Bursztynowy Szlak. Cześć druga

O bursztynie i Bursztynowym Szlaku. Cześć druga

Aby dostać się do Bramy Morawskiej najłatwiej wykorzystać bieg rzeki Morawy od jej ujścia do Dunaju, a następnie poruszając się jej lewym dopływem o nazwie Beczwa, dopłynąć aż do obecnej miejscowości Hranice Morawskie. Ten teren był w tamtych czasach poprzecinany licznymi potokami i w znacznej części zabagniony, na co już wskazuje sama nazwa tego regionu - Morawy.

To zabagnienie tej praktycznie jedynej drogi na północ nie musiało wynikać tylko z naturalnych cech tego terenu, ale mogło być efektem świadomej działalności naszych przodków, aby zabezpieczyć się przed inwazją legionów rzymskich.



Powodowało to, że istniała tu możliwość do bezpośredniego przeciągnięcia łodzi lądem lub nawet przepłynięcia potokiem Ludina i kanałami aż do rzeczki Luhy która już należała do dorzecza Odry.

Gdzieś w tych okolicach należy szukać pierwszej miejscowości na mapie Ptolemeusza, już na terenach słowiańskich, o nazwie Carrodunum lub po grecku Karrodounon (Καρρόδουνον).
Na mapie Ptolemeusza w zbiorach Museum Narodowego widzimy jednak jednoznacznie nazwę Corrodunu(m).



Ta nazwa ma łacińskie pochodzenie, ponieważ jest to zbitka słów „corro“ i „dunum“.

Corro możemy wyprowadzić od łacińskiego „currere“ - biec, tym bardziej że zarówno odpowiednik po hiszpańsku „correr“, jak i po włosku „correre“ wskazują na tendencję do tworzenia gwarowych form, do których należała również forma „corro(e)“. Drugi człon „Dunum“ odpowiada nazwie rzeki Dunaj, którą po łacinie nazywano „Danuvius“, a której to nazwa jest w tym przypadku bardziej zbliżona  do jej słowiańskiego odpowiednika, co dodatkowo podkreśla słowiańskość tego miasta.

Ta nazwa pasuje też do przyjętego przez nas położenia tej miejscowości, ponieważ znajdowała się ona rzeczywiście tam gdzie handlarze musieli przekroczyć dział wodny i gdzie ich droga powrotna biegła (corroe) prosto do Dunaju (Dunum).

Ta interpretacja wyklucza oczywiście postulowaną identyczność z Krakowem, a wskazuje bardziej na okolice Hranic Morawskich jako odpowiednik tej starodawnej nazwy.

Od tego miejsca stały przed wędrowcami trzy rożne drogi do wyboru.

Albo na zachód wzdłuż Odry, a następnie wzdłuż wybrzeża Bałtyku na wschód. Istniała tu jeszcze alternatywna możliwość, ale o tym później.

Albo na wschód, wzdłuż Wisły, aż do zatoki Gdańskiej.

Trzecia możliwość, to droga bezpośrednio na północ, po najkrótszej linii do Zatoki Gdańskiej.

Drogę wzdłuż Odry podejmowano zapewne sporadycznie, bo jest najdalsza i związana z wieloma niebezpieczeństwami. Poza tym przechodziła ona przez tereny tych plemion, które od dawna miały już na pieńku z Rzymem.

Droga wschodnia była stosunkowo długa i niebezpieczna, ze względu na trudności w nawigacji po Wiśle.

Z analizy licznych przykładów rzymskiego budownictwa wiemy, że Rzymianie mieli skłonność do wybierania zawsze najkrótszej trasy. Widzimy to na przykładzie prowadzenia ich dróg, które zawsze prawie przebiegają po linii prostej, niezależnie od ukształtowania terenu.

Pozwala nam to więc na przyjęcie założenia, że wybrali oni drogę bezpośrednio na północ, która przy głębszej analizie okazuje się też najbardziej bezpieczna i najprostsza dla transportu.

W przeciwieństwie do Wisły, która jest rzeką o bardzo zmiennym przepływie i z licznymi mieliznami, na terenie środkowej Polski rzeki i kanały mają wodę prawie że stojącą. W tych warunkach transport jest zarówno bezpieczny jak i łatwy do przeprowadzenia, bo możliwe jest zarówno spławianie łodzi z prądem rzecznym, jak i łatwe poruszanie się pod prąd i to bez najmniejszego wysiłku.

Do tego musimy uwzględnić to, że obecny wygląd terenów środkowej Polski jest rezultatem olbrzymiego wysiłku melioracyjnego niezliczonych pokoleń rolników. Przed dwoma tysiącami lat tereny te były zdecydowanie bardziej podmokłe i pocięte gęstą siecią rzek, potoków i kanałów, umożliwiających łatwy i tani transport przeróżnych produktów.

Było to też również przyczyną tego, dlaczego te tereny tak długo zachowały swoją samodzielność i na przestrzeni stuleci nigdy nie zostały podbite przez kolejne, przemijające mocarstwa.

Pomijając wszystkie inne aspekty, tereny Środkowej Europy są idealne dla utrzymania dużej gęstości zaludnienia w warunkach naturalnej gospodarki rolnej.

Wprawdzie dla czcicieli słońca klimat naszego kraju nie jest za ciekawy, ale dla pierwotnych rolników nie można było sobie wyobrazić lepszego. Częste opady, w okresie wegetacyjnym roślin uprawnych sprawiały, że rolnictwo nie wymagało większych nakładów na nawadnianie i corocznie, niezawodnie dawało obfite plony. Ta stałość plonowania była główną przyczyną utrzymywania się zaludnienia tych terenów na wysokim poziomie i główną przyczyną militarnej siły plemion słowiańskich.

Świadoma działalność ludności tubylczej dążącej do utrzymania wysokiego poziomu wód gruntowych powodowała, że również w okresie suszy pola położone pomiędzy kanałami, rzeczkami i potokami były zawsze dostatecznie zaopatrzone w wodę i regularnie dawały plon.

Późniejsza działalność Kościoła katolickiego wyniszczyła ten typ gospodarki. Wyszkoleni, w południowej części Europy duchowni, przynieśli do Polski zwyczaj meliorowania gruntów i osuszania całych połaci kraju.

We Włoszech czy też w Grecji tego typu działanie miało sens, bo malaria dziesiątkowała tam systematycznie ludność i doprowadzała do wyludnienia całych regionów kraju. To właśnie głównie malaria była przyczyną tego, że po upadku Rzymu liczebność mieszkańców miasta zaczęła gwałtownie spadać, po tym jak system odwadniania przestał funkcjonować i całe dzielnice powoli zamieniły się w bagno. W najgorszym dla niego okresie w ruinach żyło nie więcej jak 5000 mieszkańców.

Te dramatyczne doświadczenia sprawiły, że duchowieństwo katolickie, wszędzie tam gdzie udało się im zapuścić korzenie, wyniszczało pradawne słowiańskie metody gospodarki rolnej zastępując je takimi, które zapewniały bezpieczeństwo przed wyimaginowanym niebezpieczeństwem malarii.

W Polsce takie niebezpieczeństwo nie istniało, lub było bardzo ograniczone, mimo to metody gospodarowania Polan i Goplan i innych plemion z dorzecza Morawy, Warty i Narwi zostały doszczętnie zniszczone, co było dodatkowym elementem drastycznego osłabienia Polski w średniowieczu i utracenia jej mocarstwowej roli, doprowadziło bowiem do załamania liczebności populacji, spowodowanego gwałtownym spadkiem produkcji rolnej, a przede wszystkim wrażliwością nowo-wprowadzonego sposobu gospodarki rolnej na klimatyczne i pogodowe anomalie.

Ciekawostką jest to, że ten pierwotny typ słowiańskiej gospodarki rolnej zachował się najlepiej na terenach niemieckich i to tuż pod bokiem ich stolicy. W regionie tzw. „Błot“ po niemiecku nazywanych „Spreewald“ można do dzisiaj obserwować jak żyli i gospodarowali nasi przodkowie na terenach Moraw, Wielkopolski i Kujaw.

Jeśli tak, to rzymscy handlarze mogli poruszać się tu na płaskodennych łodziach po takim szlaku, który najszybciej prowadziłby ich na północ.

Z ukształtowania przebiegu rzek na terenie Polski wynika, że po przekroczeniu Bramy Morawskiej handlarze powinni wykorzystać górny bieg Wisły, aby następnie skierować się do dorzecza Warty po najłatwiejszej drodze prowadzącej rzeką Przemszą.



Wskazówkę na taki właśnie wybór znajdziemy w określeniu kolejnej miejscowości.

Nazwa Arsonium nie została wybrana przypadkowo. Słowem Arsenikon, jak i słowami o pochodnym brzemieniu, określano w starożytnej Grecji te minerały które swoją barwą przypominały złoto.


Najpopularniejszym z tych minerałów jest piryt, do dzisiaj nazywany „kocim złotem“.

