French Connection





Niedawno wyjaśniłem przyczyny dla których w języku polskim występują dwa rożne sposoby zapisu głosek „U” „Ż” oraz „H”. Pozwoliło nam to na dodatkowe potwierdzenie tego, że ludy słowiańskie pierwotnie posługiwały się albo głagolicą w tekstach religijnych albo cyrylicą w zapisie świeckim i że własne pismo znane jest Słowianom od tysięcy lat.


Z tej literatury nie pozostało prawie nic, poza obecnością w pisowni polskiej takich artefaktów przeszłości, jak te omówione w tym tekście:


Co ciekawe język polski nie jest jedynym w którym występują takie rozbieżności pomiędzy wymową a zapisem głosek. Przyczyny tego omówimy przy innej okazji.
Jednym z takich języków jest również język francuski i tam trafimy na takie samo zestawienie łacińskich liter „c” i „h” z tym że ich wymowa odpowiada polskiej głosce „sz” Wskazuje to na to, że również we Francji pierwotnie do zapisu używano głagolicy a dopiero później została ona wyparta przez alfabet łaciński.
Oczywiście wiązało się to z tym, że po przekroczeniu Renu przez Wandalów i Polan


tereny obecnej Francji i Niemiec stały się ziemiami Słowian i przez następne wieki zamieszkiwała je ludności po części wywodząca swoje korzenie znad Odry i Wisły.


Te związki były bardzo silne i aż do połowy VII wieku władcy merowińscy powoływali się na tytuł Kraka jako świadectwo ich praw do władzy nad całą słowiańszczyzną.


Na ilustracji tej widzimy, że władca Polan galijskich Dagobert I posługiwał się tytułem Craka (Kraka).
Dagobert I (Dagowar I) był ostatnim władcą dynastii który w realny sposób sprawował władzę nad całym Imperium Słowiańskim.


Po jego śmierci doszło do rozpadu imperium na część zachodnią pod władzą dynastii Karolingów, centralną pod władzą napływowych Sasów oraz wschodnią która dalej trwała przy starej dynastii, znanej nam pod nazwą dynastii piastowskiej.


Jej przedstawiciel Mieszko I był tym o którym wiemy, że podjął kroki zjednoczenia Imperium pod swoim przywództwem. Ten cel wynika wyraźnie z symboliki używanej przez Mieszka, a widocznej na bitych przez niego monetach.


Przedstawiona na monecie ręka nawiązuje do kształtu laski sędziowskiej, którą posługiwali się królowie Franków przy przyjmowaniu przysięgi od poddanych.

Tak jak widzimy to na wizerunku Hugo Kapeta, do którego wrócimy jeszcze w dalszej części artykułu.


Samo podjecie tego motywu w połączeniu z identycznością stylową monet Mieszka z monetami bitymi przez Karolingów oraz w połączeniu z faktem utrzymywania przez niego drużyny przybocznej złożonej z Franków, co potwierdzają liczne znaleziska frankijskich mieczy w grodach piastowskich, świadczy jednoznacznie o ambicjach Mieszka do przejęcia władzy po znajdującej się we Francji w fazie permanentnego kryzysu dynastii Karolingów.

Te same cele widzimy też na monetach Bolesława Chrobrego, który jest pod tym względem jeszcze bardziej konkretny i używa nie tylko symboliki galijskiej w formie „Galijskiego Koguta” ale podkreśla to dodatkowo przez użycie galijskiej gwary w ten sposób, że słowo „polonie” na awersie, jest zapisane na rewersie w lekko odmiennej formie jako „polonik”, a to ostatnie nieodparcie nasuwa nam skojarzenia z melodyką języka francuskiego.



Wracając do świadectw językowych znajdziemy wiele przykładów tego, jak silne związki występują pomiędzy Polską a Francją. Nadmieniona przeze mnie zbitka liter „ch” jest wprawdzie obecnie wymawiana jako głoska „sz” ale przed tysiącem lat było ona identyczna z polskim „ch”.
Widzimy to chociażby na przykładzie tak powszechnie znanego, dla miłośników francuskich win, słowa „château”.

Słowo to wymawiane jest w języku francuskim jako „szato” i jego wydźwięk nie przypomina nam nic znajomego. Jeśli jednak przejdziemy na polską wymowę zbitki liter „ch” to sytuacja zmienia się radykalnie i z francuskiego „szato” mamy nagle naszą swojską „chata”.

