Jaki jest przekaz tekstu etruskiego Kryszny?

Jaki jest przekaz tekstu etruskiego Kryszny?


Opisując powiązania kultury etruskiej z kulturą hinduską podałem przykład brązowej figurki dziecka która, gdyby znaleziono ją w Indiach, bez żadnych wątpliwości zostałaby przypisana hinduskiemu Krysznie.


Całe szczęście jej identyfikacja jest prosta, bo widzimy na niej napis w języku etruskim.


Napis ten jest napisany ciurkiem co stawia nas przed zadaniem wydzielenia w nim poszczególnych wyrazów. Dodatkowo zaczyna się on znakiem, którego jeszcze nie znamy, a który poszerzy naszą znajomość etruskiego abecadła, oczywiście pod warunkiem, że uda się nam go prawidłowo zidentyfikować.


Ze względu na kształt, oraz na to, że wszystkie europejskie alfabety wywodzą się od pierwowzoru z kręgu kultury Vinča, możemy przyjąć, że główne formy takich liter oraz ich wymowa zachowały się w przeciągu wieków w znacznym stopniu niezmienione.

Z tego względu pierwszą literę tego napisu musimy kojarzyć z wyglądem naszego „B”. Ale tu pojawia się niestety znak zapytania. W językach starosłowiańskich, do jakich zaliczał się też Etruski, litera ta mogła też odpowiadać naszemu obecnemu „W”. Byłaby więc tak czytana jak „B” w cyrylicy.

Trafiamy tu na ten problem który już poruszałem wielokrotnie a który w przeszłości doprowadził do totalnego zamieszania w nazewnictwie czasów antycznych.
Wielokrotnie, litera „B” była fałszywie rozumiana jako „W” i na odwrót, co prowadziło do przeinaczeń i powstania i zanikania całych społeczności których nazwy zostały fałszywie zapisane.

Przykładem mogą być Bułgarzy którzy tak naprawdę nazywali siebie Wołgarami ale poprzez zafałszowanie pierwszej litery, kronikarze bizantyjscy zrobili ze Słowian z rejonu nadwołżańskiego, azjatyckich koczowników ze stepów Azji centralnej.


Jest to jeden z przykładów trudności na jakie natrafiamy interpretując napisy czy też teksty czasów starożytnych.

My sami jesteśmy przyzwyczajeni, poprzez scentralizowany system szkolnictwa, do przestrzegania ścisłych (przynajmniej w teorii) reguł pisowni. Nie możemy tego jednak projektować na czasy antyczne. Nasi przodkowie żyli w społeczeństwach wolnych i pozbawianych tych wszystkich ograniczeń jakie są współcześnie niestety naszym udziałem.
Dla piszącego po Etrusku nie istniała konieczność trzymania się ścisłych reguł, ponieważ takie nie istniały.

Tak więc każdy pisał tak jak uważał za stosowne, bez oglądania się na jakieś sztuczne ograniczenia. Jak już zdążyliśmy się przekonać, na wielokrotnych przykładach, Etruskowie nie uważali nawet za stosowne trzymać się jednego alfabetu i bez oporów mieszali swój własny z greckim lub łacińskim.

Również współcześnie nie istnieją ostre granice wymowy poszczególnych głosek i wyrazów i często zapisujemy je tylko dlatego, w ten czy inny sposób, ponieważ wiemy, że tego wymaga od nas ortografia. W rzeczywistości słyszymy je jednak całkiem inaczej i pozostawieni sami sobie zapisalibyśmy je zapewne całkiem inaczej.

Jako przykład może nam posłużyć niezapomniany cytat ze skeczu Kobuszewskiego i Gołasa: "Chamstwu w życiu, należy się przeciwstawiać siłom, i godnościom osobistom".

W poszczególnych językach pochodzenia słowiańskiego, sytuację pogarsza również to, że nie istnieje, w wielu przypadkach, wyraźna różnica w wymowie głosek. Tak np. w greckim czy hiszpańskim nie odróżnia się „B” od „V”.
Katastrofalnie sytuacja wygląda wtedy, kiedy poszczególne litery wymawia się całkiem inaczej jeśli tworzą one wzajemne kombinacje jak np. w polskim „SZ” lub „CZ”, albo w hiszpańskim gdzie „GU” wymawia się jak nasze „G” ale „GE” już jako nasze „H”.

W cytowanym powyżej napisie mamy do czynienia z tą właśnie sytuacją.

W zależności od kontekstu można pierwszą literę napisu interpretować jako nasze „B” lub „W”. W tym konkretnym przypadku jest to jednak jednoznacznie „W”, przynajmniej w kierunku czytania z prawej na lewą, i to stwierdzenie pozwala nam już na odczytanie początku zdania.


Brzmi ono „W LEPE”

Słowo „LEPO” lub „LEPA” jest powszechnie znane u Słowian południowych i oznacza „ładny lub dobry”. Zachowało się ono również wśród potomków Słowian we Włoszech jako imię męskie „LAPO”. W którymś z kolejnych odcinków dotyczących tłumaczenia tekstów etruskich przedstawię przykłady na to, że imię to występowało w tej samej formie już 2500 lat temu.