Jeśli więc użyto nazwę Arsonium to zapewne dlatego, aby podkreślić częste występowanie na danym terenie pirytu i minerałów pochodnych o złocistej barwie. Trzeba jeszcze uwzględnić to, że piryt w tamtych czasach był nie tylko kamieniem ozdobnym, ale miał olbrzymie znaczenie gospodarcze. W swojej pierwotnej postaci używany był do wzniecania ognia, ponieważ tworzy iskry uderzany krzemieniem.

Od tej jego własności pochodzi też jego nazwa. Musiał więc stanowić przedmiot intensywnej wymiany handlowej.

Po drugie, w miejscach kontaktu złóż pirytu z powierzchnią terenu tworzą się tak zwane czapy wietrzeniowe w których piryt ulega utlenieniu do limonitu.

Limonit był w tamtych czasach podstawową rudą do wytopu żelaza. Ślady tej hutniczej działalności są w tym rejonie wszechobecne. Ostały się również w lokalnym nazewnictwie np. w takich określeniach jak Żarki, Żelisławie, Rudki itd.

Tak się właśnie składa, że poruszając się w górę nurtu Przemszy handlarze bursztynem musieli się z konieczności przemieszczać przez tereny na których występują właśnie bogate złoża pirytu i limonitu w rejonie Siewierza, przez który przepływa ta rzeczka. Handlarze bursztynu nie mogli przegapić takiej okazji do wzbogacenia się, zabierając po drodze bryłki pirytu ze złóż Brudzowickich, a szczególnie ze złóż w Zawierciu w celach odsprzedania ich z zyskiem, w trakcie dalszej wędrówki na północ.

Podążając dalej mogli oni, dzięki wykorzystaniu kanałów, które istniały zapewne również w tamtych czasach, przepłynąć płaskodennymi łodziami bezpośrednio do Warty a następnie skierować się dalej na północ.

Handlarze musieli się orientować w tej podróży według specyficznych i szczególnie charakterystycznych form topograficznych, czy też specyficznych obserwacji napotykanych po drodze. Te najbardziej spektakularne pozostały im szczególnie mocno w pamięci i w ich relacjach zajęły zdecydowanie większe znaczenie niż to się im w rzeczywistości należało.

Pierwsze dwie taki obserwacje poznaliśmy już w poprzednich nazwach, czas teraz na rozszyfrowanie kolejnego określenia.

Na mapie Ptolemeusza widzimy, że przedstawiony tam bieg rzeki, którą identyfikował on z Wisłą, dokonuje gwałtownego zwrotu o 180°.



Oczywiście współczesna Wisła nie posiada takich wielkoskalowych zakoli. Co innego jednak w przypadku Warty. W przebiegu jej nurtu znajdujemy rzeczywiście takie miejsce, kiedy dokonuje ona takiego radykalnego zwrotu.



Wprawdzie dla nas współczesnych wydaje się być to bez znaczenia, ale dla starożytnych handlarzy ten element topograficzny był niesamowicie ważny, bo pozwalał im na jednoznaczną identyfikację prawidłowej trasy szlaku Bursztynowego. Nie dziw więc, że w ich opisach zajął on zdecydowanie większą rolę, tak jak i sama rzeka Warta, która w tamtych czasach musiała być o wiele szersza i robiła na handlarzach o wiele większe wrażenie.

To zakole Warty pozwala nam też na jednoznaczną identyfikację kolejnej nazwy na mapie Ptolemeusza. Zapisał on ją jako Leucaristus.

Oczywiście końcówkę „stus“ możemy w naszych rozważaniach pominąć, ponieważ jest ona tylko typowym dodatkiem jaki stosowano do nazw obcych miejscowości, aby nadać im znane greckie lub łacińskie brzmienie.

Jeśli to uczynimy to tę nazwę możemy już odczytać jako „Leukari“ i zauważymy, że odpowiada ona naszemu słowiańskiemu określeniu Łękary.

Jest to tym bardziej fascynujące, bo jeśli spojrzymy teraz na współczesną mapę tego zakola Warty to zauważymy, że ta nazwa przetrwała tam aż do dziś. Warta opływa tam Załęczański Park Narodowy jak i przepływa obok miejscowości Załęcze Wielkie.



Tak więc możemy miejscowość Leucaristus jednoznacznie zidentyfikować jako współczesne Załęcze. Nazwa tej miejscowości wywodzi się jednoznacznie od określenia „łęk“ i oznacza silne łukowate wygięcie przodu końskiego siodła. I jeśli spojrzeć na przebieg rzeki Warty w tym rejonie, to skojarzenie to jest jak najbardziej uzasadnione.

Po opłynięciu łęku Warty dalsza droga prowadziła prosto na północ. Aż do miejsca w którym Warta zmienia swój kierunek na zachodni. Tutaj podążanie jej nurtem wydłużyłoby niepotrzebnie drogę, ale dla podróżujących otwierała się teraz możliwość wykorzystania licznych polodowcowych jezior ustawionych jak paciorki na sznurku w kierunku północ-południe.



Najlepsza okazja do wykorzystania tej naturalnej drogi wodnej nadarza się w rejonie obecnego Konina. Tutaj możliwe było przepłynięcie łodziami do jeziora Pątnowskiego a dalej do Mikorzyńskiego i Ślesińskiego. Dalej droga prowadziła kanałami do jeziora Gopło.

Jezioro Gopło zajmuje w historii Polski szczególne miejsce. To tutaj w miejscowości Kruszwica miał zostać zjedzony przez myszy król Popiel.


Jezioro Gopło jak i miejscowość Kruszwica znajdują się w strategicznym miejscu, jeśli chodzi o kontrolę handlu miedzy Odrą a Wisłą. Tędy przebiegał główny szlak bursztynowy jak i główny szlak ze wschodu na zachód Europy. Już od najdawniejszych czasów musiał być więc to teren o którego kontrolę toczyły się zaciekłe walki między słowiańskimi plemionami. Dane historyczne wskazują na to, że teren ten zachował bardzo długo polityczną niezawisłość i można nawet powiedzieć, że przez wieki jego mieszkańcy kontrolowali politycznie wszystkie inne plemiona Wielko- i Małopolski.

Wiemy, że nazywano ich „Goplanami“ przynajmniej tak nazywani są w polskojęzycznej literaturze. Wszystko wskazuje jednak na to, że Rzymianie i Grecy nazywali ich inaczej.

Zgodnie z rozpowszechnioną tradycją nadawano nazwom obcych plemion końcówkę „dae“.

Tak więc Rzymianie dla mieszkańców okolic jeziora Gopło użyliby określenia Goplidae. Ponieważ jednak, jak wszystkie ludy zachodniej Europy, mieli oni problemy w wymowie niektórych spółgłosek, zbitka „pl“ byłaby dla nich niewymawialna. Stąd konieczność modyfikacji tej nazwy do formy Gepidae, spolszczonej do Gepidzi. Ta zaś nazwa jest powszechnie znana i lud ten odegrał w starożytności bardzo ważną rolę.

Dopiero sojusz Wawelan z Polanami złamał ich władzę nad polskimi terenami.


Można więc z całą pewnością przyjąć, że siedziba władcy Gepidów musiała znajdować się w strategicznym miejscu kontroli szlaków handlowych i to tam handlarze musieli uiszczać opłaty za korzystanie z nich.

Takie miejsce nie mogło być również pominięte w opowieściach osób relacjonujących Ptolemeuszowi wrażenia z pobytu w tym kraju. Dlatego umieścił on również na swojej mapie nazwę stolicy Gepidów nazywając ją imieniem „Setida“. Na innych wersjach tej mapy zapisana jest ona jako „Setidava“.

Oczywiście nie sposób nie zauważyć podobieństwa tej nazwy do polskiego słowa „Siedziba“.

Wersja druga przypomina bardziej określenie „Sadyba“ którego znaczenie jest identyczne do poprzedniego.

Tym bardziej, że również w innych językach słowiańskich słowo oznaczające „siedzibę“ bardzo przypomina ptolemeuszowski wzorzec, tak jak np. w czeskim „sedadlo“.

Co potwierdza nasze przypuszczenie, że chodzi w tym przypadku o siedzibę władcy kraju Gepidów. Tak samo określali to miejsce również mieszkańcy tego państwa. Zresztą paralele do etymologii nazwy miasta Gniezna są tu nie do przeoczenia.

Jest pewne to, że chodzi tu o miasto Kruszwica, którą to nazwę otrzymało ono w czasach późniejszych na pamiątkę jego świetności. Etymologia tej nazwy zdradza nam też jak ważną rolę odgrywało ono w przeszłości.

Nazwa ta składa się z dwóch wyrazów „Krusz“ i „wica“. Określenie „Krusz“ pochodzi w tym wypadku od słowa kruszec, oznaczającego cenne metale takie jak złoto i srebro.

Z określeniem „wica“ spotkamy się np. w słowie Rękawica.

Możemy wnioskować, że „Wica“ oznaczała chronić „osłaniać“. Tak więc określenie Kruszwica używały sąsiednie plemiona słowiańskie aby podkreślić to, że jej mury ochraniały nieprzebrane bogactwa władcy Goplan.

