O huraganie Havrey i zaćmieniu słonecznym w dniu 21.07.2017

O huraganie Havrey i zaćmieniu słonecznym w dniu 21.07.2017


W jednym z ostatnich moich artykułów ostrzegałem przed konsekwencjami zaćmienia słonecznego w dniu 21.08.2017.


Zaćmienia słoneczne, lub też generalnie koniunkcje ciał niebieskich z udziałem Ziemi, są bezpośrednią przyczyną całego szeregu zjawisk geofizyczny z których, dla naszego codziennego życia, najważniejsze znaczenie mają zjawiska atmosferyczne.

Również to ostatnie zaćmienie słoneczne wpłynie zasadniczo na przebieg tych zjawisk na Ziemi i w następnych miesiącach i latach będziemy się musieli o tym niestety boleśnie przekonać.

Pierwszym zwiastunem tego wpływu było pojawienie się huraganu Hervey.


Huragan Hervey powstał jako niewielkie zaburzenie atmosferyczne w rejonie Wysp Zielonego Przylądka. Jego historia skończyłaby się zapewne równie szybko jak się zaczęła, gdyby nie to, że w międzyczasie doszło do zaćmienia słonecznego. Doskonale widoczne jest to w opisie historii tego huraganu.


Tuż przed zaćmieniem był on już na najlepszej drodze do tego aby skończyć swój żywot jako zwykły front atmosferyczny. Jego klasa została obniżona do najniższego poziom w skali oceny siły cyklonów atmosferycznych i meteorolodzy oczekiwali jego rychłego zaniknięcia.

Ale nagle wraz ze zbliżaniem się zaćmienia słonecznego jego siła zaczęła gwałtownie rosnąć, a poprzednio luźna struktura chaotycznie rozmieszczonych chmur, nabrała regularności prawdziwego Huraganu. Dalsza jego historia jest zapewne wszystkim znana, a straty jakie wyrządził w USA szacowane są wstępnie na 130 mld dolarów.

Oczywiście taki rozwój wypadków jest dla tzw. „naukowców” kompletną niespodzianką. Takiego przebiegu zdarzeń nikt nie oczekiwał i stąd może szkody były aż tak dotkliwe.

Inaczej jeśli spojrzy się na to z punktu widzenia mojej teorii.

Zaćmienie słoneczne ma globalny wpływ na charakterystykę zjawisk atmosferycznych. 


Również u nas, mimo że dzieliło nas tysiące kilometrów od tego zaćmienia, mogliśmy zaobserwować jego wpływ.

Mimo że prognozy pogody były bardzo optymistyczne i zapowiadały upalne lato.



Rzeczywistość okazała się całkiem inna. 

 
Zaćmienie słoneczne spowodowało wzrost oscylacji Tła Grawitacyjnego a tym samym przyczyniło się do zasadniczej zmiany przebiegu zjawisk fizycznych na Ziemi.

Jednym z rezultatów była zmiana stosunku poszczególnych składników atmosfery ziemskiej. Najważniejszym z nich jest oczywiście para wodna i ta w tych nowych warunkach uległa globalnemu przesyceniu. Pogłębiło się to również na skutek raptownego spadku temperatury. Co niektórzy jeszcze na pewno pamiętają jak dotkliwie to ochłodzenie było przez nasz organizm odczuwalne. W ciągu kilku zaledwie godzin z warunków pełni lata przeszliśmy do jesieni.

Nie inaczej miała się sprawa również w Ameryce Środkowej. Słabnący nad Jukatanem ośrodek burzowy Harvey nagle otrzymał olbrzymi zastrzyk energii. Skraplająca się z atmosfery para wodna oddaje do otoczenia olbrzymie ilosci  energii w trakcie tego przejścia fazowego. W połączeniu z osłabieniem ciśnienia atmosferycznego, jako bezpośredniego skutku zmniejszenia amplitudy oscylacji atomów materii, w warunkach rosnącego TG, dało to mieszankę wybuchową która musiała doprowadzić do katastrofy.

Oczywiście w przypadku huraganu Harvey poważną rolę odegrał zwykły splot okoliczności. Po prostu pierwotny front niżowy pojawił się w nieodpowiednim czasie i w nie odpowiednim miejscu. W innych warunkach do tej katastrofy by nie doszło. Pojawienie się zaćmienia słonecznego stworzyło, tej niegroźnej początkowo anomalii pogodowej, nie tylko optymalne warunki do wzrostu ale spowodowało też, że kierunek poruszania się powstałego huraganu musiał być skierowany tam, gdzie wpływ tego zaćmienia był największy a więc w kierunku centrum USA.

Jeśli jednak co niektórzy wpadną na pomysł, ze można już odwołać alarm i przejść do porządku dziennego, to oczywiście czeka ich jeszcze dotkliwa nauczka.

W przypadku huraganu Harvey mamy do czynienia z wpływem zmian wartości TG na już istniejący ośrodek niżowy.