I tak zapewne nazywali swoje domostwa mieszkańcy Galii w czasach Merowingów.

Te powiązania istnieją również powszechnie w nazewnictwie toponimów i hydronimów z terenów Francji, chociaż te podobieństwa również i tu nie są łatwe do uchwycenia. Weźmy dla przykładu określenie najwyższej góry w Europie Mont Blanck.

Najstarsze zapisane określenie tej góry to Blans, stąd możemy przyjąć, że pierwszy człon nazwy jest późniejszy i można go pominąć w naszych rozważaniach.

Jak wiemy, dla ludów południa nasza głoska „W” nie istnieje i z reguły zastępowana jest przez „b”. Ma to swoje uzasadnienie w tym, że symbol „b”  jest używany w cyrylicy dla oznaczenia naszej głoski „w”. W trakcie przechodzenia Europy na alfabet łaciński w X i XI wieku, przy przepisywaniu tekstów mnisi skrybowie  przyjmowali, że słowiańskie „w” jest identyczne z łacińskim „b” i spowodowało to zmianę brzmienia olbrzymiej ilości wyrazów w wielu językach europejskich.

Jeśli jednak sięgniemy do źródła tych zmian to wiele tych wyrazów odzyska natychmiast swoje słowiańskie brzmienie i tak jest też z górą Mont Blanck która Słowianie galijscy nazywali po prostu Wlad, a wiec „władca gór”. Odpowiada to też faktycznemu znaczeniu tej góry jako najwyższemu szczytowi w Europie.

W przypadku rzek jest to też łatwe do udowodnienia. Najprostszym przykładem jest rzeka Isère. Rzeka ta należy do całego szeregu rzek europejskich o bardzo zbliżonej do siebie nazwie.

Jizera w Czechach
Izera w Polsce
Isère we Francji
Isel w Austrii
Ijssel w Holandii
Ijzer w Belgii
Isarco we Włoszech.

Od dawna próbowano szukać źródłosłowia tej nazwy albo w językach zachodnioeuropejskich albo w jakiś wydumanych językach pierwotnej ludności europejskiej. Oczywiście bez podania faktów na potwierdzenie tych tez.

W rzeczywistości nazwa jest czysto słowiańska i wywodzi się od takich określeń jak „jezioro” w języku polskim lub „izvor” czyli źródło w językach południowo-słowiańskich.

Iz oznaczało więc czystą źródlaną wodę o szybkim nurcie a „jez” to samo, ale z wodą stojąca, stąd też określenia „jaz” dla przeszkody zatrzymującej nurt rzeczny.

W przypadku największej rzeki we Francji, Sekwany, wyjaśnienie było trochę trudniejsze, ale i tu można było znaleźć rozwiązanie jeśli by komuś chciało się poszukać. W tym przypadku pomogło mi to, że aby znaleźć pierwotne brzmienie danej nazwy warto jest sięgnąć do języków innych narodów które w przeszłości miały kontakt z danym zjawiskiem. W tym przypadku sięgnąłem do węgierskiego. W IX i X wieku Węgrzy zapuszczali się aż do Francji i Hiszpanii w swoich łupieżczych wyprawach i z pewnością zaadoptowali do swojego języka lokalne nazwy geograficzne, które przetrwały w ten sposób w swojej pradawnej formie do dziś. Tak było też w przypadku rzeki Sekwany która po węgiersku nazywa się Szajna.
A słowo „szajny” to po staropolsku znaczy bogaty, wyborny. I taka zapewne wydawała się rzeka Sekwana dla przybyłych tam Polan. Rzeka ta do późnego średniowiecza była najbogatszym miejscem połowu atlantyckiego łososia i głównym źródłem pokarmu dla Paryża.