Bogactwo jakie osiągnęło plemię Gepidów, kontrolując handel bursztynem, pozwoliło im przejąć władzę również nad olbrzymimi połaciami Europy Środkowej. To oni kontrolowali Bramę Morawską i przeniknęli dalej aż do Panonii, opanowując coraz to dalsze tereny po których odbywał się handel bursztynem.

Po opuszczeniu Kruszwicy Bursztynowy Szlak kierował się ciągiem kanałów i jezior polodowcowych aż do rzeki Noteci i podążał dalej jej nurtem aż do momentu, kiedy skręcała ona na zachód w kierunku Odry.

W tym miejscu handlarze musieli opuścić jej nurt i skierować się licznymi kanałami dalej na północny-wschód aż do osiągnięcia rzeki Brdy, a tym samym dorzecza Wisły.

To był kolejny charakterystyczny etap tej drogi, który musiał być szczególnie ważny dla orientacji i którego nazwa zachowała się na mapie Ptolemeusza.

Czytamy ją jak Escualis lub Ascaukalis.

Jeśli postawimy się w roli takich handlarzy, którzy już od tygodni nie widzieli niczego innego, poza płaskim jak stół terenem środkowej Polski, to dotarcie do brzegów Wisły musiało im się wydawać jakby znaleźli się wśród wysokich gór.

Brzeg Wisły tworzy w tym miejscu bardzo wysokie skarpy i zamek lub miasto które się tam znajdowało wydawało się jakby leżało na skalach. Do tego nie jest wykluczone, że faktycznie zamek ten mógł mieć mury zbudowane z częstych na tamtym terenie otoczaków moreny lodowcowej i nazywany był przez okoliczna ludność „NA SKAŁCE“.

Tę nazwę zapisał następnie Ptolemeusz jako „(n)A scauca(lis)“.



Miejsce jego położenia musiało być bardzo ważne i tak charakterystyczne, że znalazło się w opisach handlarzy. Możemy się domyśleć, że z jednej strony było to miejsce nieopodal ujścia Brdy do Wisły, po drugie jednak musiało być ono położone na wysokiej skarpie, oraz znajdować się w miejscu gdzie podróżujący musieli uiszczać znowu opłaty za prawo do poruszania się po terenach kolejnego związku plemiennego.

Takie warunki spełniałaby bardzo dobrze Bydgoszcz, a szczególnie jego dzielnica Fordon. Dla mnie to położenie jest wykluczone, ponieważ Bydgoszcz znajdowała się jeszcze w zasięgu wpływów Gepidów, a więc nie była niczym niespodziewanym dla wędrowców.

Natomiast po przeciwnej stronie Wisły rozpościerały się już tereny o odmiennej przynależności plemiennej.

Możliwe, że w tym czasie tereny te znajdowały się na granicy zasięgu państwa Wawalan (Wendów, Wandali). Można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że to właśnie oni byli zainteresowani w utrzymywaniu na tym terenie szczególnie silnej warowni i z tego tytułu mogli też pobierać opłaty od podróżujących Wisłą. Twierdza ta musiała się znajdować na tyle blisko, aby widoczne było ujście Brdy do Wisły i na takim terenie, aby jej zdobycie nie należało do łatwych przedsięwzięć.

Jeśli spojrzymy jeszcze raz na mapę, to zauważymy dwie możliwości usadowienia tej warowni. Albo znajdowała się ona niedaleko miejscowości Ostromecko, tam gdzie usytuowany jest obecnie dwór, albo bardziej na południowy-zachód, na terenach które obecnie porośnięte są przez las.

Szukając rozwiązania tej zagadki szukałem też, czy aby nie ma tam gdzieś w pobliżu miejscowości, która do dzisiaj nazywa się „Na Skałce“ lub podobnie.

Na mapie współczesnej początkowo nic nie zauważyłem, ale z pomocą przyszły mi mapy sporządzone jeszcze przez Niemców. I faktycznie na takiej właśnie pruskiej mapie udało mi się znaleźć ciekawe wskazówki.



Występują tam dwa określenia „Ostrometzker Steinort“ oraz „Steinort“. Po niemiecku „Steinort“ znaczy „Kamienne Miejsce“ i odpowiada znaczeniowo dość dokładnie naszemu określeniu „Na Skałce“.

Etymologia słowa Ostromecko jest zapewne dużo młodsza i znaczy moim zdaniem, ni mniej ni więcej, tylko „Ostrów Mieszka“. Ostrów to w pierwszym znaczeniu po polsku wyspa, z tym że jednocześnie wyspy były też najbardziej ulubionymi przez Słowian miejscami usadowienia twierdz opasanych ostrokołem, tak że ostrów był w tamtych czasach zamiennikiem słowa twierdza lub warownia.

Można się więc domyśleć, że kiedy Mieszko I podporządkował sobie Pomorze Gdańskie, to mógł to uczynić tylko poprzez budowę odpowiedniej sieci warowni. W rejonie obecnego Ostromecka powstała jedna z nich, a materiał do jej budowy dostarczyły kamienie ze starej warowni z czasów rzymskich.

Po zajęciu tych terenów przez Niemców z „Ostrów Mieszka“ zrobiło się Ostromecko.

Późniejsze moje poszukiwania pozwoliły mi stwierdzić, że również na dokładniejszych polskich mapach tego rejonu można znaleźć miejscowość o nazwie „Kamieniec“

Te wszystkie dane pozwalają również na weryfikację proponowanej przeze mnie trasy Szlaku Bursztynowego. Jeśli dedukcja znaczenia nazwy Askaucalis jest prawdziwa, to w podanym przeze mnie miejscu muszą się jeszcze do dzisiaj znajdować resztki kamiennej twierdzy z czasów rzymskich.



Dalej trasa prowadziła już prosto nurtem Wisły aż do Bałtyku.

Pytanie jest, gdzie wędrowcy osiągali w końcu morze i jaką nazwę tego miejsca zachowali oni w swojej pamięci.

Z mapy Ptolemeusza wynika, że to miejsce mogło się nazywać Scurgum. Z mapy która znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego wynika jednak, że tę nazwę należy czytać raczej jako Sturgum.

Jeśli spojrzymy na mapę okolic ujścia Wisły do Bałtyku, to dwie nazwy wykazują pewne podobieństwo do ptolemeuszowej wersji. Są to gdańskie Stogi oraz miejscowość Stegna.

Miejscowość Stegna nie leży bezpośrednio na wybrzeżu i zapewne również w czasach rzymskich nie leżała bezpośrednio nad Bałtykiem.

Jeśli jednak poszukać na starych mapach, to ujście Wisły wyglądało kiedyś całkiem inaczej. Wisła dzieliła się na dwa główne ramiona z których jedno prowadziło na zachód w okolice obecnego Gdańska i do Bałtyku, a drugie na wschód do Zalewu Wiślanego. Ten nie był jeszcze tak mocno wypełniony osadami jak obecnie i jego brzegi leżały zapewne tam, gdzie obecnie znajduje się miejscowość Stegna.



To położenie predestynowało tę miejscowość do stania się centrum handlu bursztynem nad Bałtykiem.

Problem jest w tym, że nazwę tę wywodzi się od niemieckiego Steg, czyli przystań, kładka lub keja.

Ale czy naprawdę słowo Steg ma niemieckie pochodzenie?

Oczywiście jest ono w języku niemieckim bardzo popularne, ale to o niczym jeszcze nie świadczy, bo sami Niemcy to przecież zgermanizowani Słowianie.

Już krótkie przemyślenie prowadzi nas do właściwego rozwiązania. W języku polskim wstępuje słowo „wstęga“ oznaczającego coś nieproporcjonalnie długiego w stosunku do szerokości. Gwarowo znane jest również słowo stęga oznaczające belkę. I to prowadzi nas do właściwego rozwiązania.

W pradawnych czasach nie budowano oczywiście skomplikowanych przystani i portów. Dla niewielkich płaskodennych lodzi wystarczyło wyciąć nadbrzeżne drzewo tak, by upadło ono prostopadle do brzegu i już otrzymywano stęgę czyli rodzaj kładki do cumowania. Od tego typu przystani wzięła swoją nazwę miejscowość Stegna.

Oczywiście Niemcy nie potrafią wymówić nasze „ę“ i uprościli „stęg“ do „steg“ i zachowali to określenie w swoim języku do dziś. W języku polskim to określenie na kładkę do cumowania zagubiło się gdzieś w wirach historii.

Za czasów Ptolemeusza było jednak inaczej i port do którego zmierzali handlarze bursztynem nazywał się „Stęgi“, od licznych stęg na wybrzeżu. Tę nazwę Ptolemeusz przerobił na Sturgum.

Oczywiście i w tym przypadku jest szansa na potwierdzenie tej hipotezy. Gdzieś w okolicach miejscowości Stegny są zasypane osadami pozostałości tego handlowego portu.