Oczywiście zaćmienie słoneczne jest w stanie bezpośrednio spowodować powstanie huraganów oraz wpłynąć na ich intensywność jak i na siłę niszczycielską jaka rozwiną.

Jako przykład może nam posłużyć historia jednego z najcięższych a może najcięższego sezonu huraganów na Atlantyku w roku 2005.

Rok ten okazał się katastrofalnym jeśli chodzi o rozmiar szkód i zniszczeń w USA spowodowanych przez huragany.

Dlaczego do tej serii straszliwych huraganów doszło, postaram się tu krotko wytłumaczyć.
Aby to zrozumieć musimy zacząć całkiem gdzie indziej, a mianowicie od zasad tworzenia się plam słonecznych.

Pomimo, że dla wielu wyda się to absolutnie niemożliwe, oba te zjawiska bazują na identycznych zasadach.

W poniższym linku podałem opis tworzenia się plam słonecznych.



W gruncie rzeczy takie same zasady panują również na Ziemi z tym, że zamiast płynnego wodoru i helu na Ziemi koniunkcje ciał niebieskich oddziaływają bezpośrednio na wodę wszechoceanu.

Również w oceanie zmiany TG w strefie zaćmienia wpływają na oscylacje poszczególnych molekuł wody. Rosnąca częstotliwość TG powoduje, że molekuły wody słabiej reagują na te oscylacje. To samo czynią też atomy z których te molekuły się składają. Słabsze oscylacje wakuoli budujących atomy oznaczają jednak również zmniejszenie masy tych atomów.


W ten sposób również cząsteczki wody stają się lżejsze. W rezultacie w głębinach oceanu tworzą się olbrzymie pęcherze wody o mniejszym ciężarze właściwym niż woda otaczającego oceanu. Tak jak to obserwujemy w lawa lampie


Te pęcherze lżejszej wody zaczynają się wznosić ku powierzchni oceanu. Do tego dochodzi jednak kolejne zjawisko polegające na tym, że poszczególne molekuły wody nie poruszają się swobodnie, ale wchodzą w kontakt z innym cząstkami wody tworząc przestrzenne struktury o charakterze pseudokrystalicznym. Te struktury maja to do siebie, że zamrażają częstotliwość oscylacji tych molekuł na jakiś czas. Jednak w warunkach poruszania się tych pęcherzy w kierunku powierzchni oceanu maleje wartość lokalnego ziemskiego TG.


Częstotliwość oscylacji pozostaje jednak niezmienna, co przy rosnącej ich amplitudzie, musi spowodować naturalny wzrost temperatury wody takiego pęcherza, w rezultacie czego pojawiają się, po upływie paru tygodni, obszary na powierzchni oceanu, o podwyższonych wartościach temperatury. Bezpośrednio po zaćmieniu słonecznym te obszary osiągają też największą temperaturę i rozmiary tak że stają się zaczątkiem tworzenia się huraganów w atmosferze.

W roku 2005 mieliśmy do czynienia z zaćmieniem słonecznym które w swojej końcowej fazie objęło również równikowe obszary Atlantyku przy wybrzeżu Ameryki Południowej.


Na skutek geometrycznej projekcji tego zaćmienia na powierzchnię Ziemi doszło do poważnego wzrostu TG w głębokich warstwach oceanu, w tej części Atlantyku i do tworzenia się opisanych powyżej pęcherzy wody o objętości milionów metrów sześciennych, powoli przemieszczających się ku powierzchni.

Szczególnie pechowe było to, że to zaćmienie zdarzyło się tuż przed rozpoczęciem sezonu huraganów. Wprawdzie trochę za wcześnie, ale wystarczająco blisko czasowo, aby pęcherze z gorącą wodą na czas dotarły do powierzchni.


W konsekwencji sezon huraganów rozpoczął się zdecydowanie wcześniej i to od razu z grubej rury, rekordowym huraganem Denis



po którym wystąpił jeszcze silniejszy huragan Emily



Co natychmiast rzuca się nam w oczy to to, że oba te huragany wytworzyły się dokładnie nad tym samym obszarem, który dwa miesiące wcześniej znalazł się pod wpływem zaćmienia słonecznego.

W tej części oceanu ciepłe powierzchniowe masy wodne przemieszczają się po trasie nazywanej Prądem Zatokowym.



Schematycznie można go tak przedstawić:



W szczegółach wygląda już trochę inaczej:



Jak widzimy składa się on z pojedynczych rotujących komórek przemieszczających się wzdłuż wybrzeża Ameryki Środkowej i Północnej.

Zjawisko przemieszczania się mas wodnych dotyczy też i pęcherzy wodnych powstałych po zaćmieniu słonecznym w dniu 08.04.2005.

Również i te pęcherze przemieszczały się w kierunku wybrzeży USA i to właśnie w ich obrębie dochodziło raz za razem do tworzenia się coraz silniejszych huraganów .