Dalej trafiamy na kolejny znak którego znaczenie jest bardzo zagadkowe.

Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że nie jest to nowa litera, ale skreślone „I”. Jest to sygnał, że również ten napis jest zagadką i jego przesłanie zostało zaszyfrowane. Niektóre litery zostały tak przez autora umiejscowione, że ich wygląd sugeruje nam inne ich znaczenie, niż widzimy to na pierwszy rzut oka.

Nie jest to jednak przeszkoda dla wydzielenia poszczególnych wyrazów.

I jak widzimy kolejny wyraz jest łatwy do zrozumienia jeśli uwzględnimy, że w tym kierunku czytania to zwykłe „I”

Wyraz ten czytamy jako „MIJS” co odpowiada polskiemu „masz” lub bośniackiemu „imaš”.

W kolejnym wyrazie czeka na nas dalsza zagadka.

Tym razem autor sugeruje nam istnienie litery w formie etruskiego lub odwróconego łacińskiego „N” co jednak uniemożliwia nam odczytanie tego wyrazu. Dopiero jak zauważymy ze jest to złożenie dwóch etruskich liter „L” i „I”,

dopiero wtedy wyraz ten staje się dla nas zrozumiały.

Czytamy go jako „Żalim” i oznacza po polsku „żałuj”. W słoweńskim znajdziemy podobne słowo w formie „obžalujemo” czyli „żałować”.

Kolejny wyraz odczytamy dopiero wtedy kiedy zauważymy że etruska litera „S”nie bez przyczyny została tak blisko umieszczona przy etruskiej literze „SZ“.
Oczywiście miało to na celu ułatwienie nam zrozumienia tego, że nie mamy tu do czynienia z litera „S” ale okrąg jest w tym przypadku pełny i jest to litera „O”. I w tym przypadku natychmiast zmienia się znaczenie tego słowa i czytamy je jako „LOSZE”

To słowo w językach południowosłowiańskich oznacza „zło”

Teraz już możemy przeczytać całe zdanie prawidłowo

W lepe mijs žalim loše

co po polsku oznacza

W dobru znajdziesz, żałuj za zło

Ostatnia litera tego zdania nie należy tak naprawdę do niego, ale jest pierwszą literą zdania czytanego od lewej do prawej.

Żeby nie przedłużać przejdźmy od razu do podziału na poszczególne wyrazy.

Pierwszy wyraz to „Resz”

ma on dużo wspólnego z serbskim „riješiti" czyli rozwiązuj lub z rosyjskim „решить» o tym samym znaczeniu. W tym przypadku chodzi jednak o dosłowne jego rozumienie czyli „przerwać coś” „rozdzielić”

Następnie mamy spójnik „c” który wymawiamy jako „s” i tłumaczymy jako nasze „Z”.

Dalej słowo „Lež” przy czym litera „ž” jest tu wzięta ze najstarszej wersji alfabetu słowiańskiego czyli z „Rezów“ - znaków wycinanych w drewnie i z tego względu litery przybierały taką kanciastą formę.

Natomiast literę „E” uzyskujemy przekręcając literę „M” o 90°.

Słowo „Lež” w językach południowosłowiańskich oznacza „kłamstwo”

Dalej mamy spójnik „a” o takim samym znaczeniu jak w polskim.

Kolejne słowo to „žsi” które jest odpowiednikiem polskiego „żniwo” które obecnie zastępowane jest słowem „zbierać” lub „otrzymać”. 

Podobne słowa znajdziemy w czeskim „žněoznaczajace to samo co w polskim, czy tez „žeti w serbskim, oznaczajace żąć”.

Dalej mamy tę literę którą już omówiliśmy, a która w tym kierunku czytania jest skreślona i nie ma być uwzględniona w tym zdaniu.

Kolejnym słowem jest „mere” 

gdzie tym razem znak

ma być czytany jako etruskie „R”.

Słowo to znajdziemy w rosyjskim jako „Умножить” czyli „mnożyć” lub w bośniackim jako „Pomnožite” jako “mnożyć”.
Co ciekawe również w niemieckim to słowiańskie słowo zachowało się prawie że nie zmienione, pomijając oczywiście ten kamuflaż w formie niemego „H” - „mehren”

Ostatnie słowo składa się z dwóch liter
Pierwszą czytamy oczywiście jako znane już nam etruskie „L”. Drugą literę już omawialiśmy ale tym razem występuje ona w również w znaczeniu „B”.
Oczywiście łatwo rozpoznać, że autor nie napisał tego słowa w całości, ale zostawił nam możliwość jego interpretacji. Jeśli przyjmiemy, że ostatnią literą jest „W” to możemy uzyskać rozpoznawalne słowo poprzez wstawienie w środek wyrazu samogłoski „I” co daje nam słowo „LIV”. To zachowało się u Słowian skandynawskich i weszło do języka szwedzkiego jako „LIV” - „życie”.

Jeśli ostatnią literę odczytamy jako „B” i uzupełnimy wyraz samogłoską „U” to otrzymamy słowo „LUB”, co po naszemu oznacza „Miłość” lub „Dobro”.