Oczywiście nie można pominąć istnienia nazwy Stogi, która to potencjalnie wchodzi też w grę jako odpowiednik ptolemeuszowego Sturgum. Najprawdopodobniej również i ta nazwa wywodzi się od słowa stęg, które to przez niemieckich kartografów zostało zdeformowane do polskiego słowa jakie im najszybciej przyszło do głowy - Stogi. Również Niemcy nie mieli żadnego interesu w tym, aby ujawnić słowiańskie pochodzenie wyrazu „Steg“, który przecież uważany był za typowo germański.

Na zakończenie jeszcze jedna ważna kwestia. W naszej rekonstrukcji przebiegu Szlaku Bursztynowego nie natrafiliśmy na miejscowość Calisia którą większość specjalistów, i nie tylko, interpretuje jako miasto Kalisz.

Ten brak ma swoje przyczyny. Przedstawiona przez nas trasa szlaku była najłatwiejsza i najszybsza do pokonania. Jej słabością była konieczność poruszania się po Wiśle w bezpośredniej bliskości innego potężnego plemiona słowiańskiego Wandali.

Wandale albo też prawidłowo Wendowie rościli sobie prawo do przywództwa nad wszystkimi plemionami Słowian, o czym świadczy już sama ich nazwa i


byli najważniejszymi konkurentami Gepidów w dążeniach do kontroli handlu bursztynem.

Te zmagania ciągnęły się przez długie stulecia i raz za razem dochodziło do nowych konfliktów zbrojnych, z których to Gepidzi wychodzili przeważnie zwycięsko. Jednak nigdy nie udało im się odnieść decydującego zwycięstwa. Wendowie zawsze mieli możliwość wycofywania się w góry, gdzie też ich tradycje przetrwały do dziś i nasi Górale mogą z pewnością uważać się za bezpośrednich potomków Wandali


W każdym razie czasy konfliktów uniemożliwiały handlarzom poruszanie się wzdłuż rzeki Przemszy i zmuszały ich do szukania alternatywnej trasy. Ta przebiegała na zachód od trasy głównej.

Po wkroczeniu do dorzecza Odry poruszano się łodziami dalej jej nurtem aż do ujścia rzeczki Stobrawy. Dalej trasa prowadziła w górę tej rzeczki, aż do obecnego Kluczborka, skąd ciąg kanałów prowadził kupców do rzeki Prosny. Podążając jej nurtem dopływali oni do miasta Kalisza.

Dalej trasa prowadziła do ujścia Prosny do Warty, a stąd w górę Warty, aż do ujścia potoku Meszna, który prowadził podróżujących do jeziora Słupeckiego, a dalej ciągiem kanałów i jezior prosto do stolicy Gepidów Kruszwicy.

Już ta krótka analiza wykazuje, że można z mapy Ptolemeusza wyciągnąć o wiele więcej ciekawych wniosków i to przede wszystkim takich, które potwierdzają słowiańskość tych ziem. Również samo nazewnictwo okazuje się całkiem łatwe do rozszyfrowania. Nieudolność historyków w tym zakresie wynika nie z tego, że te zagadki są aż tak skomplikowane, ale tylko i wyłącznie z tego, że oślepia ich blask srebrników jakie obiecują im turbogermańscy propagandziści. 

Ta sprzedajność i moralna degrengolada polskiej nauki jest główną przyczyną tego, że nasz naród do dziś nie może się zdobyć na to, aby poznać własną niezafałszowaną historię i ciągle w szkołach uczona jest ta, którą dla nas napisali nam nasi wrogowie.

O bursztynie i Bursztynowym Szlaku. Cześć pierwsza




O bursztynie i Bursztynowym Szlaku. Cześć pierwsza


Jantar był od tysiącleci jednym z najbardziej cenionych towarów luksusowych w Europie i na Bliskim Wschodzie.

Początki jego znaczenia sięgają epoki kamiennej i w tym czasie był on obok soli i krzemienia jednym z najważniejszych towarów wymiany handlowej.

Ostatnie badania znalezisk bursztynu w Hiszpanii i Portugalii wskazują jednak na inne źródła jego pochodzenia, przynajmniej w początkowym okresie i na południu Europy.
Do 3 tys przed nasza erą na Półwysep Iberyjski sprowadzano bursztyn, w tym przypadku należałoby raczej użyć określenia simetit, z Sycylii. Co ciekawe wyroby bursztynowe są tam znajdowane razem z wyrobami z kości słoniowej, którą sprowadzano z północnej Afryki. Jest to wskazówką tego, że droga wymiany handlowej przebiegała wzdłuż wybrzeży Afryki, co potwierdza postulowane przeze mnie w poprzednim artykule silne związki ludów R1b z Afryka


i wskazuje też na główny kierunek ekspansji tych ludów na wschód, wzdłuż południowych wybrzeży Morza Śródziemnego.


Bałtycki bursztyn zaczął dominować handel razem z ekspansją Słowian z Europy Środkowej na południe, od 3 tysiąclecia przed naszą erą. Jest to kolejna poszlaka wskazująca na pochodzenie ludów, które w tamtym okresie osiedliły się na obszarze Półwyspu Apenińskiego i Bałkanów. Osiedlająca się na południu Europy ludność słowiańska zabrała ze sobą do nowych ojczyzn również umiłowanie bursztynu, przez co stał się on w Epoce Brązu głównym towarem luksusowym w wymianie handlowej, przyczyniając się do powstania tak zwanego Szlaku Bursztynowego.

Zarówno Grecy jak i Rzymianie, ale również ludy Bliskiego Wschodu, jako potomkowie Słowian, cenili bursztyn nie tylko ze względu na jego zdobnicze zastosowanie, ale również ze względu na przypisywane mu znaczenie religijne.



Najprawdopodobniej największe ilości bursztynu sprowadzano nie w celach zdobniczych, ale jako podstawowy składnik kadzideł używanych w obrzędach religijnych.

Ta religijna rola bursztynu znalazła swój wyraz również w samej jego nazwie.

Ten minerał występuje w języku polskim pod dwiema różnymi nazwami.

Nazwa bursztyn wyprowadzana jest do niemieckiego określenia Bernstein (co miało jakoby oznaczać „płonący kamień“).

Jako bardziej pierwotna znana jest jeszcze nazwa „jantar“. Polska Wikipedia przechodzi sama siebie w próbie wytłumaczenia źródłosłowia nazwy jantar. Słowianie mieli ją jakoby przejąć od Litwinów a ci z kolei od Fenicjan, u których Jantar nazywano słowem janitar.

Dlaczego Litwini mieliby przejąć to słowo od Fenicjan, skoro nie mogli mieć z nimi żadnych kontaktów, pozostanie tajemnica specjalistów od turbogermańskiej propagandy.

Jednak warto zatrzymać się trochę przy tych określeniach i zastanowić się, co one tak naprawdę oznaczają i jakie jest ich prawdziwe pochodzenie.

Na wstępie zaznaczam od razu, że oba określenia to typowo słowiańskie nazwy i z Niemcami a tym bardziej z Litwinami nie mają one nic wspólnego.

Zacznijmy od prostszego przypadku, od określenia Jantar.

Zauważmy, że w tym słowie możemy wydzielić dwie składowe „Jan“ i „tar“. Słowo „tar“ jest wyrazem pochodzącym od zniekształconego słowa „dar“.
Kluczowym elementem jest jednak zrozumienie znaczenia słowa „Jan“. Oczywiście słowo Jan jest nam znane jako popularne w Europie imię. Wmawia się nam jednak, że ma ono pochodzenie semickie. Jednocześnie nie sposób nie zauważyć tego, że jest ono również obecne w wierzeniach i religii słowiańskiej np. w formie powszechnie obchodzonego wśród Słowian święta przesilenia letniego zwanego Nocą Kupały lub też Sobótką. Z tym świętem związany jest zwyczaj palenia ognisk zwanych ogniami świętojańskimi.

Wprawdzie Kościół Katolicki dołożył olbrzymich starań aby to święto poszło w niepamięć, ale jedyne co uzyskał, to zastąpienie wiary w Boga Światła i Jasności „JANA“ przez świętowanie chrześcijańskiego świętego o imieniu „Jan“

Oczywiście to, że u Żydów występowało imię Jan to nic dziwnego, ponieważ oni sami wywodzą się przecież od Słowian.


Pośrednim dowodem jest występowanie w panteonie Bogów rzymskich Boga o imieniu Janus. Bóstwo to jest pozostałością wiary słowiańskich przodków Rzymian.


Poza naszym określeniem tego święta, Noc Świętojańska, mamy też inne dowody lingwistyczne.
Np. u Chorwatów i innych Słowian południowych, słowo „Sjajan” oznaczy błyszczący, lśniący.
Co nasunęło mi pomysł sprawdzenia tych znaczeń po łacinie.
I tam znalazłem, że jasny to po łacinie lucidum. Łaciński bursztyn to lyncurium. To podobieństwo nie może być przypadkowe.
Podaje się, że określenie „lyncurium“ znaczy „rysi mocz“. Jest to ciekawa nazwa do której jeszcze wrócimy.
Można sobie nawet łatwo wytłumaczyć jak powstało to określenie. Ryś po niemiecku to Luchs wymawiany jako LUX. Lux natomiast to po łacinie światło lub jasność.