Czas jednak na rozwiązanie zagadki Hugo Kapeta. Jego życie przypada na czasy rywalizacji z Bolesławem Chrobrym o władzę nad galijskimi prowincjami.
Jego nazwisko do dzisiaj wzbudza kontrowersje i tak naprawdę to nie wiadomo od czego pochodzi.
Oczywiście i w tym przypadku, w przeciwieństwie do obowiązujących dogmatów, sięgamy do polskiego wątku i zauważmy, że nazwisko to zaczyna się w innych językach przeważnie literą „C”, czytaną jak „K”. Musimy przyjąć, że potomkom Kapeta nie zależało specjalnie na tym, aby podkreślać obecność Polan we Francji i ich wkład w tworzenie Imperium Franków. Można więc przypuszczać, że i w tym przypadku manipulowano przy nazwisku starając się ukryć jego pierwotne znaczenie, a tym był zapewne wyraz „Chabet”.
Oczywiście i ten wyraz ma słowiańskie pochodzenie i oznaczał pierwotnie Konia.
Z czasem zmieniło się lekko jego znaczenia i obecnie określa się nazwą „chabeta” chudego zaniedbanego konia.
Podobne w brzmieniu słowo „chabat” oznaczało bardzo chudego człowieka i ostało się jako dość popularne w Polsce nazwisko.
I tu doszliśmy już do rozwiązania zagadki Hugo Kapeta którego galijscy Słowianie przezywali imieniem „chudego chabata” co odpowiadało określeniu „chudy rycerz” i takim widzimy go na późniejszych wizerunkach jako ascetycznego z wyglądu człowieka. Słowiańskie określenie konia „chabeta” galijczycy użyli dla określenia jazdy Polan, nazywając rycerzy „chevalier” a z wyrazu „Chudy” zrobili imię „Hugo”. Również i w tym przypadku nie można zapomnieć o typowych zamianach litery „b” w literę „w” i odwrotnie.
O związkach z naszym „Chrobrym” świadczy również to, że nowa dynastia starała się znaleźć odpowiednio zaszczytne pochodzenia i powoływała się na swojego przodka o imieniu „Chrobertus” które to imię w jednoznaczny sposób nawiązuje do naszego „Chrobrego” który jako przedstawiciel Merowingów był wśród galijskich Polan bardzo popularny. A więc przeniesiono ten splendor na dynastię Kapetyngów, określając ją mianem dynastii Robertynów czyli wywodzącej się od ChROBREGO.

Co ciekawe te starania dynastii Kapetyngów nie na wiele się zdały i postać Hugo Kapeta była wśród ludu wysoce niepopularna. Zarzucano mu plebejskie pochodzenie, twierdząc że był synem rzeźnika. Działo się to już w późnym średniowieczu i ludność Francji zatraciła już częściowo związki ze swoimi słowiańskimi korzeniami. Dlatego zapomniano już o pochodzeniu słowa „Chabeta” i źródłosłowie określenia rycerz ale pamiętano jeszcze, że słowo to oznacza również rzeźnika i do dzisiaj jest używane gwarowo w Polsce w formie „Chabaj”, a wszyscy spotkali się zapewne z tym, że gorszej jakości mięso nazywane jest chabaniną.
Stąd te skojarzenia z rzeźnikiem i niechęć do władcy który pokrzyżował plany Bolesława Chrobrego i odłączył Francję od słowiańskiej macierzy na zawsze.


Czy przyroda zna Mechanikę Kwantową?



Najwyraźniej nie zna, bo by już dawno świat ożywiony dysponował zmysłami opartymi na zjawiskach zaczynających się przedrostkiem „tele”. Byłaby to konsekwencją tego, że fizyka kwantowa zakłada istnienie natychmiastowej komunikacji pomiędzy cząstkami i to, nazwijmy to tak, w sposób „nadprzyrodzony“, natychmiastowo, niezależnie od mechanicznych przeszkód, a także od odległości pomiędzy cząstkami, co nie bez słuszności zarzucał jej już Einstein.


Niewątpliwie przyroda jest najdoskonalszym fizykiem i potrafi dla swoich celów wykorzystać każde zjawisko fizyczne. Dlaczego więc nie ma żadnego dowodu na tego typu komunikację?

Jeśli chcemy naprawdę zrozumieć to, jak funkcjonuje nasz wszechświat, to musimy uczyć się od przyrody i podpatrywać jak ona to robi.

Niestety z tym podpatrywaniem to coś nie za bardzo wychodzi. Specjalizacja w nauce doprowadziła do tego, że poszczególne dziedziny nauki „rozwijają” się samodzielnie i utraciły kontakt z innym specjalizacjami, czego skutkiem jest utrata całościowego spojrzenia na naszą rzeczywistość.

Niektóre dziedziny takie jak np. fizyka oderwały się od tej rzeczywistość już w sposób absolutny i stworzyły w swoich laboratoriach rzeczywistość której nie ma, pełną nieistniejących cząstek, pól i oddziaływań a będących tylko produktem chorej wyobraźni jej twórców.