Tak więc zdanie

Reš s lež a žsi mere lub (Liv)

możemy teraz przetłumaczyć jako

zerwij z kłamstwem, a plonem Twoim będzie więcej dobra

lub też

zerwij z kłamstwem, a plonem Twoim będą dalsze życia

To ostatnie tłumaczenie jest bardzo ciekawe, bo nawiązuje bezpośrednio do hinduskiego widzenia nieśmiertelności duszy i reinkarnacji jej w kolejnym życiu.

Jak widzimy mamy tu kolejny przykład tekstu religijnego, który wzbogaca nasze rozumienie religijności Etrusków. Jednocześnie wskazuje on na silne powiązania wiary Słowian z religią buddyjską jak i z chrześcijaństwem. Nie powinno nas to dziwić, bo jak to już wielokrotnie podkreślałem, wszystkie religie monoteistyczne na świecie zostały stworzone, albo bezpośrednio przez Słowian, albo były zapożyczeniem ich idei i ich filozofii.

Jest to może największy wkład Słowian w nasze wspólne dziedzictwo cywilizacyjne.

Nowe aspekty wymierania pszczół

Nowe aspekty wymierania pszczół

Już dawno zwróciłem uwagę na to, że wszelkiego typu zjawiska przyrodnicze na Ziemi nie zależą tylko od wewnętrznych procesów związanych z naszą planetą, ale są kontrolowane przez zjawiska które przebiegają bardzo daleko od niej.

W rzeczywistości to co się na Ziemi dzieje, jest spowodowane tym, jakie położenie zajmują planety w naszym Układzie Słonecznym.

To właśnie wzajemne położenie planet decyduje o przebiegu aktywności słonecznej




jak i o przebiegu procesów geofizycznych na Ziemi.




Ta teza jeszcze niedawno było ośmieszana przez półgłówków którym się ubzdurało że są naukowcami. W rzeczywistości nauka już dawno straciła kontakt z rzeczywistością i jest organizacją upowszechniającą zabobony i ezoteryczny bełkot.

Mamy obecnie do czynienia z tak absurdalną sytuacją, że oczywiste zależności, które widać gołym okiem, są przez „naukowców” ignorowane i zakłamywane, w imię ratowania fałszywych założeń na których zbudowali oni swoje kariery.

Oczywiście nie wszyscy z nich dali się skorumpować i część z nich (wprawdzie znikomo mała) prowadzi swoje badania w sposób obiektywny i niezależny.

Ceną jaką muszą za to zapłacić jest marginalizacja ich wysiłków przez tzw. „środowisko naukowe”, oraz konieczność finansowania tych badań na własną rękę.

Bardzo dobrym przykładem tego typu naukowca jest Prof. Jürgen Tautz.


Zajmuje się on wprawdzie trochę niemodną dziedziną wiedzy, jaką jest etologia pszczół, ale dokonał w niej rzeczy niebywałych.

Między innym zrewolucjonizował on sposób widzenia zasad komunikowania się pszczół, pokazując w jaki sposób pszczoły przekazują sobie informacje o źródłach pokarmu.

Te przełomowe badania umożliwiły mu publikację własnych prac na łamach najbardziej renomowanych czasopism naukowych.

Do czasu kiedy doprowadziły go one do takich wniosków, które stały w sprzeczności z obowiązującymi paradygmatami w nauce.

Mimo niewątpliwego autorytetu jakim cieszy się on w środowisku pszczelarzy, drzwi do publikacji w największych czasopismach zostały mu zatrzaśnięte przed nosem.

Kością niezgody stały się jego dociekania nad temat przyczyn utraty robotnic przez rodziny pszczele.

Jego idea była w zasadzie bardzo prosta.

Skonstruował on bramkę laserową przy wylotku, która rejestrowała zarówno wylot jak i przylot pszczół do ula.

Po porównania tych dwóch wielkości okazało się, że nie są one nigdy równe, co zresztą jest jak najzupełniej logiczne, bo przecież część pszczół ginie niestety w trakcie zbierania nektaru, a inne nie trafiają w drodze powrotnej, z najróżniejszych względów, do rodzinnego ula i wpraszają się do innych uli, napotkanych po drodze.

W każdym razie Prof. Tautz stwierdził, że różnice pomiędzy ilością pszczół opuszczających ul, a ilością do niego powracających, wahają się w niesamowicie szerokich granicach i czasami przybierają tak kolosalne nasilenie, że sama egzystencja rodziny pszczelej zostaje zagrożona i ule tracą prawie wszystkie swoje zbieraczki.
 
Te różnice nie mogły wynikać tylko ze zmian warunków pogodowych ani też z innych potencjalnych przyczyn.

W poszukiwaniu rozwiązania tej zagadki zwrócił on uwagę na jeszcze jedną możliwość, taką mianowicie, że pszczoły posiadają wyjątkowe wprost zdolności do rejestrowania rożnego typu sygnałów jakie występują w naturze. Miedzy innymi są one zdolne do rejestrowania polaryzacji światła jak i posiadają „zmysł magnetyczny”. Kierunek pola magnetycznego jest im pomocny do orientacji w trakcie lotu po pożytek.
Jeszcze ważniejszy jest oczywiście kierunek polaryzacji światła słonecznego.

