiada jednak głosce „C”.

Następną literę „N” zaczęto już w tym czasie zapisywać tak, jak obecnie zapisuje się ją w cyrylicy, a więc znakiem „Н”.

Nie ma więc co się dziwić, że w późniejszych odpisach zamiast nazwy „Leśni - Lesni” pojawiła się nazwa „LECHI”, ponieważ w oryginalnym tekście właśnie takimi literami została ona zapisana.

Ten przykład nie jest niestety wyjątkiem i ilustruje nam bardzo dobrze przyczyny i metodykę takich przekłamań. W kolejnych odcinkach cyklu podam jeszcze wiele takich przykładów.

Tak więc Lechitami nazywano w rzeczywistości tych, co należeli do plemienia „Leśnych”.

Do tego plemienia, albo lepiej powieszawszy do tej grupy plemion, należeli też nasi Górale i Krakusi, a więc generalnie mieszkańcy obecnej Małopolski, oraz zapewne inne plemiona lechickie z Czech, Słowacji i terenów alpejskich.

Te plemiona stanowiły trzon Wielogorii i były zdecydowane wypędzić „Franków” ze swoich terenów raz na zawsze.

Ciekawe jednak, że o Merowingach i ich „Imperium Franków” nic nie znajdziemy w jakoby autentycznych świadectwach pisanych, dotyczących wojen Herakliusza i obrony Konstantynopola.

Znajdziemy natomiast wiele o inwazjach Awarów i walkach Słowian na Bałkanach z tym „Chanatem”.

Oczywiście mamy tu do czynienia z oczywistym przekłamaniem historii i bezczelną manipulacją.

Trzeba tu jednak jednoznacznie stwierdzić, że żadnego Awarskiego Chanatu nie było.

Prawie wszystkie informacje o Awarach dotyczą tylko i wyłącznie Imperium „Franków”.

Możliwe, że część z nich została spisana w odniesieniu do Obodrytów i innych Słowiańskich plemion z terenów obecnej Danii, ale możemy przyjąć, że dotyczy to tylko niewielkich potyczek zbrojnych.

Wynikało to z tego, że Bizantyjczycy nie robili różnicy pomiędzy „Frankami” a Obodrytami czy też Wieletami lub Lutykami. Dla nich byli to ci sami agresorzy z północnej i zachodniej Europy.

W przypadku wielkich kampanii wojennych jak np. oblężenie Konstantynopola w roku 626 n.e. agresorem było z całą pewnością Imperium Merowingów, bo tylko ono mogło dysponować tak liczną armią.

Pośredni dowód na to znajdziemy chociażby w dziele Juliusza Cezara „Commentarii de bello Gallico” w którym opisane jest oblężenie miasta Avaricum


Miasto to leżało tam gdzie znajduje się obecne Bourges, czyli dokładnie w centrum Francji, i było ważnym ośrodkiem miejskim już w czasach galijskich. Oczywiście Galowie nie byli jakimiś tam Celtami, tylko naszymi rodakami Słowianami.


To, że w późniejszych wiekach zmieniono jego nazwę nie było przypadkowe, ponieważ starano się zatrzeć ślady identyczności Imperium „Franków” z Chanatem Awarów.

Można przyjąć, chociażby z racji geograficznego położenia, że to właśnie Avaricum było centrum administracyjnym Merowingów w 5 i 6 w.n.e. i posłużyło Bizantyjczykom jako wzór miana tego imperium.

Pomysł z chanatem przyszedł później, kiedy trzeba było zafałszować prawdziwy rozwój wydarzeń tamtych czasów i zataić to, że Merowingowie nigdy nie byli katolikami i że historia katolicyzmu w Europie jest o wiele krótsza, niż to sobie życzą oficjalne władze Kościoła Katolickiego.

Tak więc prawdziwym przeciwnikiem Herakliusza i Bizancjum byli „Frankowie”. To oni sprawowali władzę zwierzchnią nad słowiańskimi plemionami Sławów (Suewów), Lombardów u Bojów (Bawarczyków).

