System Galileo może obalić Einsteina



Przed paroma miesiącami doszło do awarii rakiety Sojuz mającej wynieść na orbitę 2 satelity systemu „Galileo”.
Zamiast na orbicie kołowej na wysokości 23522 km znalazły się one na orbicie eliptycznej o apogeum 25000 km i perigeum 14000 km.
Po pierwszej panice pojawiły się analizy, że nie wszystko jeszcze stracone i że te satelity można wykorzystać.
Oczywiście najprościej będzie wykorzystać je do polepszenia dokładności systemu Galileo, ale co ciekawe pojawiła się niespodziewanie możliwość bardzo dokładnego przetestowania fundamentalnych pewników teorii fizycznych. Przypadkowo otworzyła się nam możliwość sprawdzenia tego, czy to co wiemy o grawitacji to prawda czy też po prostu zwykły wymysł.
Już od dawna zwracam na to uwagę, że fizyka tak naprawdę nie ma pojęcia o grawitacji i wszystko co dotychczas nam prezentowano to zwykłe pomieszanie z poplątaniem. Pomimo tego, że cały szereg obserwacji jednoznacznie wskazuje na to, że grawitacja nie jest właściwie interpretowana, fizykom udało się te problemy zamieść pod dywan. Niby każdy słyszał o anomalii Pioneera 


albo też o anomalii Fly-by 


ale jakoś ciągle przechodzimy nad tymi fundamentalnie ważnymi obserwacjami do porządku dziennego i fizykom udało się skutecznie zapobiec sprawdzeniu ich przyczyn.
Te dwie obserwacje mają bowiem potencjał zburzenia całego fundamentu współczesnej nauki i mogą udowodnić, że ta fizyka to tylko zbiór baśni i niczym nie potwierdzonych legend.
Szczególnie z powodu anomalii Fly-by fizycy mają pełne spodnie. Nikt bowiem z nich nie tylko nie wie jak to jest możliwe, że satelity nagle doznają zagadkowego przyspieszenia w trakcie tego manewru, oni po prostu nie wiedzą nawet w jakim kierunku szukać.

Tak więc zamiast natychmiast przystąpić do eksperymentów weryfikujących te obserwacje przyjęli oni odwrotną strategię i wszelkiego typu dane o tej anomalii są od dłuższego czasu utajniane.
Na usprawiedliwienie podaje się, że przecież tej anomalii nie obserwuje się w przypadku innych satelitów krążących wokół Ziemi.
Ale czy na pewno?
Każdy zapewne wie, że dzięki satelitom systemu GPS udało się dokonać bardzo dokładnego pomiaru punktów leżących na wszystkich kontynentach. Na drodze porównań tych pomiarów stwierdzono, że kontynenty ulegają przemieszczaniu.

Kontynenty wędrują?


I na podanej mapie widać nawet kierunki tego przemieszczania się. Wszystko niby jasne, gdyby nie to, że to przemieszczanie się nie jest bynajmniej przypadkowe (czego należałoby się spodziewać) ale wysoce skoordynowane tak jakby wszystkie one miały jeden wspólny cel na północ od wyspy Guam.
Ta obserwacja pozwala nam stwierdzić, że w rzeczywistości satelity GPS nie mierzą wcale przemieszczania się kontynentów ale jest to pomiar efektu Fly-by, w odniesieniu do Ziemi, któremu ulegają one na swojej orbicie.

Te nieszczęśliwe satelity Galileo stworzyły nam możliwość dokładnego pomiaru ich prędkości własnej, w momencie przejścia przez perigeum, a tym samym udowodnienia, że ten efekt jest realny. Ten dowód oznacza jednocześnie że miejsce Einsteina i Newtona jest w koszu na śmieci tak samo jak i innych zwariowanych pomysłów fizyków.

Oczywiście tego typu pomiary nie zostaną nigdy przeprowadzone a satelity zostaną wyłączone na zawsze. Przecież nie można doprowadzić do takiej sytuacji aby ten zniewolony motłoch dowiedział się, że rządzące elity to bezczelni oszuści.