Dlatego więc późnośredniowieczni saksońscy skrybowie wymyślili tę bajeczkę o rysiu i w przepisywanych tekstach zamienili Lucidum na Lyncurium, aby pasowało to do ich niemieckiego brzmienia lux i aby ukryć powiązanie znaczenia bursztynu z pogańskim Bogiem.

Zresztą również po grecku bursztyn to świecący, błyszczący.

Mamy więc teraz już etymologię słowa Jantar, to „Światła Dar“ ewentualnie „Jasności Dar” i rozumiemy też skąd taka mnogość imion z rdzeniem Jan w języku polskim. Są to zresztą znaczeniowo bardzo piękne imiona.
W rezultacie nazwa „jantar” okazuje się być jak najbardziej logiczna i przekonywująca i z całą pewnością wywodzi się z języka Słowian z terenów obecnej Polski, a i można śmiało powiedzieć, że wywodzi się z języka polskiego.

To że Fenicjanie używali nazwę „Janitar”, to nic dziwnego, bo potwierdza to moją tezę, że wywodzili się oni od naszych przodków i byli też w pewnym sensie Polakami.


Tak na marginesie te poszukiwania pozwoliły mi trafić na ślad genezy innego popularnego imienia. Błyszczący po czesku to „lesklý” co moim zdaniem dowodzi, że imię Leszek pierwotnie znaczyło lśniący, błyszczący.

Jeśli chodzi o słowo „bursztyn“ to jego znaczenie nie jest tak łatwe do wytłumaczenia. W pierwszym rzędzie wynika to z trudności z przezwyciężeniem schematów myślowych jakie turbogermańska propaganda od stuleci wszczepia nam Polakom do głowy.

Bezustanne wmawianie nam przez polskojęzycznych naukowców i polskojęzyczne media kłamstw, że nasze słownictwo w znacznej mierze opiera się na zapożyczeniach z języka niemieckiego, nie pozwala nam na zobaczenie tego, że w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie i to właśnie język niemiecki jest jednym wielkim zniekształceniem i zdeformowaniem języka słowiańskiego.

Również i w przypadku Bursztynu nie było inaczej. To właśnie Niemcy przejęli określenie Bursztyn od Słowian i zdeformowali do określenia Bernstein nadając temu wszystkiemu pozory logiki, przekształcając ten wyraz tak, aby jego etymologia wydawała się sensowna.

Pierwsze co zauważamy w słowie bursztyn, to jego podobieństwo do słowa „morszczyn“, które jest tylko jednym ze sposobów zapisu nazwy rozpowszechnionego w Bałtyku glona morskiego. Inną formą zapisu tego słowa jest wyraz „morsztyn“.

Żeby nie było niedomówień, „morsztyn“ nie ma nic wspólnego z językiem niemieckim, bo w tym języku, ani też w lokalnych niemieckich gwarach, nie ma tego, ani nawet podobnego do niego, określenia na ten glon.

Jest to zapewne forma wyrazu Morszczyn używana przez Żydów z nadbałtyckich miast w czasach średniowiecza.

Brak odpowiednika w języku niemieckim sprawia, że możemy być tego pewni, że nazwa Morszczyn (Morsztyn) jest typowo polska i jej pochodzenie musi dać się łatwo wyjaśnić na bazie naszego języka. I jeśli przezwyciężymy nasze kompleksy, to wcale to nie jest taki trudne.

Słowo to możemy podzielić na dwie składowe, które rozpatrywane osobno, są dla nas już łatwo zrozumiałe.

Pierwsza to „MOR“. Wbrew temu co jest często rozpowszechniane, ten rdzeń nie zawsze ma coś wspólnego z bagniskiem, ale w tym przypadku donosi się jednoznacznie do nazwy „MORZE“, co jeszcze lepiej widoczne jest np. w rosyjskim „море“, a nawet po łacinie jako „mare“.

Pierwotnie używano jednak żeńską formę tego wyrazu pisaną „MORIA“ lub MORYA“.

Tę nazwą określano zapewne Boginię morza i w tej formie imię to zawędrowało wraz z „Ludami Morza“ nad Morze Śródziemne, do Rzymian i na Bliski Wschód,


gdzie z czasem przyjęło formę MARIA i stało się popularne wśród Żydów, a być może i u innych tamtejszych Słowian. Wydaje się też więcej niż pewne to, że imię Maria nie ma nic wspólnego z żydowską spuścizną, ale egzystowało u Słowian już od zawsze, co było jedną z przyczyn tak wczesnego przyjęcia religii ariańskiej przez plemiona słowiańskie.


Teraz rozumiemy już dlaczego Fenicjanie używali naszą nazwę Janitar na określenie bursztynu. Po prostu jako potomkowie Słowian bardzo długo zachowali swoją słowiańską mowę i z nią wiele wyrazów, które używamy jeszcze obecnie w naszym języku.



Drugi człon wyrazu morszczyn to słowo „SZCZYN“. Jest to, obecnie rozumiane raczej jako wulgarne, określenie moczu.

W pierwszym momencie zaskakuje nas to zestawienie i zmusza nas do zadania pytania, co ma wspólnego Bursztyn z moczem.

Tu niestety mamy niewiele danych w języku polskim i w polskich podaniach, ale już u starożytnych Rzymian sprawa wygląda inaczej. Rzymianie nazywali Bursztyn słowem „Lyncurium“ co miało oznaczać jakoby mocz rysia.

Oczywiście ta etymologia jest zmyślona. Na co zwróciłem uwagę już poprzednio, ale cenna z tego względu, bo pokazuje powszechność przekonania u starożytnych ludów, że wiele zjawisk w przyrodzie miało być objawem działalności i pozostałością (w tym przypadku moczu) egzystencji Bogów.

Znajdowane na plaży plechy glonów kojarzono więc z moczem Bogini Morji.

Podobnie kojarzono więc znaleziska kawałków bursztynu wyrzuconych na brzeg po burzy. Uważano, że to skamieniały mocz Boga Burzy (Buri). W tej ostatniej formie znajdziemy to określenie w języku rosyjskim „буря“, białoruskim „бура“ i wielu, wielu innych językach słowiańskich.

We współczesnym Polskim słowo „burza“ kojarzymy tylko z nazwą zjawiska atmosferycznego. Przed tysiącami lat każde takie zjawisko było rozumiane przez Słowian jako objaw egzystencji Bogów.

Najbardziej czczonym Bóstwem był Bóg burzy i piorunów. Zapewne znano go pod rożnymi określeniami i do czasów literackich przetrwało określenie Perun. W starożytności musiało jednak egzystować również określenie Buria i od tego właśnie określenia powstała najpierw nazwa „Burjiszczyn“ by następnie uprościć się do określenia „bursztyn“.

To powiązanie z imieniem Boga burzy i piorunów tłumaczy też, dlaczego Niemcy zamienili słowo „SZCZYN“ na „STEIN“.

Wynikało to z tego, że u Słowian powszechnym też było przekonanie, że w trakcie burzy, jako objaw gniewu boga Burji (Peruna), z nieba spadają kamienie. To przekonanie uzasadnione było tym, że rzeczywiście w trakcie uderzenia pioruna o powierzchnię ziemi może dojść do stopienia obecnych tam minerałów i do powstania szkliwa o przedziwnych powykręcanych kształtach.

O czym pisałem np. tutaj:



Tę legendę przeszczepiono na wyrzucany przez morze w trakcie burzy bursztyn i zapewne wśród nadbałtyckich Słowian istniała równolegle legenda o bursztynach jako kamieniach spadających do morza po uderzeniach błyskawic, co skłoniło Niemców do zastąpienia wyrazu „szczyn“ przez wyraz „Stein“, przy jednoczesnym zastąpieniu litery „U“ przez literę „E“ w nazwie Bóstwa Burji.

Po wyjaśnieniu tych etymologicznych zagadek związanych z nazwą jantaru i bursztynu czas wrócić do równie ważnej zagadki. Tę pozostawił nam Ptolemeusz zamieszczając na swojej mapie cały szereg miejscowości na terenach obecnej Polski.

Rozszyfrowanie tych nazw ma pierwszorzędne znaczenia dla potwierdzenia słowiańskości terenów między Odrą a Wisłą w starożytności i stanowi kolejny dowód na kłamliwość turbogermańskiej propagandy.

Aby znaleźć odpowiedniki tych nazw na mapie topograficznej Polski nie można się niestety zdać całkowicie na ich ptolemeuszowski zapis.