Oczywiście tak wielkie wydarzenie, jak sejm plemion Europy Środkowej, z udziałem tak egzotycznych pobratyńców jak Scyci, nie mógł przejść niezauważony.

Ówczesny władca Merowingów ruszył z wielką armią aby rozbić spiskujących przeciwko jego władzy i pojmać lub zamordować władcę Bizancjum.

Na powracającego Herakliusza przygotowano zasadzkę.

Całe szczęście w drodze towarzyszyła mu elitarna jazda scytyjska pod dowództwem ich nowego wodza Niestka i zamachowcy zostali rozbici a Herakliuszowi udało się schronić za murami Konstantynopola.

Po tym wydarzeniu ostały się oczywiście doniesienia pisane i z nich dowiadujemy się kim był wybawiciel cesarza.

Główne źródła na jakie się będę powoływał to Chronicon Paschale (Kronika Wielkanocna) oraz Bellum Avaricum Jerzego z Pizydii.



Oba dokumenty są oczywiście średniowiecznymi manipulacjami, ale w znacznej części opartymi na jakichś nieznanych nam oryginalnych dokumentach.

Wzorem były zapewne kroniki władców Wielogorii, które po upadku państwa Starobułgarskiego wpadły w ręce Bizantyjczyków i zanim uległy zniszczeniu, posłużyły jako wzór tekstów do zmanipulowania historii opisywanego przez nas okresu historycznego.

Z kronik tych dowiadujemy się o zamachu na Herakliusza oraz wielkiej uroczystości powitania władcy Bułgarów oraz nadaniu mu najwyższych zaszczytów przez cesarza Herakliusza w roku 619 n.e.

Jest to też pierwsza wzmianka o założycielu państwa bułgarskiego na Bałkanach.

Opisany władca nazywany jest imieniem „Orhan” - „Orchan”.


Ta postać posłużyła następnie do wykreowania legendy o azjatyckich Bułgarach i o utworzeniu państwa Starobułgarskiego przez jakichś tam azjatyckich nomadów.

Oczywiście imię tego władcy to bezczelna manipulacja.

Polegała ona na zamianie liter „R” i „H” miejscami, w wyniku tego słowiańskie wcześniej imię przyjęło nie tylko egzotyczne brzmienie, ale również pojawiło się w nim słowo „Chan”, które posłużyło następnie do powstania wydumanego tytułu dla azjatyckich władców.

Jeśli wstawimy te litery prawidłowo, to otrzymamy pierwotne brzmienie tego imienia i tym było imię „Ochran”.

Oczywiście natychmiast rozpoznajemy jego słowiańskość i znaczenie.

Pochodzi ono od słowa „Ochrona” które jeszcze w wielu słowiańskich językach używane jest w znaczeniu „Obrona”.

Imię to, albo prawidłowo tytuł, oznaczało więc „Obrońca”, a właściwie „Obrońca Cesarstwa”.

Herakliusz przyznał ten tytuł razem z tytułem patrycjusza Niestkowi i jego Scytom za obronę przed zasadzką zastawioną na niego przez zbirów króla Franków Chlotara II.

Oczywiście tak jak w każdej legendzie, również i w tym przypadku, możemy znaleźć związki tłumaczące powiązanie legendy z rzeczywistymi historycznymi wydarzeniami.

Razem z uciekającym Herakliuszem wkroczyła do Konstantynopola również jazda scytyjska która go ochraniała i mieszkańcy wkrótce dowiedzieli się, że ci wojownicy pochodzą z plemienia Wołgarów i że zamieszkują stepy obecnej południowej Rosji aż po Syberię.

Na bazie tej informacji oraz późniejszych wydarzeń, o których jeszcze opowiem, nastąpiła silna identyfikacja słowiańskiej Wielogorii z Wołgarami (Bułgarami) tym bardziej, że obie nazwy wykazują przypadkowo dużą zbieżność brzmieniową i ta ostatnia wyparła tę pierwszą, tym bardziej, że pierwszy kontakt z tym nowym tworem politycznym, jakim była Wielogoria, nastąpił poprzez stacjonowanie w Konstantynopolu jazdy Wołgarów.