O fikołkującej Ziemi



Jednym z najbardziej fascynujących zjawisk w przyrodzie jest zdolność niektórych ciał niebieskich do raptownej zmiany swojej orientacji w przestrzeni. Typowym przedstawicielem tej grupy jest księżyc Hyperion, u którego orientacja osi jego obrotu ciągle się zmienia i księżyc ten koziołkuje na swojej orbicie.


Hyperion jest przykładem ekstremalnej formy takiego zachowania. Inne ciała niebieskie z tej grupy wykonują takie fikołki sporadycznie i do tej grupy należy też Ziemia. Dotychczas „nauka” ignorowała taką możliwość, zdając się na biblijne zapewnienia o niezmienności i doskonałości dzieła Bożego.
Niestety te biblijne majaczenia nie mają z realiami nic wspólnego i nasza rzeczywistość jest wysoce zmienna, w części podlegająca nawet chaotycznym zmianom.

O takiej naturze orbity naszej planety pisałem już w przed rokiem zwracając uwagę na to, że tak zwane przebiegunowania na Ziemi nie mają nic wspólnego z zaburzeniami jakiegoś enigmatycznego dynama związanego z jej jądrem ale są rezultatem fizycznego obrotu osi Ziemi o 180° w przestrzeni.


Ostatnie trwałe przebiegunowanie miało miejsce przed około 780000 lat. Tak zwane przebiegunowanie Brunhes-Matuyama stanowi jednocześnie granicę pomiędzy dolnym i środkowym plejstocenem, co oznaczało też znaczący przełomem w warunkach panujących na Ziemi, na tyle ważny, aby uznać to przyjście za granicę między odrębnymi epokami geologicznymi.

Dotychczas granicę tę datowano w dużym przedziale czasowym pomiędzy 770000 i 790000 lat.
Włoskiemu naukowcowi Leonardo Sagnottiemu z Narodowego Instytutu Geofizyki i Wulkanizmu w Rzymie udało się tę datę sprecyzować. Podstawa tego były jego badania wulkanicznych osadów w niecce Sulmona na wschód od Rzymu w której to, w podanym poprzednio okresie, dochodziło do prawie że ciągłego odkładania się wulkanitów, co pozwoliło na precyzyjne ustalenie interesującej nas daty. Okazało się mianowicie, że przejście to nastąpiło dokładnie przed 786000 lat..


Wyniki dalszej analizy zszokowały „naukowców”. Okazalo się że samo przejście pomiędzy odwróconym a obecnym kierunkiem pola magnetycznego nastąpiło prawie że natychmiastowo. „Naukowcy” przyjęli że musiało ono trwać krócej niż 100 lat, co jest wartością i tak zawyżoną.
Dodatkową niespodzianką było to, że w przeciwieństwie do obecnie obowiązujących przesądów „naukowych” nie wystąpiły żadne stadia pośrednie z polami magnetycznymi w rejonie równikowym. Stwierdzono również, że w okresie poprzedzającym wystąpiła faza fluktuacji pola magnetycznego ze znacznymi osłabieniami jego „siły” jak i szybkiego oddalania się biegunów magnetycznych od osi obrotu Ziem.


Niepokojące jest to, że już od dłuższego czasu obserwuje się podobne zachowanie biegunów magnetycznych współcześnie i nie jest wykluczone, że kolejny fikołek Ziemi za pasem.

Konsekwencje tego muszą być dla ludzkości katastrofalne i w praktyce oznaczać będą „Koniec Świata” Nie tylko może spowodować to dramatyczne natychmiastowe zmiany klimatu, olbrzymie zaburzenia atmosferyczne, czy też monstrualne tsunami, co w dalszej perspektywie zwiększy aktywność geofizyczną na Ziemi do nieznanych w historii rozmiarów. Nie bez przyczyny na dnie oceanów obserwuje się przebiegające równolegle do osi grzbietów oceanicznych strefy o przeciwnym namagnesowaniu minerałów. Strefy te tworzyły się właśnie bezpośrednio po przebiegunowaniu ponieważ warunki fizyczne w tych okresach na Ziemi ulegają dramatycznej zmianie, co w konsekwencji prowadzi do gigantycznych wylewów skał wulkanicznych na powierzchnię naszej planety i stopniowy wzrost wielkości Ziemi. Po każdym takim zjawisku Ziemia zwiększa swój promień w sposób znaczący. Dla przyrody i tym samym dla człowieka, panujące w tym czasie warunki środowiskowe są zabójcze i z dużym prawdopodobieństwem doprowadzą do wymarcia naszego gatunku. W najlepszym razie cofną naszą cywilizację do epoki kamiennej, co tak na marginesie, dopasuje ją do poziomu intelektualnego naszych obecnych elit.