Połączone jest to jeszcze z przekonaniem, że obserwacja realnych zjawisk przyrodniczych jest bezcelowa, ponieważ w skali obserwacji dostępnych naszym zmysłom, wiemy już o naturze wszystko.

Nic bardziej mylnego.

Tak naprawdę o realnym przebiegu zjawisk fizycznych nauka nie wie nic (lub prawie nic). Po części zawdzięcza to również fizykom kwantowym którzy skierowali ją na intelektualne manowce.

Było to wynikiem odrzucenia przez teoretyków zajmowania się realną rzeczywistością, tą widoczną za oknem ich laboratoriów.

I to było właśnie przyczyną tego, że wszystkie obserwacje otaczającego nas wszechświata były podporządkowane naczelnej ideologii, mającej swe podstawy w religii.

To właśnie z tego względu interpretuje się przesuniecie ku podczerwieni jako efekt kreacji wszechświata przez boską moc.


Te religijne fundamenty, na których bazuje fizyka, nie pozwoliły nam na to, aby dostrzec to, że rzeczywistość jest, w przeciwieństwie do tego co sugeruje Biblia, wysoce zmienna.

Najprostsze obserwacje są interpretowane więc tak, aby były zgodne z ideologią, co prowadzi do takich paradoksów, że nie potrafimy prawidłowo zobaczyć tego co przed naszymi oczyma jest doskonale widoczne.

Chociażby sprawa zależności barwy materii od charakterystyki „praw” fizycznych w momencie tworzenia się jej aktualnego stanu skupienia.

W przypadku Marsa jest to jednoznacznie widoczne,


ale i w przypadku Ziemi wprost niemożliwe do przeoczenia.


Jednak klapki na oczach fizyków zdają się funkcjonować lepiej niż przewidują to ich „matematyczne prawa”.

W innych dziedzinach nauki sytuacja nie jest ani o jotę lepsza, tak jak na przykład w biologii. Tam wprawdzie biolodzy doskonale potrafią sklasyfikować i opisać świat ożywiony, ale dla interpretacji tego co obserwują brakuje im szerszego spojrzenia i podstaw z innych dziedzin wiedzy. Powiązania z chemią funkcjonują jeszcze nie najgorzej, ale już szukanie podstaw fizycznych dla obserwacji, szwankuje na całego. Stąd zdarza się często, że wiele rzeczy przyjmowane jest jako „boska wola” lub w najlepszym wypadku jako „wybryk natury” i nikomu nie chce się zadać sobie trudu dla zrozumienia przyczyn takiego stanu rzeczy.

Przykładem jest tu również zjawisko regulacji częstotliwości światła na drodze mechanicznej, opisane przeze mnie w tym artykule:


Odpowiednio dobrane stożkowe formy są w świecie mikroorganizmów obecne powszechnie. Szczególnie spektakularnie widoczne jest to w grupie glonów o nazwie Coccolithophyceae.
Są to organizmy zależne od fotosyntezy a więc również od ekspozycji na promieniowanie słoneczne. Tymczasem wbrew logice komórki tych prostych glonów pokryte są szczelnie zewnętrznym szkieletem zbudowanym z węglanu wapnia.

Ta oczywista sprzeczność powinna każdemu nasunąć pytanie co do celu tego zjawiska. Tymczasem biolodzy ignorują całkowicie nie tyko rolę tego zewnętrznego szkieletu, co również sposób jego wykształcenia.
To ostatnie pytanie jest bowiem więcej niż zagadkowe. Te jednokomórkowe glony tworzą bowiem wysoko zróżnicowane wapienne wyrostki na zewnątrz swoich komórek i to bez możliwości tak naprawdę wpływu na kształt tych form. Ich wzrost następuje bowiem nie wewnątrz komórki ale dzieje się to całkowicie poza jej zasięgiem. Jak jednak można to wyjaśnić? Na to pytanie biolodzy nie znajdują odpowiedzi zadowalając się takim wyjaśnieniem, że jest to po prostu „wybryk natury”.

Oczywiście wytwarzanie szkieletu wapiennego przez organizmy jednokomórkowe nie jest tak proste do zrozumienia. Poza ograniczeniami w fotosyntezie należałoby oczekiwać problemów w zachowaniu położenia tych organizmów w toni wodnej oraz wymiany gazowej z otoczeniem.
Najważniejsze jest jednak to, jak one to wszystko robią, skoro ich komórki tam już nie sięgają.