Pole magnetyczne Ziemi nie jest jednak stałe i podlega rożnego typu wahaniom, z których najważniejsze wywołane są przejściem przez orbitę Ziemi materii słonecznej, wyrzucanej przez erupcje słoneczne. Prowadzi to do tzw. burz magnetycznych. I właśnie te burze magnetyczne stały się tematem zainteresowania Prof. Tautza.

Okazało się, że występuje jednoznaczna korelacja pomiędzy wzrostem aktywności słonecznej wyrażonej tak zwanym indeksem K


a stratami pszczół przez ul.


Takie przedstawienie faktów nie miało szansy na publikację w periodykach uważanych za czołowe, a i w prasie codziennej przeszło to bez echa, mimo tego że znaczenie tego odkrycia trudno jest przecenić.

Oczywiście teza autora jest tylko częściowo prawdziwa i mimo tego, że korelacja istnieje, prawdziwe jej przyczyny są jednak trochę inne.

Jeśli spojrzymy na układ planet na początku kwietnia roku 2012, to zauważymy że jest to okres tworzenia się specyficznej konstelacji planet, zgrupowanej w rejonie oddziaływania Saturna.


Układ ten był jeszcze z tego względu wyjątkowy, ponieważ związany był on ze wspólnym położeniem Ziemi i Wenus w jednej płaszczyźnie obrotu wokół Słońca. To położenie doprowadziło 2 miesiące później do tzw. tranzytu Wenus, które to zjawisko zachodzi raz na około 130 lat.

Musiało to doprowadzić do wyraźnych wahań wielkości Tła Grawitacyjnego a tym samym do zmiany warunków przebiegu procesów fizycznych na Ziemi.

Szczególnie w trakcie pełni i nowiu Księżyca (kiedy Księżyc ustawiony jest na linii łączącej Ziemię ze Słońcem) te zmiany były szczególnie odczuwalne i właśnie w tych okresach, a więc w pobliżu dnia 06.04.2012 i 21.04.2012 wystąpiły największe straty pszczół lotnych.

Ten ostatni termin był do tego rozciągnięty w czasie bo nałożył się na niego wpływ gigantycznej erupcji słonecznej spowodowanej koniunkcją Ziemi i Saturna w dniu 16.04.2012 roku.

 


Tak więc obserwowane straty pszczół w ulach były spowodowane nie tylko zmianami pola magnetycznego Ziemi, ale generalnymi zmianami warunków przebiegu procesów fizycznych w tych okresach. Musiało się to odbić na sposobie polaryzacji światła słonecznego i innych parametrach (np. intensywności promieniowania UV) co z kolei spowodowało drastyczne zaburzenie zmysłu orientacji u pszczół.

Oczywiście nie tylko zjawiska kosmiczne są odpowiedzialne za wymieranie pszczół.

Bardzo ważnym elementem który świadomie ignorowany jest przez „naukowców”, trzęsących portkami przed koncernami telekomunikacyjnymi, jest wpływ stacji nadawczych telefonów komórkowych na organizmy pszczół.

Trzeba sobie zdać z tego sprawę, że pszczoły dysponują sensorami rejestracji parametrów środowiskowych których czułość nie ustępuje najlepszym urządzeniom technicznym człowieka. Miedzy innym są one w stanie rejestrować zmiany temperatury z dokładnością 0,1°C.
Jest to wielkość ekstremalnie niska i każda jej zmiana skłania pszczoły do podejmowania określonych prac u ulu dla zabezpieczenia przeżycia rodziny pszczelej.

Szczególnie w zimie każda zmiana temperatury w gnieździe jest odbierana przez pszczoły jako wskaźnik szczególnego zagrożenia.

Zmiany temperatury są rejestrowane przez pszczoły za pomocą oscylacji włosków znajdujących się na ich ciele


Występują rożne typy tych włosków o rożnej czułości względem zewnętrznego „promieniowania elektromagnetycznego”.



Oscylacje tych włosków są zależne nie tylko od temperatury otoczenia, ale również od aktualnych wartości Tła Grawitacyjnego i stanowią główne źródło informacji dla organizmów żywych, o aktualnym przebiegu pór roku. Po prostu wartości TG są najwyższe w dniu 03.01. każdego roku, kiedy to Ziemia znajduje się najbliżej Słońca. Spadek tych wartości do określonego poziomu jest sygnałem dla pszczół o podjęciu przez nie przygotowań do wiosny oraz podjęcia wychowu nowego pokolenia pszczół.

Promieniowanie mikrofalowe, stosowane w komunikacji telefonicznej, wywołuje również tzw. efekt termiczny. Efekt ten może zaobserwować każdy kto dłużej prowadzi rozmowę przez komórkę, trzymając ją ciągle przy tym samym uchu. Ta strona głowy ulga tak znacznemu podgrzaniu, że jest to dla nas wyraźnie odczuwalne.