Superwulkan przed wybuchem



Uturuncu – tak nazywa się wulkan w Boliwii. Dotychczas nie przyciągał on uwagi ani alpinistów ani „wulkanologów”, nie mówiąc już o turystach. Po prostu nie wyróżniał się niczym specjalnym spośród masy innych wulkanów w tym rejonie świata. Sytuacja zaczęła się zmieniać po tym jak pomiary satelitarne pozwoliły zaobserwować wybrzuszanie się powierzchni Ziemi w rejonie tego wulkanu. Regularne pomiary wykazały że w promieniu 70 km od tego wulkanu powierzchnia Ziemi podnosi się w tempie od 1 do 2 cm rocznie.

Wydaje się to niewiele ale jeśli przyjmiemy że spowodowane jest to dopływem magmy to w przeliczeniu na objętą tym procesem powierzchnię da to już wartości które trzeba liczyć w kilometrach sześciennych,
Nie ma co się dziwić, że w ślad za tymi pomiarami pojawiło się przypuszczenie, że wulkan Uturuncu wcale nie jest takim przeciętniakiem, ale należy do klasy tzw. superwulkanów. 


Co to są superwulkany można sobie doczytać np. tutaj:


Ta pogadanka nie jest jednak im poświęcona, przynajmniej nie bezpośrednio, ale zajmie się analizą przyczyn powstania tego zjawiska.
W moich wcześniejszych notkach podałem już przyczyny wybuchów wulkanicznych.


Wytłumaczenie jakie podałem jest nie do obalenia bo potwierdzone wielokrotnie przez samą naturę. Oczywiście przebieg zjawisk fizycznych które prowadzą do wybuchów wulkanów da się opisać jedynie wtedy, kiedy oprzemy się na mojej teorii budowy i funkcjonowania wszechświata. Wytłumaczenie wulkanizmu jest tylko marginalnym zastosowaniem mojej teorii ale o tyle ważnym, bo w sposób niepodważalny udowadnia, że moja teoria jako jedyna ma słuszne prawa do tego aby spełnić postulat prawdy w nauce i pokazuje jednocześnie, że cala współczesna fizyka to tylko jeden wielki zbiór bzdur i bezczelnych kłamstw.
Żeby nie być gołosłownym przypomnę tutaj tylko przykład wybuchu wulkanu Mount St. Helens w dniu 18.05.1980.


Wybuch ten został zainicjowany zaćmieniem słonecznym które zaszło nad tym terenem rok wcześniej.


W efekcie nastąpiło trwałe przestawienie się kierunku oscylacji części wakuoli budujących materię pod wulkanem i rozpoczął się proces wzrostu temperatury tej materii na skutek wzrostu chaotycznych oscylacji w obrębie sieci krystalicznej minerałów.
Efektem ubocznym tego procesu jest koordynacja oscylacji tych wakuoli objawiającą się w pojawieniu się konstruktywnej interferencji pomiędzy oscylacjami rożnych generacji wakuoli i pojawiających się w związku z tym przyrostów i spadków przyciągania ziemskiego w danym rejonie. Takim ekstremalnym objawem tego zjawiska są trzęsienia ziemi. 


Jeśli zostaniemy w tym samym rejonie Ameryki to możemy podać przykład takiego rozwoju wypadków zakończonych trzęsieniem ziemi.
Chodzi o ostatnie silne trzęsienie ziemi w rejonie Los Angeles w dniu 17.01.1994 roku.