Jeszcze jeden aspekt tej historii powinien nas zastanowić a taki mianowicie, że glony te należą do organizmów wyjątkowo zmiennych ewolucyjnie. Szkielety tych organizmów należą do najważniejszych skamieniałości przewodnich w geologii, ponieważ ulegały one częstym i do tego bardzo znacznym zmianom morfologicznym, co interpretowane było jako efekt szybkiej ewolucji tych organizmów. Tymczasem środowisko ich życia należy do najbardziej stabilnych na Ziemi. Zmiany w warunkach panujących w oceanie są nieznaczne, o rzędy wielkości słabsze niż w środowiskach lądowych. Mimo to w niewielkich odstępach czasu (w skali geologicznej) organizmy te ulegały przemianom i to w skali globalnej.

Nikt jednak nie potrafi tego wytłumaczyć dlaczego dochodzi do takich zmian, mimo że mechanizm tzw. naturalnej selekcji nie może być w tym przypadku za to odpowiedzialny.

Spójrzmy jednak najpierw jak te organizmy przykładowo wyglądają:


Oczywiście ten kto przeczytał mój poprzedni artykuł tłumaczący teoretyczne podstawy metodyki zmiany częstotliwości światła, nie może nie zauważyć identyczności kształtu obu form. Design mojego modelu oraz kształt szkieletu kokolitów jest identyczny. Ba można by nawet powiedzieć, że jest on w przypadku tych glonów bardziej wyrafinowany i zapewne nieskończenie perfekcyjny.

I to co dla biologów było już od początku zagadką, jest teraz dla nas łatwe do zrozumienia.

Ta grupa glonów była w stanie wypracować ewolucyjnie takie formy szkieletu zewnętrznego, które modulowały niedostępną dla fotosyntezy część spektrum światła, do tej jego długości, która najlepiej odpowiadała własnościom barwinka asymilacyjnego. W przypadku Coccolithophyceae barwnikiem asymilującym jest głównie chlorofil A a barwnikiem pomocniczym Fukoksantyna.
Fukoksantyna asymiluje światło w relatywnie wąskim zakresie, z optimum  przy ok. 440 nm długości światła. Przy tej długości światła barwnik ten jest w stanie zaabsorbować 100% „energii” fotonów i przekazać ją do chlorofilu A w celu fotosyntezy.


Wapienny szkielet zewnętrzny umożliwia właśnie taką modyfikację długości fal świetlnych, że dostosowane są one w sposób perfekcyjny do optimom absorpcji fukoksantyny.
To dostosowanie miało dwie przyczyny. Po pierwsze umożliwiało fotosyntezę tym organizmom, na głębokościach do których nie docierało już światło widzialne, co znacznie poszerzało niszę ekologiczną tych organizmów. Drugim powodem było to, że Coccolithophyceae  często występują w olbrzymim zagęszczeniu w oceanie, tworząc tak zwane zakwity. Ilość glonów w jednostce objętości osiąga taką liczbę, że światło widzialne jest już po kilku metrach całkowicie przesłonięte szkielecikami kokolitów. W tych warunkach możliwość wykorzystania podczerwieni jest dla tych organizmów życiową koniecznością.

Zgodnie z moim modelem, modyfikacja długości fali świetlnej oznacza jednocześnie zmianę częstotliwości oscylacji fotonów czyli tym samym najmniejszych jednostek przestrzeni. Częstotliwość oscylacji przestrzeni jest jednak decydującym kryterium dla warunków środowiskowych, w tym również dla zdolności rozpuszczania się związków chemicznych w wodzie.


Jednym z nich jest oczywiście węglan wapnia i jego rozpuszczalność ulega zmniejszeniu jeśli fotony zostaną zmuszone przez stożkowate kokolity do zmiany częstotliwości swoich oscylacji. Oznacza to natychmiastowe wytracenie z roztworu nadmiaru węglanu wapnia i ten osadza się natychmiast na powierzchni kokolitu powodując jego wzrost.