Po pierwsze, żaden oryginalny zapis nie przetrwał do naszych czasów. Możemy się więc powoływać tylko na kopie kopii wykonane z kopii, kopii Ptolemeusza. Można sobie wyobrazić jak wiele błędów i przeinaczeń miało miejsce w trakcie ciągłego przepisywania tych nazw. Po drugie, już sam Ptolemeusz musiał polegać na informacjach osób trzecich, a ci nie musieli mu przekazać dosłownego brzmienia nazw tych miejscowości, szczególnie że dla Greków i Rzymian były one tak czy owak niewymawialne.


Dodatkowo również obecnie istniejące nazwy topograficzne mogły ulec zmianie i nie muszą przypominać w niczym swoich poprzedniczek sprzed 2000 lat.

Mimo to od lat ponawiane są wysiłki w znalezieniu sposobu na identyfikację tych określeń.

W ostatnich czasach ukazało się wiele prac na temat systematycznych błędów na tej starożytnej mapie, oraz propozycje na wprowadzenie odpowiednich poprawek. Te wysiłki nie przyniosły jednak oczekiwanych rezultatów.

Niestety współcześni naukowcy nie chcą przyjąć do wiadomości tego, że mapa Ptolemeusza nie była oparta na żadnych pomiarach, ale tylko na plotkach i bajaniach handlarzy i to często nie na podstawie własnych doświadczeń, ale zasłyszanych opisów.

Jak przystało na prawdziwego naukowca Ptolemeusz wiedział jak nadać tym bajaniom znamiona prawdopodobieństwa i użył do tego celu, tak jak robią to współcześni naukowcy, matematyki, przyporządkowując tym nazwom współrzędne geograficzne.

Ten podstęp okazał się skuteczny i do dzisiaj naukowcy próbują odkryć formułkę dzięki której uda się opisane przez Ptolemeusza nazwy miejscowości przydzielić do określonych współrzędnych geograficznych. Te wysiłki są skazane na niepowodzenie, bo po prostu takich pomiarów nigdy nie było i Ptolemeusz opierał się przy konstrukcji swojej mapy na mniej lub bardziej sprawdzonych pogłoskach, które dotarły do Aleksandrii.

Jeśli więc matematyka jest ślepą uliczką, to jak w takim razie możemy dokonać prawidłowiej rekonstrukcji położenia tych miejscowości z terenów polskich.

Poprzestawanie na szukaniu podobieństw w wymowie, jest niewystarczające. Tak samo próba rekonstrukcji prawidłowego brzmienia tych starożytnych miast ma małe szanse na powodzenie.

Moim zdaniem jedyna nadzieja w tym, aby zrekonstruować prawdziwy przebieg szlaku bursztynowego, bo tylko wtedy możemy zawęzić ilość wchodzących w grę miejscowości i zastanowić się, która z nich i dlaczego odpowiada najbardziej nazwom z mapy Ptolemeusza.

Tereny obecnej Polski były w starożytności celem wypraw handlowych Greków i Rzymian. Możemy przyjąć, że te kontakty handlowe dotyczyły całego szeregu rożnych wyrobów, jednak na żadnym produkcie zyski nie były tak duże jak na imporcie przez Rzym bałtyckiego jantaru.

Można więc z pewnością przyjąć, że informacje na jakich oparł się Ptolemeusz musiały pochodzić od handlarzy bursztynem. Oznaczało to również, że mogli oni zdać relację tylko z tych terenów, przez które przechodził szlak bursztynowy.

Wprawdzie nie można wykluczyć szlaków handlowych przebiegających z zachodu na wschód ale te były prawdopodobnie używane tylko przez słowiańskich kupców i dla Rzymian nie miały zapewne większego gospodarczego znaczenia. Musimy więc przyjąć, że te parę nazw, które znajdziemy na tej mapie, są zapewne ułożone tylko na tej linii po której odbywał się transport bursztynu.

Aby zlokalizować ten szlak musimy oprzeć się na tym, że starożytni kupcy podlegali takim samym prawom ekonomicznym jak handel współcześnie. Aby osiągnąć jak największe zyski musieli oni dążyć do minimalizacji kosztów własnych, a więc już od samego początku możemy wykluczyć te potencjalne szlaki, które wymagały szczególnie intensywnego transportu.

Naukowcy z upodobaniem prowadzą bursztynowy szlak bez uwzględnienia określonych trudności topograficznych. Jestem tego pewien, że Rzymianie nigdy by nie wpadli na tak głupi pomysł, aby bursztyn transportować przez góry lub niedostępne puszcze.

Już sama konieczność użycia tragarzy lub zwierząt jucznych doprowadziłaby to przedsięwzięcie na krawędź opłacalności, nie mówiąc już o tym, że zarówno tragarzy jak i przewodników zwierząt jucznych trzeba by mieć pod ciągłą kontrolą, aby nie dali dyla razem z towarem.

Tak więc moim zdaniem Rzymianie wybrali drogę która była najłatwiejsza do pokonania i gdzie w maksymalnym stopniu można było zdać się na transport wodny.

Jeśli spojrzymy na mapę Europy Środkowej to jedyny szlak jaki wchodzi w grę prowadzi przez Bramę Morawską.

cdn

Nasza krew

Nasza krew


Genetyka stała się w ostatnich latach najbardziej perspektywicznym narzędziem umożliwiającym rozwiązanie wielu tajemnic jakimi osnuta jest historia ludzkości.

Już pierwsze wyniki tych badań postawiły pod znakiem zapytania tę wersję historii, która lansowana jest na zachodzie i wskazały na całkiem inny jej przebieg.

Niestety po pierwszych niespodziankach nie trzeba było długo czekać na reakcję grup dążących do utrzymania za wszelką cenę obowiązujących w nauce łgarstw.

Co ciekawe okazało się, że również w państwach słowiańskich te wrogie nam siły mają decydujący wpływ na kształtowanie opinii społecznej, jak również na propagowanie antysłowiańskiej interpretacji naszej historii i to zarówno w szkołach jak i na uczelniach, nie mówiąc już o masowych mediach.

Doprowadziło to do tego, że główny wysiłek naukowców skierowany jest na zatuszowanie istotnych informacji (poprzez stosowanie obłąkańczej metodologi badań, a kiedy to zawodzi również z pomocą zwykłego oszustwa), zamiast na wyjaśnienie rzeczywistych powiązań i związków jakie można odczytać w naszych genach.

Jednym z najważniejszych sposobów na prześledzenie pokrewieństwa ludzi, a tym samym na prześledzenie przemian ludnościowych, ekspansji i zaniku poszczególnych grup ludzkich, jest badanie haplogrup męskich Y-DNA, ponieważ w sposób jednoznaczny wskazują one na ciągłość reprodukcyjną (lub jej brak) pomiędzy współczesną i zamierzchłą ludnością.

Kiedy się okazało, że te badania wskazują na Słowian jako twórców cywilizacji, natychmiast zaprzestano publikacji na ten temat i to na całym świecie. Również „naukowcy” z krajów słowiańskich uczestniczą czynnie w tym bojkocie.

Przez jakichś czas ograniczano się więc tylko do badań żeńskich haplogrup, ale kiedy i te zaczęły wskazywać na ten sam przebieg historii, to i te badania podlegają coraz ściślejszej cenzurze.


Gdybyśmy mieli wśród naszych genetyków i historyków osoby wychowane w narodowej tradycji, a nie samych agentów, lewackich oszołomów i zaprzańców, to te działania zachodu na nic by się nie zdały, bo bylibyśmy w stanie bez problemów obalić te ich kłamstwa. Niestety agentura opanowała „polskie uczelnie” całkowicie i największych wrogów naszego narodu nie trzeba wcale szukać za granicą, oni usadowili się już dawno na czele polskiego społeczeństwa i tworzą nasze tzw. „polskie elity”.

Wbrew pozorom tematyka ta nie ma tylko ściśle naukowego znaczenia, ale jest podstawowym elementem w brutalnej walce jaka właśnie toczona jest o przywództwo nad rządami dusz.

Od wyników tej walki zależy również nasza osobista wolność i materialny dobrobyt.

Nam Słowianom przypisano w tej walce rolę przegranych i wmówiono nam, że jako potomkowie niewolników jesteśmy (pod)ludźmi niższej kategorii nadającymi się co najwyżej do roboty na zmywaku.

Duma narodowa, poczucie przynależności do ciągłości pokoleń oraz odpowiedzialność za własne czyny, względem naszych przodków i poprzedników, jest niesamowicie ważnym elementem w utrzymaniu etycznej i moralnej postawy narodu.

To te właśnie cechy są fundamentem na którym bazuje sukces kulturowy czy też ekonomiczny każdej grupy ludnościowej

Ten który wie, że jego przodkowie dokonali wspaniałych czynów i współkształtowali ludzką cywilizację, ten będzie starał się dorównać swoim przodkom i dołoży wszelkich wysiłków, aby w „ich oczach” zasłużyć na miano godziwego Polaka i prawego potomka. W takim społeczeństwie psychologiczny próg gotowości do dokonywania rzeczy niegodziwych jest szczególnie wysoki, co z kolei jest podstawowym warunkiem dla jego harmonijnego rozwoju i dostatniego i szczęśliwego życia jego członków.