Trzęsienie to koreluje wprost idealnie z zaćmieniem słonecznym które miało miejsce dokładnie 2 lata wcześniej w dniu 04.01.1992 roku. 


Jeśli trzęsienia ziemi nie spowodują przeorientowania się warstw skalnych w przestrzeni tak by kierunek maksymalnych interferencji wskazywał na centrum Ziemi to po jakimś czasie temperatura materii rośnie na tyle, że stosunkowo niewielkie zmiany wartości Tła Grawitacyjnego mogą prowadzić do raptownego przejścia fazowego i związanego z tym utworzenia się zbiornika magmy.
Tak jak to miało miejsce w przypadku ostatniego wybuchu wulkanu 


Takie zmiany wartości TG były tez odpowiedzialne za wybuch wulkanu Mount St. Helens.
W roku 1980 Ziemia znajdowała się od początku roku w rejonie Układu Słonecznego o wyjątkowo wysokich wartościach TG spowodowanego ścisłym zgrupowaniem planet. Spowodowało to wzrost częstotliwości oscylacji materii przy jednoczesnym zmniejszeniu wielkości atomów oraz proporcji rozpuszczania się gazów w cieczach. Kiedy jednak Ziemia wyszła z tej strefy w dniu 18.05.1980 


to nagle spadła też gwałtownie częstotliwość oscylacji przestrzeni. Spowodowało to że atomy zwiększyły gwałtownie swoja wielkość a gazy w magmie przeszły w stan przesyceni i zbiornik płynnych skal pod wulkanem okazał się być za mały aby pomieścić gwałtownie zwiększającą się objętość magmy. W rezultacie doszło do katastrofalnej eksplozji. 

Z identyczna sytuacja mamy do  czynienia w przypadku wulkanu Uturuncu. Również pod tym wulkanem proces tworzenia się zbiornika magmowego rozpoczął się od zaćmienia słonecznego. Zaćmienie to miało miejsce jednak już przed wieloma laty (03.11.1994) i nie zakończyło się jego wybuchem. W ten sposób pod wulkanem mógł się wykształcić o wiele większy zbiornik magmy niż w przypadku Mount St. Helens, i zapewne z czasem zbiornik ten uległby zestaleniu gdyby nie fakt że obszar ten znalazł się w zasięgu kolejnego zaćmienia słonecznego przed dwoma laty.
O tym zaćmieniu pisałem w tej notce i ostrzegałem przed trzęsieniami ziemi w rejonie pogranicza Chile i Boliwii oraz w dalszej kolejności przed wybuchem wulkanów. 


Trzęsienia ziemi tak jak przewidywałem już mieliśmy w tym rejonie. 


i to na przykład należało do jednych z większych w historii. Cale szczecie nie spowodowało dużych ofiar.
Teraz kolej na wulkany i największe niebezpieczeństwo grozi nam ze strony wulkanu Uturuncu.
W wyniku zaćmienia słonecznego w dniu 13.11.2012 nastąpiło utworzenie się kolejnej generacji wakuoli w podłożu wulkanu tym razem o orientacji oscylacji prawie ze prostopadłej do kierunku oddziaływania grawitacyjnego. Wywołane tym chaotyczne oscylacje w obrębie sieci krystalicznej minerałów przyspieszyły proces tworzenia się nowej magmy pod wulkanem. 

Aby zainicjować jego wybuch musi dojść do gwałtownego spadku wartości TG w rejonie w którym znajduje się Ziemia i taki spadek wystąpi w najbliższym czasie dwukrotnie.
Pierwszym okresem jest zgrupowanie planet w dniu 03.02.2015 po którym nastąpi silny spadek wartości TG.

Oraz pod koniec maja tego samego roku kiedy to Ziemia opuści zgrupowania planet między Jowiszem a Saturnem.

Oba te okresy są krytyczne nie tylko ze względu na wulkan Uturuncu ale generalnie towarzyszyć im będzie gwałtowny wzrost aktywności geofizycznej we wszystkich rejonach Ziemi.