Oznacza to, że zarówno kształt jak i wielkość poszczególnych kokolitów jest regulowana poziomem Tła Grawitacyjnego panującego aktualnie na Ziemi. Jeśli warunki te ulegną zmianie np. na skutek zmian orbit planet Układu Słonecznego to również musi ulec zmianie kształt i wielkość wytwarzanych przez Coccolithophyceae kokolitów. Wprawdzie ich początkowy kształt wytwarzany jest jeszcze wewnątrz komórki glonu i determinuje w znacznym stopniu jego późniejszy wzrost ale to co dzieje się później, poza komórka tego organizmu, jest już tylko zależne od warunków fizycznych na granicy frakcji woda-kokolit.

To właśnie takie zmiany warunków fizycznych są głównym motorem ewolucji a nie jakiś enigmatyczny dobór naturalny. Tym samym zmiany kształtu kokolitów w poprzednich okresach geologicznych były odzwierciedleniem tylko i wyłącznie zmian warunków fizycznych na Ziemi i nie były tożsame ze zmianami genetycznymi.


Dotyczy to oczywiście również nas i ewolucja w obrębie gatunku Homo Sapiens jest tylko odzwierciedleniem tych zmian.


Coccolithophyceae nie są jedyną grupą organizmów wykorzystujących możliwość mechanicznej zmiany częstotliwości światła. Najbardziej spektakularne kształty szkieletów znajdziemy wśród okrzemek i radiolarii.



Organizmy te wykorzystują zjawisko modyfikacji światła stosując trochę odmienne wzornictwo, często z wieloma poziomami otworów. Wynika to zapewne z odmiennych własności krzemionki, z której zbudowane są szkielety tych organizmów.

Jeśli ktoś jednak myśli że umiejętności wykorzystywania energii świetlnej posiadają tylko jednokomórkowe organizmy roślinne, to jest w wielkim błędzie. Również tak złożone organizmy jak np. niesporczaki wykształciły zdolności regulacji długości fal promieniowania i wykorzystują to do generowania swobodnych elektronów w celu wykorzystania ich w procesach metabolicznych.

Czego możemy się domyśleć oglądając strukturę powierzchni ich naskórka.




To właśnie tej umiejętności zawdzięczają te organizmy swoje niezwykłe zdolności do przeżycia w najbardziej wrogich życiu środowiskach.

Oczywiście istnieją z całą pewnością niezliczone dalsze przykłady wykorzystania przez przyrodę tego zjawiska, ale były one dotychczas przez biologów interpretowane w inny sposób.

Czas więc na spojrzenia na organizmy żywe jako najdoskonalszy przykład wykorzystania zjawisk fizycznych i wzór dla ludzkości w wykorzystaniu tych przystosowań dla ogólnego dobra.

Posłaniec




Szybkimi krokami zbliża się kolejny interesujący termin dla miłośników astronomii.
Już za parę dni dojdzie do tak zwanego tranzytu Merkurego, czyli do sytuacji w której planeta Merkury znajdzie się dokładnie pomiędzy Ziemią i Słońcem, i będzie ją można obserwować jak przesuwa się na tle tarczy naszej gwiazdy centralnej.

Samo zjawisko nie należy do specjalnie rzadkich i jest obserwowane ca. 11 razy na stulecie. Tym razem nastąpi ono w dniu 09.05.2016.



Zjawisko to nie budzi tyle emocji co tranzyt Wenus i nie ma związanych z nim żadnych legend ani katastroficznych przepowiedni.


Może dlatego, że początki obserwacji tranzytu Merkurego przypadają na okres powstania podstaw współczesnej nauki, a tym samym dominacji megalomańskiego widzenia naszej rzeczywistości przez grupę społeczną zwaną naukowcami i ich śmiesznego przekonania o posiadaniu monopolu na prawdę.

Tak zwanym naukowcom udało się przekonać społeczeństwo do swojej wyjątkowości a tym samym zabiło w nim zdolność szukania powiązań pomiędzy zjawiskami korelującymi czasowo ze sobą.

Zdurnienie społeczeństwa doszło już do takiego absurdu, że mimo jednoczesnego wystąpienia np. trzęsień ziemi oraz zaćmień słonecznych (tak jak to miało miejsce np. w 1999 roku w Turcji) nikt nie ma odwagi powiązać te zjawiska ze sobą. O to dba już ogólna cenzura w mediach wprowadzona przez obecne pseudoelity.
Równie silnie odbija się to na interpretacji przebiegu zjawisk fizycznych na naszej gwieździe centralnej. Również tam istnieje ścisła zależność pomiędzy koniunkcjami planet a zwiększoną aktywnością słoneczną oraz tworzeniem się intensywnych plam na Słońcu.