Tym większy jest tego efekt, jeśli promieniowanie to wysyłane jest przez nadajniki. Wprawdzie w terenach zabudowanych moc takich nadajników jest ograniczona, ale przepisy te nie obowiązują poza takimi terenami, właśnie tam gdzie najczęściej znajdują się nasze pszczoły. Szczególnie w zimie kiedy to często dochodzi do zaburzeń w funkcjonowaniu sieci, koncerny telekomunikacyjne dopuszczają do dramatycznego przekroczenia mocy nadawczej poszczególnych nadajników.

Jeśli w pobliżu znajdą się ule z pszczołami to ich wyjątkowo wrażliwe na oscylowanie włoski pokrywy ciała zarejestrują wzmożone oscylacje, co z kolei ich układ nerwowy zinterpretuje jako dramatyczny przyrost temperatury i wartości TG. Na poziomie komórkowym prowadzi to do wzrostu częstotliwości oscylacji molekuł a tym samym do spadku generowanej przez poszczególne atomy przestrzeni. Jeśli dochodzi w tym momencie do tworzenia się nowych związków pomiędzy atomami (syntezy związków chemicznych) to ich wielkość jak i częstotliwość ich oscylacji zostaje w tym momencie zamrożona. Jeśli po jakimś czasie sytuacja awaryjna się skończy i nadajnik wróci do pierwotnej mocy, to nowo powstałe cząstki i molekuły wykazują zmniejszoną czułość na oscylacje TG i odpowiednie mechanizmy sterowania układem nerwowym interpretują to jako początek wiosny co skłania matkę pszczelą do intensywnego czerwienia.

Tymczasem na zewnątrz panuje sroga zima, co jednak nie powstrzymuje robotnic przed wylotem z ula, aby szukać pożytku i wody dla głodującego czerwiu. Ten instynkt u pszczół jest tak silny, że robotnice wylatują z ula nawet przy minusowych temperaturach, aby ratować czerw. I oczywiście kończy się to ich śmiercią.
Niestety rodzina pszczela reaguje na tę sytuację jeszcze większym stresem i kolejne partie pszczół wylatują na stracenie.

Wystarczy kilka dni działalności takiej stacji nadawczej w warunkach awaryjnych, aby doprowadzić do wymarcia wszystkich pszczół w okolicy.

Oczywiście prawdziwych winowajców, odpowiedzialnych za tę sytuację, nigdy nie poznamy, o to już zadbają nasze skorumpowane „elity”. Dla uspokojenia opinii publicznej gazety pobredzą coś o chorobach pszczół albo warozie i wszystko pozostaje po staremu, do następnej fali wymierania.

Jeśli się komuś wydaje, że jego to nie dotyczy, to myli się dokumentnie, a jak już coś mu zaświta w jego pustej głowie, to dopiero wtedy kiedy ma już na pewno raka. Niestety zanim uda mu się coś zdziałać, to już wącha kwiatki od korzonków. Pozostali udają, że to nie ich sprawa, a koncerny telekomunikacyjne zbijają kabzę kosztem śmierci dziesiątków tysięcy ludzi.

Najważniejsze że nasze elity mieszkają tam gdzie takich awaryjnych przekroczeń mocy nadajników nie ma. Ci są za „ważni” aby narażać ich na niebezpieczeństwo. To tylko motłoch zasługuje na to, aby trafić do ziemi, zanim koszty jego utrzymania będą większe, niż zyski z jego niewolniczej pracy.

Kiedy Ziemia zaczyna puchnąć

Kiedy Ziemia zaczyna puchnąć


Opis naszej rzeczywistości, leżący u podłoża zasad współczesnej nauki, natrafił w ostatnich dziesięcioleciach na granice, które nie jest w stanie przezwyciężyć.

Mimo wysiłków milionów naukowców nauka stoi w miejscu (nie mylić z techniką, to są dwie całkiem rożne sprawy).

Wprawdzie ilość publikacji rośnie w oszałamiającym tempie, ale nikt tych publikacji nie czyta, poza autorami, bo ich innowacyjna wartość, w olbrzymiej większości przypadków, jest zerowa. Poza powtarzaniem po raz tysięczny tych samych zaklęć i tych samych cytatów , nie wnoszą one do nauki nic nowego.

Negatywna selekcja, która dopuszcza do kariery naukowej tylko karierowiczów i oportunistów, pogarsza tę sytuację dodatkowo i zaprzepaszcza wszelkie szanse na uzdrowienie.

Współczesna cywilizacja jest najlepszym przykładem tego, jak schizofreniczny może być system oparty na kłamstwie i egoizmie własnych elit.

Gangrena tego system prezentuje się nam we wszystkich jego przejawach jak na dłoni i przyjmuje w nauce wprost kabaretowe formy.

Większość z nas zamyka na to oczy, w obawie przed przyznaniem się do własnej współodpowiedzialności.

Oczywiście nie można posądzać tylko samych naukowców. Również pozostałe elity, obojętnie jakiej proweniencji, są zdegenerowane i skorumpowane do cna.

Z otwartymi oczami zbliżamy się do katastrofy która zmiecie ten system w oka mgnieniu w pełnej świadomości tego, że nie chcemy go zmienić, bo nasze egoistyczne interesy są nam bliższe, niż prawa naszych potomków do godnego życia.