Kiedy Wielogoria uległa podziałowi na poszczególne dzielnice, nazwą Bułgaria zaczęto nazywać tylko ten region, który bezpośrednio graniczył z Bizancjum.

Po ucieczce Herakliusza do Konstantynopola, nacierająca armia Chlotara II napotkała na zaciekły opór, nie tylko Lechitów, ale do walki włączyła się ludność wszystkich stanów.

Walki musiały być bardzo zaciekłe, skoro w kronikach mówi się o 70000 zabitych i to tylko wśród trackich chłopów.

Takie powszechne powstanie zaskoczyło Chlotara II całkowicie, szczególnie że jego sprzymierzeńcy nie wykazywali najmniejszej ochoty do walki, i zmusiło go do rychłej ucieczki.

Na tym wojna się jednak nie skończyła i przez następny rok zwycięstwo przechylało się to na jedną, to na drugą stronę.

Chlotar II liczył na to, że Samostojna nie utrzyma długo jedności, i że partykularne interesy poszczególnych plemion zwyciężą nad ogólnym dobrem. Jego kalkulacje miały bardzo wielkie szanse na urzeczywistnienie, bo w przyszłości podziały wśród Słowian skutecznie zapobiegły powstaniu Słowiańskiego Imperium.

Tym razem było jednak inaczej. Rodzinne pokrewieństwo Herakliusza i Niestka skutecznie zapobiegło powstaniu większych sporów.

Po ponad rocznych zmaganiach i ciężkich stratach po obu stronach sytuacja dojrzała do rozejmu.

Herakliusz potrzebował pokoju w Europie, aby bez obawy ciosu w plecy wyruszyć do walki z Persami i był gotowy do ustępstw, ale nie za wszelką cenę .

Chlotar II z kolei, był pod naciskiem własnego możnowładztwa na którym spoczywały koszty tej wojny, i które było zdecydowane do jego obalenia, jeśli wojna ta będzie dalej trwała.

O tym jak przebiegały rokowania niewiele wiemy, ale wszystko wskazuje na to, że odbyły się one na przełomie lat 621 – 622 i zakończyły się dla obu stron sukcesem.

Za pokój z „Frankami” Bizancjum zapłaciło wprawdzie wysoki okup, ale ustępstwa jakie uzyskało były większe niż tego oczekiwno.

Chlotar II zobowiązał się do uznania niezależności Wielogorii i ustąpienia z Panonii i Bałkanów.

Gwarancją pokoju miało być zrzeczenie się Chlotara II z bezpośredniej władzy nad Austrazją, graniczącą z Panonią i ustanowienie władcą tej dzielnicy jego małoletniego syna Dagoberta.

Tak jak już to wielokrotnie pisałem, imię Dagobert zostało w późniejszych wiekach właśnie do takiej formy zakłamane.

W pierwotnych dokumentach używających słowiańskiego alfabetu litera „B” w tym imieniu wprawdzie występowała, ale w znaczeniu takim, jakie ma obecnie w cyrylicy, czyli litery „W”.

W rzeczywistości syn Chlotara II po przejęciu władzy w Austrazji przybrał imię „Dagawor”.

To imię jeszcze do dzisiaj w rosyjskim oznacza „porozumienie”.

Miało ono jeszcze dodatkowo symbolizować znaczenie porozumienia pokojowego między Bizancjum a „Merowingami”czytaj „Awarami”.

Herakliusz osiągnął więc ten cel o jakim marzył.

W Europie pomiędzy „Frankami” a Bizancjum pojawiło się nowe państwo Wielogoria i zabezpieczyło jego tyły.

Teraz Persowie nie mogli już liczyć na sprzymierzeńców i Bizancjum mogło poświecić wszystkie swoje materialne środki na stworzenie armii zdolnej do pokonania przeciwnika.

CDN

Translate

Szukaj na tym blogu