Duma z własnych przodków i z własnej historii czyni takie społeczeństwo niewrażliwym na wszelkiego typu czy to lewacką, czy to ciemnogrodzką indoktrynację i pozwala zachować potrzebne dla jego przetrwania reguły i wartości.

Odrzucenie natomiast naszej przeszłości i brak zainteresowania czynami i przemyśleniami naszych przodków czyni nas bezbronnymi w konfrontacji z przebiegłą propagandą nastawioną na odebranie nam naszej wolności.

Niestety świadomość tego jest w naszym narodzie szczątkowa i mniej lub bardziej biernie tańczymy nasz „chocholi taniec” dalej.

O tej słabości narodów słowiańskich wiedzą też ich przeciwnicy i nie ustają w wysiłkach aby wykorzenić w nas wszelkie narodowe tradycje i poczucie dumy z bycia Polakami.

Ludowość i przywiązanie do tradycji i obrzędów jest wyszydzana i dezawuowana, wszelkiego typu zboczenia i perwersje przedstawiane są natomiast jako nowoczesne i godne naśladownictwa.

W tej sytuacji olbrzymia odpowiedzialność spoczywa na narodowych elitach, bo to one właśnie powinny (jest to ich psi obowiązek) stać się zaporą przed wszechobecną indoktrynacją naszych społeczeństw. Niestety naród nasz nie ma w tych elitach żadnego oparcia, z tej prostej przyczyny, bo te prostytuują się już od dawna w imię własnych partykularnych korzyści i Polskę i Polaków mają po prostu w dupie, a polskość traktują jako nienormalność.

W tej sytuacji tym większą odpowiedzialność muszą wziąć na swoje barki zwykli obywatele.

Oczywiście rozumiem, że nikt nie ma na to czasu ani ochoty użerać się z jakimiś skurwysynami publikującymi w mediach wszelkiej maści antypolskie i antysłowiańskie paszkwile, ale jest to tylko krótkowzroczne myślenie. Wcześniej lub później nasza bierność musi się obrócić przeciwko nam.

Jawna działalność zdrajców i sprzedawczyków szkalujących naszą historię i szydzących z naszych przodków, musi spotkać się z otwartym protestem większości obywateli. Czas wreszcie otworzyć usta i aktywnie zwalczać te kłamstwa i oszczerstwa.

Czas też wziąć się za te pseudonaukowe „koryfeje” na uniwersytetach propagujące antypolonizm pod płaszczykiem wolności nauki i wypieprzyć to badziewie z polskich uczelni na zbity pysk. Swoje kłamstwa mogą sobie dalej rozpowszechniać u swoich sponsorów na zachodzie.

Trzeba też radykalnie zacząć zwalczać korupcję w środowiskach naukowych, jak i wśród wpływowych przedstawicieli świata kultury, pod płaszczykiem wręczania zagranicznych nagród i stypendiów dla tych, co wykazują szczególnie antysłowiańską i antynarodową postawę.

Szanse na zachowanie naszej polskości mamy duże, ponieważ wszystko wskazuje na to, że nasza historia jest faktycznie ofiarą gigantycznego spisku międzynarodowych korporacji.

Tu i tam ujawniane są coraz to liczniejsze fakty o naszej przeszłości i te będą nieustannie wzmacniać nasze poczucie wartości i wiarę w samych siebie. Ten proces nie sposób zatrzymać i jak to mówi ludowe przysłowie, prawda zawsze wypłynie na wierzch.

Również w genetyce nie da się prawdy na dłuższą metę zataić, fałszując i manipulując wyniki badań, szczególnie że nie tylko one wskazują nam na prawdziwy przebieg naszej historii.

Prawda o naszym pochodzeniu zapisana jest w naszej krwi i to w dosłownym tego słowa znaczeniu.

O grupach krwi każdy coś już niecoś słyszał, ale nie każdy zadał sobie zapewne pytanie, co nasza krew może nam powiedzieć o naszym pochodzeniu.

Jeśli jednak głębiej się zastanowić, to rozkład grup krwi musi zawierać też cały szereg interesujących informacji dotyczących zarówno terenu powstania jak i sposobu ich rozprzestrzenienia.

Zacznijmy od krótkiego omówienia tego zagadnienia, ograniczając się do suchych faktów.

Na początek spójrzmy na rozkład częstości występowania poszczególnych grup krwi na Ziemi.





Źródło tych map znajduje się pod tym linkiem:


Co do grupy AB to nie znalazłem mapy z rozkładem częstości jej występowania. Można się domyśleć, że nie bez powodu.

Jednak już to co widzimy, pozwala nam na wyciągniecie interesujących wniosków.

Nie sposób nie zauważyć, że z grubsza możemy podzielić Europę na dwa obszary. W Europie Zachodniej dominują grupy krwi 0 i A, natomiast grupa krwi B jest relatywnie rzadka. W Europie Środkowej i Wschodniej wzrasta częstość występowania grupy krwi B, a maleje częstość występowania nosicieli grupy 0.

Zauważymy też lokalne maksyma grupy krwi A w centralnej Rosji oraz minimum występowania grupy krwi 0 na olbrzymim obszarze od Europy środkowej do północnych Indii i Chin.

Ciekawe jest również to, że mieszkańcy obu Ameryk byli w przeszłości w olbrzymiej większości nosicielami grupy krwi 0, o czym świadczy jej absolutna dominacja w Ameryce Południowej i Środkowej.

Ponieważ Ameryka została zasiedlona w okresie wcześniejszym niż 20000 lat, to możemy z tego wnioskować, że grupa krwi 0 była w tym czasie dominującą na świecie, a może nawet jedyną grupą krwi u ludzi.

Z rozkładu częstości grup krwi A i B możemy jednocześnie wywnioskować, że początkowo grupa krwi A musiała się wykształcić w Europie i była charakterystyczna dla pierwotnej jej ludności, zajmującej się łowiectwem i pasterstwem. Potwierdzone jest to w tym przypadku tym, że maksyma częstości grupy krwi A występują na obszarach Skandynawii, wśród Basków oraz w Alpach i Karpatach, a więc na tych obszarach na których gospodarka łowiecko-pasterska utrzymała się najdłużej, i gdzie ludność tubylcza mogła skutecznie odizolować się od reszty Europy.

Co było jednak przyczyną tego, że to najpierw w Europie wykształciła się grupa krwi A i dlaczego zdominowała ona przy końcu ostatniego zlodowacenia jej ludność.

Na ten temat brakowało logicznego wytłumaczenia, szczególnie że wbrew oczywistym faktom ciągle podawano (i czyni się to nadal) fałszywe informacje o drodze rozprzestrzeniania się grup krwi po świecie.

Jednak w ostatnim czasie ukazało się parę prac, które rzucają nowe światło na to zagadnienie i przy okazji potwierdzają wiele tez, które przedstawiłem w moich wcześniejszych artykułach.

Z taką właśnie pracą możemy się zapoznać w poniższym linku.


W skrócie chodzi w niej o bardzo interesującą statystykę zgonów pacjentów po wypadkach, w zależności od tego, jaką posiadali grupę krwi.

Z tej statystyki wynika jednoznacznie, że największe szanse przeżycia mają pacjenci o grupie krwi A, B i AB.

Po dokładniejszych analizach wyjaśniono też, dlaczego właśnie ta grupa pacjentów przeżywa najczęściej. Okazało się mianowicie, że osoby z grupą krwi A, B i AB wykazują zwiększoną krzepliwość krwi. Nawet w wyniku ciężkich ran, połączonych z masową utratą krwi, ich organizm jest w stanie zahamować ten upływ, zanim stanie się on groźny dla jego przeżycia.

Oczywiście nasuwa się więc pytanie, dlaczego ten aspekt był w Europie tak ważny, że doprowadziło to do powstania tych właśnie grup krwi i to w tak wczesnym okresie historii.

Wyjaśnienie jest bardzo proste i podałem je już dawno w poniższych artykule:


Wskazałem w nim na specyficzny układ lądolodu ostatniego zlodowacenia w stosunku do terenów górzystych południa Europy oraz na to, że zmuszało to stada wędrującej zwierzyny do przemieszczania się zgodnie z porami roku ze wschodu na zachód Europy i odwrotnie, właśnie przez ten wolny od lodów korytarz.

To przemieszczanie się było praktycznie możliwe tylko w tym wąskim pasie terenu i o ten właśnie obszar musiały się toczyć zacięte walki pomiędzy poszczególnymi grupami łowców.

Z racji takich wędrówek stad, przez ten stosunkowo wąski teren, ta grupa łowców która zdołała go po ciężkich bojach opanować miała też największe szanse na nieograniczony dostęp do pożywienia i na przeżycie w walce o byt.

Oznaczało to jednak również konieczność obrony tego strategicznie ważnego obszaru i ciągłe zagrożenie ze strony rywalizujących hord.

W tej rywalizacji ostateczny sukces odnieśli nasi przodkowie z haplogrupą R1 oraz z grupą krwi A.