Zagadnienie ekspandującej Ziemi jest jednym z lepszych przykładów tego, w jakim nierealnym i wprost paranoicznym stanie znajduje się współczesna „nauka”.

Od dziesięcioleci geologia trzyma się kurczowo założenia, że procesy fizyczne, warunkujące zjawiska geofizyczne i geomorfologiczne na Ziemi, są od miliardów lat takie same, i to mimo tego, że fakty są nieubłagane i przeczą tym założeniom w sposób oczywisty dla każdego.


To że Ziemia zmienia nieustannie swoja wielkość musi być, jeśli tylko spojrzy na globus, tak naprawdę dla każdego natychmiast widoczne. Tym bardziej musi być to widoczne dla geologów.
Niestety również i w tej „nauce” konformiści zwyciężyli i do jakich absurdów to prowadzi dobrze ilustruje ten artykuł:


Kluczowym problemem tektoniki płyt jest to, że w przypadku Afryki widzimy jej fałszywość jak na dłoni. Mimo że kontynent ten znajduje się w centrum płyty litosferycznej i otoczony jest przez wieniec rowów oceanicznych produkujących dno oceaniczne ze wszystkich stron.

Ani modele komórek konwekcyjnych w gotującej wodzie ani w japońskiej zupie nie mówiąc już o budyniu nic tu nie pomogą i w „żadnej książce kucharskiej” geolodzy nie znaleźli potrawy mogącej wyjaśnić to zjawisko, w ramach obowiązujących reguł.

Ziemia pęka nam w oczach i zanim się obejrzymy w środku Afryki powstanie olbrzymi ocean i to w miejscu które podobnież ze wszystkich stron naciskane jest przez nowo-tworzące się płyty oceaniczne w otaczającym Afrykę pierścieniu oceanicznych rowów.

Na obszarze Etiopii zanotowano w ostatnich latach dramatyczne przyspieszenie tego zjawiska. W okamgnieniu tworzą się tam kilometrowej długości szczeliny



w które napływa magma tworząc nowe dno oceaniczne.



Ale nie tylko tam magma gotuje się pod nogami Afrykańczyków grożąc ostatecznym rozłamem tego kontynentu.

Również i w południowej części tego kontynentu ziemia puchnie i pęka coraz bardziej.



Szczególnie w rejonie Karonga na granicy Malawi i Tanzanii grozi podobna katastrofa jak w rejonie afaryjskim.


 

Po całej serii trzęsień ziemi w roku 2009 doszło tam do erupcji magmy w szczelinie o długości 17 km.

Ta wzmożona aktywność jest rezultatem ponadprzeciętnego nasilenia występowania zaćmień słonecznych na tym terenie.




Oczywiście nie jest to czymś wyjątkowym i zarówno w przeszłości



jak i w przyszłości dojdzie do jeszcze drastyczniejszego nasilenia tych procesów.

 

Ta wzmożona aktywność wulkaniczna pozostawiła po sobie tykającą bombę. W rejonie jeziora Malawi wzrosła oczywiście produkcja gazów wulkanicznych, w tym dwutlenku węgla, który w ostatnich latach zgromadził się w tym bardzo głębokim jeziorze w ilości milionów metrów sześciennych.

Wprawdzie zjawisko samooczyszczania się wód z nadmiaru gazów neutralizuje to niebezpieczeństwo, ale wymaga to czasu.

Do czego to może prowadzić, jeśli ten proces zawiedzie, opisałem tutaj.


I w tym samym artykule wyjaśniłem przyczyny erupcji CO2 pod wpływem zaćmień słonecznych.

Tak się głupio składa, ze niedawno mieliśmy właśnie takie zaćmienie i to akurat w północnym rejonie jeziora Malawi.

Zaćmieniu temu towarzyszyły jak zwykle typowe zjawiska geofizyczne i atmosferyczne łącznie z typowymi katastrofami pogodowymi i wybuchami wulkanów czy tez wzmożoną aktywnością sejsmiczną.


Może najbardziej spektakularnym rezultatem ostatniego zaćmienia słonecznego było zniszczenie możliwe że najważniejszego turystycznego obiektu Malty. W wyniku huraganowych wiatrów zawalił się widowiskowy most skalny „Niebieskie Okno” na wyspie Gozo.



W przypadku rejonu Karonga sprawa jest jeszcze nie zakończona i można się spodziewać, że właśnie rozpoczął się tam proces samoistnego podgrzewania się pakietów skalnych we wnętrzu Ziemi


i ze w ciągu najbliższych miesięcy (najpóźniej do roku) u rejonie tym dojdzie do kolejnych erupcji szczelinowych i, jeśli będziemy mieć pecha, również do erupcji dwutlenku węgla z wnętrza jeziora Malawi.

No a wtedy nich Bóg ma mieszkańców w opiece.

Filistyni - nasi bracia

Filistyni - nasi bracia

Źródłosłów nazwy „Filistyni” jest jednoznacznie słowiański, tak samo zresztą, jak i słowiańskie jest pochodzenie tego ludu. Dotychczas tzw. „nauce”, udawało się zataić ten fakt przed Słowianami, wmawiając nam semickie pochodzenie tego ludu.
Ten stan rzeczy mógł się tylko dlatego tak długo utrzymać, bo po tym narodzie nie ostało się zbyt wiele świadectw, a te które znaleziono dawały się łatwo manipulować, zgodnie z rozpowszechnianą przez historyków propagandą.