Waria(n)ty



Dzisiaj pogadamy sobie o kolejnym ciekawym eksperymencie przeprowadzonym przez fizyków przy pomocy akceleratora LHC. Eksperyment ten jest o tyle interesujący bo po raz kolejny pokazuje jak po...wierzchow...ne jest myślenie fizyków. Dodatkowego smaczku nadaje temu wydarzeniu publikacja w której ogłoszono wyniki tego eksperymentu. Nie ze względu na jej merytoryczną zawartość, co raczej na proporcje pomiędzy objętością tej publikacji a listą osób związanych z tym eksperymentem a więc w pewnym sensie współautorów badan. Opis wyników zmieścił się na trzech stronach tekstu, lista autorów liczy stron 12. Myślę ze nie ma potrzeby tego komentować.

Przejdźmy więc do artykułu.


Jego zawartość sprowadza się w skrócie do następującego stwierdzenia. W wyniku zderzenia dwóch wiązek atomów ołowiu w akceleratorze tworzy się tak zwana plazma gluonowo-kwarkowa. Pojedyncze zderzenia generują jednak naprzeciwlegle dżety promieniowania w których powstają  cząstki elementarne o rożnej masie. Jeśli takie dżety powstaną na obrzeżu obłoku plazmy gluonowej to może się zdarzyć, że jeden z nich musi pokonać ten obłok na swojej drodze.
Autorzy zmierzyli ile czasu potrzebują cząstki na przebycie takiego obłoku w zależności od ich masy i stwierdzili, że czas ten jest dla wszystkich cząstek prawie taki sam. Ta obserwacja nie zgadza się jednak z dominującymi w fizyce teoriami według których musi występować ścisła zależność pomiędzy masą czystek a prędkością pokonania takiego obłoku plazmy gluonowej.

Czyli jak zwykle wyniki wylądują w koszu bo nie pasują do obowiązujących przesądów. I tak trzeba się dziwić temu, że w ogóle doszło do publikacji tej pracy. Widocznie cenzorzy nie zdali sobie sprawy z doniosłości tego odkrycia obnażającego bezsens obowiązujących paradygmatów.

Rozwiązanie tej zagadki jest jednak bardzo proste. Po pierwsze istnienie jakiejś tam plazmy gluonowo-kwarkowa do wymysł. Kwarki i gluony to tylko takie matematyczne artefakty we wzorkach fizyków które nie maja żadnego odpowiednika w przyrodzie. To co powstaje w wyniku zderzenia wiązek atomów ołowiu to uwolnienie wakuoli z których te atomy są zbudowane. Taki gwałtowny przyrost ich liczby w jednostce objętości musi prowadzić do gwałtownego wzrostu częstotliwości ich oscylacji, i w miarę wzrostu objętości zajmowanej przez ten obłok wakuoli, następuje też spadek ich częstotliwości oscylacji własnych. W warunkach tych dochodzi do spontanicznego łączenia się tych wakuoli ze sobą lub z wakuolami otaczającej przestrzeni i generowania nowej materii w formie różnorodnych cząstek.


Szczególnie dogodne warunki do ich tworzenia panują na obrzeżu tego obłoku gdzie wakuole z jego wnętrza kontaktują się z wakuolami otaczającej go przestrzeni.

Zgodnie z moją teorią poszczególne, tak zwane cząstki elementarne, tworzą się przy stałym stosunku oscylacji łączących się wakuoli, czyli w przypadku tego doświadczenia będą się one tworzyły na obrzeżach powierzchni opisanej wakuolami o ściśle określonej częstotliwości oscylacji w stosunku do otoczenia. Tak jak to przedstawiłem na rysunku. 


Oczywiście dla każdego musi być zrozumiałe to, że prędkość poruszania się dżeta we wnętrzu obłoku jest niezależna od masy cząstek tworzących się na obrzeżu tej powierzchni. Tak więc wytłumaczenie tego fenomenu na bazie mojej teorii jest dziecinnie proste i absolutnie logiczne, czego nie można powiedzieć o autorach tego eksperymentu. Tak rożne mogą być warianty opisu tej samej prostej obserwacji.

Translate

Szukaj na tym blogu