Widzimy to też w przypadku tranzytu Merkurego, jak chociażby w roku 1973.


Temat jest jak rzeka i nadaje się bardziej do rozprawek o patologii w manipulowania społeczeństwem przez grupę pozbawionych skrupułów sqr...now niż do opisu tranzytu Merkurego. A więc przejdźmy do meritum i zastanówmy się nad tym, czy to zjawisko jest rzeczywiście dla nas tak marginalne, jak to przedstawiają nam je ci oszuści „naukowcy”.

Oczywiście jest całkiem odwrotnie i tak jak w przypadku zaćmień słonecznych, również tranzyt Merkurego pociąga za sobą całą serię zjawisk geofizycznych, w wielu przypadkach o katastrofalnych rezultatach.

Wystarczy tylko sięgnąć do najnowszej historii aby zobaczyć jak znaczne są te oddziaływania. 



Ostatni tranzyt Merkurego miał miejsce 8 listopada 2006 roku i spowodował zmiany warunków fizycznych na Ziemi czego rezultatem były lokalne anomalie pogodowe. Jak np. te w Europie gdzie w okresie od końca października do połowy stycznia doszło do powstania całej serii niżów atmosferycznych połączonych z burzami i huraganami.

Seria ta była pod tym względem wyjątkowa i zaczęła się orkanem Yanqiu (26./27.10.2006 ), po którym nastąpiła Britta (30.10 – 01.11 2006) dalej storm Vera (8.12.2006), 31.12.2006 Karla, Lotte 01.01.2007, dalej Orkan Franz (11.01.2007), Per (14.01.2007) a skończyła się Orkanem Kyrill (18./19.01.2007), jednym z najsilniejszych huraganów w najnowszej historii Europy.

Spektakularną była jednak awaria sieci energetycznej w Europie w dniu 04.11.2006, jedna z najcięższych w historii.

Wcześniej mieliśmy tranzyt 07.05.2003 roku, który miał związek z trzęsieniem ziemi w Algierii jak i z późniejszą falą opałów w Europie i szczególnie silnych huraganów. Również i w tym przypadku doszło do serii awarii sieci elektrycznych w sierpniu w Ameryce i w Europie we wrześniu.
Oczywiście analogia z awarią w CERN sprzed paru dni nie jest tutaj przypadkowa. Podawana przez oficjalnych oszustów wersja o jakiejś zabłąkanie kunie która miała ją jakoby spowodować, to typowe mydlenie ludziom oczu przez fizyków. Jeszcze trochę i zabraknie tym szarlatanom

Tranzyt w dniu 15.11.1999 przyniósł ze sobą szczególnie wiele katastrof żywiołowych. Jego wpływ był szczególnie silny ze względu na przypadające wcześniej zaćmienie słoneczne w dniu 11.08.1999. W rezultacie tego zaćmienia doszło do katastrofalnego trzęsienia ziemi w Gölcük

https://en.wikipedia.org/wiki/1999_%C4%B0zmit_earthquake

W okresie poprzedzającym i następującym po tranzycie doszło tez oczywiście do licznych anomalii pogodowych, jak chociażby powodzi w Niemczech czy też serii grudniowych orkanów w Europie. Szczególnie wielkie zniszczenia spowodowały orkany Anatol i Lothar.
Również sezon huraganów na Atlantyku przyniósł liczne zniszczenia a powstały w trakcie tranzytu Merkurego huragan Lenny był najsilniejszym huraganem miesiąca listopada od początku systematycznych obserwacji tego typu zjawisk.

Tranzyt w dniu 06.11.1993 miał stosunkowo niewielkie negatywne skutki. Zaznaczył się powodziami w zachodnich Niemczech, jak i z pewnym opóźnieniem, trzęsieniem ziemi w Kalifornii w dniu 17.01.1994 roku.
To ostatnie było poprzedzone zaćmieniem słonecznym z dnia 04.01.1992 roku.