Jedynym liczącym się źródłem wiedzy o tym narodzie jest Biblia, ale i ta przedstawia ten lud w krzywym zwierciadle.

Dopiero w ostatnich latach sytuacja ta uległa powoli zmianie w następstwie zakrojonych na olbrzymią skalę wykopalisk prowadzonych przez Izrael.

Oczywiście i tu istnieje niebezpieczeństwo użycia tych znalezisk do celów propagandowych i przykładem takich nadużyć jest ceramiczna figurka znaleziona w trakcie wykopalisk w miejscowości Yehud ca 40 km na północ od miasta Aszkelon, a więc na obrzeżu terenów zamieszkałych przez Filistynów.

Przedstawia on bowiem siedzącego człowieka, podpierającego swoja głowę lewa ręką, w stanie głębokiego zamyślenia.


Figurka ta jest w swojej postaci czymś wyjątkowym na Bliskim wschodzie i nie ma tam żadnego odpowiednika.

Co innego w Europie Środkowej. Tutaj w kręgu kultur słowiańskich ten typ figur jest powszechnie znany.



Od czasu przejęcia przez Słowian chrześcijaństwa, w ten sposób przedstawiany jest Jezus czekający na ukrzyżowanie. Ale jest to oczywista chrystianizacja motywu istniejącego od pradawnych czasów.

Wprawdzie i tu historycy kłamią jak mogą, aby namącić nam w głowach, przypisując temu figuralnemu motywowi niemieckie pochodzenie, ale jest to łgarstwo szyte grubymi nićmi.

Każdy może sprawdzić gdzie w Niemczech tego typu figurki są najczęściej rozpowszechnione, i tu nie ma już żadnych wątpliwości. Występują one oczywiście powszechnie tylko w tych rejonach Niemiec, które jeszcze przed paru stuleciami były zamieszkałe przez ludność słowiańską.

Tam gdzie osadnictwo saskie ma starsze tradycje, tam tych figurek nie ma.

Oczywiście i w Polsce „Chrystus frasobliwy” jest powszechnym motywem ludowego rzeźbiarstwa. Możemy z cala pewnością stwierdzić, ze najstarsza tradycja tych rzeźb występuje w Małopolsce a szczególnie u naszych Górali. To właśnie ludność Małopolski stanowiła trzon emigrantów którzy podbili Bliski Wschód, i to właśnie przodkowie Górali byli twórcami filistyńskiego państwa oraz innych państw słowiańskich tego rejonu.


Tego typu stwierdzenie spotkałoby się przed laty ze wzruszeniem ramion ze strony „naszych” historyków, ale i tutaj pojawiają się twarde fakty, które zmuszają do kompletnej rewizji naszego widzenia historii Bliskiego Wschodu.

To znalezisko dokonano w Aszkelon, w mieście o którym już wcześniej wspomniałem.

Aszkelon należał do 5 miast Federacji Filistyńskiej.
Był największym ich portem morskim i jednym z większych ludnościowo miast w tym regionie świata.

Przyczyną tego było jego wyjątkowe położenie. Aby to zrozumieć trzeba spróbować wyjaśnić znaczenie nazwy Aszkelon.

Oczywiście współczesna nazwa tego miasta nie poprowadzi nas do celu. W tym przypadku musimy sięgnąć do historycznie najstarszej jego wersji z czasów imperium akadyjskiego.

W języku akadyjskim, który, nota bene wywodzi się też z języka słowiańskiego, miasto to nazywało się „Iš-qi-il-lu-nu”.

Z określeniem „IS” spotkaliśmy się już niejednokrotnie w trakcie wyjaśniania historii Słowian.

IS” i „JEZ” są dwiema formami opisu stanu wody. Słowianie stosowali, dla wodzy płynącej i szczególnie czystej, określenie „IS” tak jak np. w przypadku rzek górskich jak Izera, Isara, Isar.


Dla katolików powinno być zastanawiające to, że również imię Jezus ma identyczny źródłosłów.

Do dzisiaj w wielu językach imię to ma jeszcze swoją pierwotną formę, a tą było imię „Isus”. Oczywiście końcówka „us” jest pochodzenia greckiego i została przyłączona do imienia Jezusa w greckich wersjach „Nowego Testamentu”.

Pierwotną formą jego imienia było słowo „ISA” lub „IS” co oznaczało „Czysty” lub „Niepokalany”. Te słowa z kolei mają w języku słowiańskim inny synonim, a tym jest słowo „Aria”.

Teraz dopiero rozumiemy dlaczego pierwsi chrześcijanie nazywali siebie „Arianami”. Było to oczywiście ich przyznanie się do tego, że są wyznawcami Jezusa.





Te powiązania wyjaśniają nam też, dlaczego Chrześcijaństwo zdobyło tak wielką popularność wśród Słowian i dlaczego ta popularność trwa do dziś.