To właśnie ta specyficzna mutacja dala im przewagę nad innymi łowcami, bo w trakcie ciągłych walk to właśnie członkowie tej społeczności mieli największe szanse na przeżycie, nawet po otrzymaniu najstraszniejszych ran.

Oczywiście, również i w tym przypadku pojawiły się też minusy. Taka zwiększona krzepliwość krwi oznaczała bowiem częstsze przypadki wylewów krwi go mózgu i choroby układu krążenia. W tamtych czasach było to jednak bez znaczenia, ponieważ średnia długość życia ludzi i tak była krotka. Co innego teraz, przy obecnej długości życia choroby te stanowią poważny problem zdrowotny.

W okresie największego zasięgu lodowca ostatniego zlodowacenia i najniższego spadku temperatur, kiedy życie w przesmyku pomiędzy Karpatami i czołem lodowca stało się niemożliwe, morderczy klimat podzielił nosicieli R1 w Europie na dwie podgrupy. Na zachodzie Europy wykształciła się populacja R1b, na wschodzie zaś populacja R1a.

Cześć ludności zajmującej najdalsze tereny wschodniego zasięgu populacji R1 zatraciła przy tym kontakt z pozostałymi grupami Prasłowian i szukając terenów o znośniejszym klimacie wywędrowała początkowo na Daleki Wschód a następnie aż do Ameryki. Na ich miejsce napłynęła na terany Syberii ludność azjatycka.



Populacja R1b nie była jednak całkowicie odizolowana na swoich terenach, ponieważ wąska cieśnina Gibraltarska pozwalała tej ludności stosunkowo łatwo przeniknąć do północnej Afryki i odwrotnie. Również ludność afrykańska miała możliwość przemieszczania się na teren kontynentu europejskiego. Te kontakty zaznaczyły się z jednej strony szybką ewolucją języka ale i nie pozostały bez wpływu na wygląd zewnętrzny tych ludzi, na skutek domieszki genów Afrykańczyków, tak że z czasem zaczęły dominować w tej populacji czarne włosy i brązowe oczy.


Doszło też do powstania przystosowań w populacji R1b do ubogich w zwierzynę łowną terenów. Takim przystosowaniem było pojawienie się w populacji R1b osób o czynniku Rh- we krwi.

Czy było to spowodowane domieszką genów Afrykańczyków, czy też efektem spontanicznej mutacji, na to nie ma jeszcze jednoznacznej odpowiedzi.

To przystosowanie spowodowało jednak znaczne ograniczenie przyrostu naturalnego wśród społeczności o znacznym odsetku osób z czynnikiem Rh- we krwi i ułatwiało tym samym jej przeżycie w warunkach ograniczonego dostępu do pożywienia.

Kiedy najzimniejsza faza zlodowacenia dobiegła końca, tereny Niżu Polskiego stały się znowu obszarem wędrówki stad zwierzyny łownej i na nowo rozpoczęła się rywalizacja o władzę nad nimi.

Zdecydowanie liczniejsza ludność o haplogrupie R1a rozpoczęła na powrót ekspansję terytorialną, zarówno w kierunku zachodnim jak i wschodnim. Również liczebność ludności R1b zaczęła wzrastać i w poszukiwaniu terenów łowieckich rozpoczęła ona wędrówki na wschód.

Wprawdzie tereny te były już zajęte przez Prasłowian, ale cofające się czoło lodowca utrudniało żyjącym tam plemionom kontrolę tych terenów i część takich prób zakończyła się sukcesem.

Wielokrotnie mniejsze czy też większe grupy R1b przedzierały się przez wąskie gardło Niziny Polskiej i gubiły się na olbrzymich przestrzeniach euroazjatyckiego stepu. Szczątki ludzi o haplogrupie R1b są więc znajdowane również daleko na wschodzie, gdzie udało się im przetrwać jako genetycznie wyizolowane grupy.

Również u współczesnej ludności Rosji zaznacza się ich obecność. To właśnie potomkowie ludności R1b tworzą wyspy zwiększonej liczebności osób o rudych włosach na terenach obecnej Rosji.

Ekspansja ludności R1a na wschód i do Azji napotkała niespodziewanie na przeciwności. I te nie były związane z oporem żyjących tam tubylców, co bardziej z genetyczną nieodpornością naszych przodków na choroby i infekcje.

Jako ludy północy R1a nigdy nie byli konfrontowani z dużym zagrożeniem epidemiami chorób.

Klimat nie sprzyjał ich rozprzestrzenieniu i zdrowy sposób życia i dostatek żywności zabezpieczał ich przed infekcjami.

Do dzisiaj ludzie o grupie krwi A wykazują zadziwiająco słabą odporność na szereg chorób takich jak ospa, cholera czy też dżuma. W przeszłości ta cecha była jeszcze bardziej rozpowszechniona niż obecnie. Ich system immunologiczny słabo radzi sobie z zarazkami i nawet zwykle infekcje żołądkowe stanowią dla tych osób śmiertelne zagrożenie. Potwierdzenie tego znajdziemy w poniższej pracy, która jest kolejnym ważnym elementem potwierdzającym moje tezy.


Tak więc ludzie R1a przeżyli podobną sytuację jak Indianie w konfrontacji z europejskimi konkwistadorami, tylko że odwrotnie.

Wędrując na wschód zarażali się od tubylców występującymi tam chorobami i mimo zarówno fizycznej jak i technologicznej przewagi nie udało się tym Prasłowianom wyprzeć z tych terenów ludności tubylczej.

Musiały upłynąć kolejne setki lat, zanim na wschodniej granicy R1a powstało przystosowanie zwiększające ich odporność na choroby układu trawiennego i dżumę.

Na zamieszczonej mapce widzimy to w formie pasa największej częstości występowania grupy krwi B od Oceanu Lodowatego aż po Indie.

To właśnie powstanie grupy krwi B było decydującym aspektem umożliwiającym inwazję R1a w kierunki Indii i Chin.

Przez następne tysiąclecia sytuacja pozostawała stabilną. Zachód Europy zamieszkiwała ludność przeważnie R1b o grupie krwi A i o znacznym procencie Rh-. Środkową Europę i Bałkany zamieszkiwała ludność R1a i I również z grupą krwi A, ale o zdecydowanej przewadze Rh+, natomiast Europę wschodnią zamieszkiwali R1a z przewagą grupy krwi B oraz Rh+.

Upadek Rzymu doprowadził jednak do nowego przetasowania kart.



Ciągnące się wojny Bizantyjczyków z Persami i wzmożony import towarów luksusowych z Indii, a więc częstsze kontakty z ludami wschodu, pociągnęły za sobą również pojawienie się w Europie chorób przedtem nieznanych.

Dżuma Justyniana, tak jak niewiele innych epidemii w historii ludzkości, zmieniła losy świata i zapoczątkowała proces upadku kultury słowiańskiej i znaczenia tego ludu w Europie.



Zniszczyła ona nie tylko Imperium Wandali, ale uciekające przed nią niedobitki zaniosły tę chorobę również do swojej dawnej ojczyzny. Przez okres następnych 200 lat przewalały się przez Europę kolejne fale epidemii, dziesiątkując jej ludność.

Szczególne Słowianie z obecnych terenów Polski ucierpieli od tej choroby najbardziej i to tak, że nawet w znaleziskach archeologicznych zaznacza się wyraźny upadek technologiczny wytwarzanych wyrobów jak i drastyczne zmniejszenia gęstości zaludnienia.

Doprowadziło to co bardziej zacietrzewionych turbogermanów do odgrzebania, już zdawałoby się martwej hitlerowskiej propagandy o istnieniu tak zwanej pustki osadniczej na tych terenach.

Jak widać faszystowska ideologia ma na „polskich” uczelniach liczne grono zwolenników.

Oczywiście badania genetyczne potwierdziły, że te tezy są wyssane z palca i że tereny obecnej Polski zamieszkuje cały czas ta sama ludność.

Nie można jednak zaprzeczyć temu, że doszło też do lokalnych ludnościowych przetasowań. Dotyczyły one jednak w większości tylko elit rządzących i wyższych warstw społecznych. Tak np. Słowianie Europy wschodniej wykorzystali okras epidemii dżumy dla zasiedlenia opustoszałych terenów i plemiona Wołgarów osiedliły się np. na terenach obecnej Bułgarii.


Generalnie też wzrosła częstość występowania grupy krwi B w Europie, bo tylko ona zapewniała szanse przeżycia w przypadku epidemii dżumy. Wraz z tym wzrostem doszło też do powstania nowej grupy krwi AB.

Widzimy więc, że nie tylko genetyka i badania haplogrup męskich dają nam szanse na odtworzenie naszej historii, ale również tak zdawałoby się nieciekawa sprawa jak rozkład grup krwi potwierdza w całej rozciągłości przedstawiony przeze mnie obraz wydarzeń historycznych i dopełnia go o nowe, wcześniej niezauważone aspekty.

Translate

Szukaj na tym blogu