Tranzyt Merkurego z dnia 13.11.1986 należał za to do wyjątkowo pechowych  dla mieszkańców terenów przy jeziorze Nyos. Tym razem doszło do zjawiska, które w tym przypadku, miało tylko lokalny zasięg ale potencjalnie należy do kategorii Armagedonu.
O tym napisałem więcej tutaj:

Generalnie można stwierdzić ze na podstawie pobieżnej analizy widoczny jest istotny wpływ tranzytu Merkurego na zjawiska geofizyczne na Ziemi. Wpływ ten jest jednak zależny od szeregu innych czynników i współdziała z okresami zaćmień słonecznych jak i zapewne erupcjami na Słońcu przyczyniając się do wzmocnienia ich oddziaływania na Ziemię. Zauważymy również, że jeśli Ziemia znajduje się poza obszarem zgrupowania się Planet w trakcie tranzytu, tak jak miało to miejsce w latach 1993 i 1986, to ekstremalne zjawiska geofizyczne zaznaczają się słabiej.
Wynika to z tego, że ogólny poziom Tła Grawitacyjnego jest w tym momencie słabszy i jego wzmocnienie na skutek tranzytu nie przekracza najprawdopodobniej normalnych dla tego okresu wartości. Poza tym częstotliwość koniunkcji planet jest w tym przypadku niska a więc i czynniki inicjujące rzadkie.

Co bardziej dociekliwi będą zapewne protestować, że przyjmuję bardzo szerokie ramy czasowe oddziaływania tranzytu Merkurego na zjawiska geofizyczne na Ziemi. Takie podejście ma jednak uzasadnienie. Sam tranzyt Merkurego jest tylko pewnym optycznym ukoronowaniem o wiele bardziej znaczącego procesu zbliżania się płaszczyzny orbity Merkurego do płaszczyzny obrotów Ziemi wokół Słońca. Moment największego zbliżenia tych płaszczyzn nie musi pokrywać się z czasem tranzytu, ale przypada czasami miesiące przed albo miesiące po tym zjawisku. Już samo zbliżenie się tych płaszczyzn powoduje zdecydowane zwiększenie się wielkości Tła Grawitacyjnego w płaszczyźnie ekliptyki. I właśnie ten wzrost powoduje, że intensywność zjawisk geofizycznych na Ziemi rośnie i te same przyczyny powodują o wiele dotkliwsze skutki, niż w innych okresach czasu.

Można przyjąć, że czym bardziej centralny przebieg ma tranzyt Merkurego tym większe skutki zaznaczają się w bliskim okresie takiego tranzytu. Odwrotnie oznacza to, że czas oddziaływania tranzytu przebiegającego na obrzeżu tarczy słonecznej jest o wiele bardziej rozciągnięty czasowo.

Jeśli oddziaływanie tranzytu Merkurego ma tak poważne konsekwencje dla Ziemi, jak to widzimy powyżej, to czy oddziaływanie tranzytu Wenus nie musi powodować skutków jeszcze poważniejszych?
Oczywiście ten wpływ daje się udokumentować nawet statystycznie i potwierdzony jest rekordowymi stratami na skutek różnorodnych katastrof.


Co więc oczekuje nas teraz?

Jeśli chodzi o trzęsienia ziemi to tendencja wzrostu zarówno częstotliwości jak i siły, w miarę zbliżania się terminu tranzytu Merkurego, jest jednoznaczna.


Również zjawiska pogodowe nie przebiegają najlepiej i tu można zobaczyć tego skutki.

I zapewne to jeszcze nie koniec.

A co w dalszej perspektywie?
Następny tranzyt wystąpi 11.11.2019 i będzie miał prawie że centralny przebieg. Ponieważ prawie że jednocześnie dojdzie do zaćmienia słonecznego w dniu 26.12.2019 to można spodziewać się kolejnego poważnego trzęsienia ziemi, tym razem w pasie od Grecji przez Iran, Indie do Sumatry.

Można też wyciągnąć wniosek że szczególnie niebezpieczne będą okresy w których wystąpią jednocześnie zaćmienia słoneczne oraz tranzyty Merkurego i Venus. Idealne zgranie czasowe tych zjawisk jest niezmiernie rzadkie (raz na setki tysięcy lat) i pociąga za sobą katastrofy o biblijnym wymiarze. Ale już bliskie czasowe wystąpienie tych zjawisk prowadzi do wzmocnienia efektów procesów geofizycznych i poważnych katastrof zagrażających naszej cywilizacji w istotny sposób.

Mamy szczęście że tranzyty Wenus zdążają się tak rzadko.

Translate

Szukaj na tym blogu