Po prostu Słowianie znajdują w tej religii wszystkie te elementy które w pamięci pokoleń zostały im przekazane, że tak powiem, z mlekiem matki.

Moim zdaniem Chrześcijaństwo jest niczym innym jak zmodyfikowaną przez Jezusa i jego Apostołów wiarą naszych przodków. Tak samo zresztą jak Judaizm, który jest taką wcześniejszą, bliskowschodnią modyfikacją wprowadzoną przez Mojżesza i dostosowaną do obowiązujących w jego czasach zasad i zwyczajów.


No ale co to ma wspólnego z miastem Aszkelon?

Więcej niż by się to wydawało.

Otóż przyczyną powstania tego miasta oraz tego, że mogło ono osiągnąć tak wielkie znaczenie i wielkość, było występowanie na tym terenie bogatych zasobów wody źródlanej.

To bogactwo źródeł wody znalazło również swoje odzwierciedlenie w jego akadyjskiej nazwie. „Iš-qi-il-lu-nu” oznaczało po prostu „Źródlane”

Z tego właśnie powodu stało się ono celem osadnictwa Słowian.
Niestety Filistyni nie pozostawili po sobie świadectw pisanych i jesteśmy tu skazani na informacje z „drugiej reki”.
Jednak i w tym wypadku zaznacza się możliwość zmiany tej sytuacji.

Otóż w trakcie wykopalisk pozostałości filistyńskich natrafiono na fragment ceramiki z napisem.
Znajdował się on na szyjce dużego dzbana, który używany był do przechowywania żywności. Zresztą takie dzbany, w tym samym celu, używane są do dzisiaj na Bliskim Wschodzie .

Znalezisko zostało opisane tutaj.


A tu widzimy widok tego napisu bez dygitalnej obróbki.

Widoczny na skorupie dzbana napis możemy odcyfrować w następującej formie.

Co natychmiast rzuca się nam w oczy, to identyczność użytego alfabetu z alfabetem etruskim. Wprawdzie autorzy cytowanego artykułu sugerują tu inny wygląd poszczególnych liter, ale ja nic podobnego na oryginale nie zauważyłem. Zapewne jest to świadome przeinaczenie faktów aby odciągnąć czytelników od jednoznacznych powiązań z alfabetem etruskim czy też nabatejskim.

W tym przypadku mieliśmy niesamowite szczęście, bo omawiany fragment garnka zawiera napis w całości, a więc możemy spróbować przetłumaczyć jego znaczenie bez obawy przeinaczeń, na skutek braku odpowiednich fragmentów.

Oczywiście i w tym przypadku bazą będą języki słowiańskie, w których poszukamy znaczeń odpowiadających zarówno widocznym literom, jak i funkcji przedmiotu na którym zostały zapisane.

Stosunkowo szybko zauważymy, że napis musimy czytać z prawej na lewą, tak jak w języku hebrajskim.

W napisie udało mi się wydzielić dwa słowa:

Pierwszym jest słowo „MLATATI”.


Jest ono dla nas bezpośrednio zrozumiale, bo prawie że identyczne z naszym polskim słowem „Młócić”. W innych językach słowiańskich znajdziemy oczywiście dalsze odpowiedniki, jak np. „Mleti” w czeskim oznaczające zarówno „harówkę” jak i „mielenie”.

Drugim słowem jest słowo „RU”. Wyjaśnienie tego słowa wyglądało na całkiem trudne, ale i w tym przypadku pomogło właściwe skojarzenie.
 
Pierwsze słowo znaczyło „Młócić” i jest związane z produkcją mąki ze zboża. Zboża były dla Słowian podstawa ich wyżywienia.


Robiono z nich nie tylko pieczywo ale i inne potrawy czy napitki. Do dzisiaj w polskiej kuchni jak i w kuchni innych słowiańskich narodów nie obejdziemy się bez zasmażki i ta do dzisiaj w języku rosyjskim nazywana jest „RU”. Co ciekawe, to słowiańskie określenie ostało się też u potomków Polan, czyli Francuzów w tej samej formie.


Również w języku polskim znajdziemy odpowiedniki tego słowa np. w słowie „rumienić” czy też „zarumienić”, gdzie to ostatnie występuje bardzo często właśnie jako „zarumienić mąkę” czyli zrobić zasmażkę.

Możliwe, że otwiera się tu następna możliwość wyjaśnienia znaczenia nazwy „Rusini”. Byłoby to określenie ludzi spożywających na co dzień zarumienioną mąkę „Ru śniadający”.

Widzimy więc, że nasz przodek napisał na garnku, w którym przechowywał zapewne pszenicę, do jakiego celu ma być ona użyta po zmieleniu i planował zmielenie jej na mąkę w takiej konsystencji (najlepsza jest bardzo drobno zmielona), aby nadawała się ona do przygotowania zasmażki.

Odczytanie tego napisu jest wprawdzie drobnym krokiem dla wyjaśnienia słowiańskiej przeszłości Bliskiego Wschodu, ale jest to już kolejny krok na tej drodze, dzięki której przywrócimy naszym przodkom ich prawdziwe miejsce w procesie kształtowania się cywilizacji ludzkiej.

Translate

Szukaj na tym blogu