Po Emily przyszła kolej na Irene



dalej Katrina



Ofelia



oraz ekstremalnie silny huragan Wilma



Widzimy wyraźnie jakiemu przemieszczeniu uległ obszar powstania huraganów w czasie. Z tego możemy wywnioskować w jakim tempie przemieszczają się pęcherze wody w oceanie po zaćmieniu słonecznym.

Oczywiście podany przykład nie jest jedyny i możemy w tym przypadku mówić o regule sterującej intensywnością sezonu huraganów na Atlantyku.

Innym jest np. sezon w roku 1995 w którym miało miejsce zaćmienie słońca w rejonie równikowego Atlantyku w dniu 29.04.1995.



Rozkład huraganów widzimy na kolejnej grafice



Z opisanych przypadków możemy wyciągnąć wnioski co do zasad tworzenia się huraganów.

Jeśli sezon taki poprzedzony jest zaćmieniem słonecznym, a obszar jego powstania umieszczony jest tak, że pęcherze wody pojawiają się na powierzchni oceanu w okresie letnim w rejonie Karaibów to musi dojść do intensywnego tworzenia się huraganów. Jeśli równocześnie jakieś zaćmienie objęło obszar południa i wschodu USA, to trzeba się też liczyć z ponadprzeciętną częstotliwością lądowania takich huraganów na wybrzeżu USA oraz z odpowiednio dużymi stratami.

W odniesieniu do aktualnego zaćmienia oznacza to, że wystąpiło ono trochę za późno aby zapoczątkować rekordowy sezon. Nie jest jednak wykluczone, że pęcherze cieplej wody stosunkowo szybko osiągną powierzchnię Morza Sargasowego a następnie podążą w kierunku Florydy. To zjawisko wymaga czasu, tak więc w obecnym sezonie największe huragany wystąpią stosunkowo późno i zagrażają w pierwszym rzędzie obszarowi Florydy oraz terenom na północ od niej.
Można się też spodziewać, że często lądować będą na wybrzeżu USA.

Z drugiej strony mała aktywność słoneczna, jak i brak koniunkcji planet w najbliższym czasie, oddziaływają hamująco na skłonności do tworzenia się huraganów. 


Wszystko zależy więc od tego, które z czynników okażą się być dominujące.
W każdym razie niebezpieczeństwo silnych huraganów w tym roku jest znaczne, szczególnie takich o rekordowych prędkościach wiatru.

Na miejscu Amerykanów na wschodnim wybrzeżu zabrałbym się już za robienie zapasów. Może być gorąco. 


Uzupełnienie z dnia 05.09.2017



Huragan „Irma“ 


rozwija się zgodnie z planem i jego przewidywana trasa wiedzie wprost w kierunku Florydy.

Również inne zjawiska geofizyczne osiągnęły wysoki poziom aktywności. Najnowszy komentarz na ten temat umieściłem tutaj:






W przypadku „Irmy” największe niebezpieczeństwo polega na tym, że już jutro (06.09.2017) mamy pełnię Księżyca. Ponieważ następuje ona tuż po ostatnim zaćmieniu słonecznym możemy być tego pewni, że Księżyc znajduje się jeszcze bardzo blisko linii łączącej Ziemię ze Słońcem a więc mamy optymalne warunki do wzrostu Tła Grawitacyjnego.



Będzie to oczywiście związane z globalnymi zmianami składu atmosfery ziemskiej i z przesyceniem jej parą wodną. Dla huraganu oznacza to nowy olbrzymi przypływ energii i huragan ten jutro i pojutrze osiągnie zapewne swoją maksymalną niszczycielską siłę.

Będzie to kolejny dowód na prawidłowość mojej teorii i jej skuteczność w przewidywaniu przebiegu zjawisk geofizycznych na Ziemi. 



Uzupełnienie 07.09.2017


W trakcie kiedy cała uwaga społeczności skupia się na huraganie „Irma“, tworzą się nowe ośrodki zagrożenia. Już od kilku dni obserwowano obecność dwóch systemów burzowych w rejonie Karaibów. Pierwszy o nazwie „Katia“utworzył się w Zatoce Meksykańskiej, a drugi „Jose“ powstał tym samym rejonie Atlantyku co „Irma“, ale parę dni po niej i jest tak jakby jej bliźniakiem.



Do wczoraj nie stanowiły one większego zagrożenia. Zarówno „Katia“


jak i „Jose“



kwalifikowane były jako „tropikalne burze“ i nic nie wskazywało aby w najbliższym czasie coś się mogło w tym radykalnie zmienić.

Tymczasem tak jak ostrzegałem, pełnia księżyca, a tym samym przyrost wartości TG, zmieniła wszystko i w ciągu zaledwie kilku godzin obie te burze równocześnie przeobraziły się w prawdziwe huragany.

To jednak nie koniec. Huragany w rejonie Wysp Zielonego Przylądka tworzą się teraz jak na taśmie i już widać zalążek następnego.


Jest to już kolejny dowód na prawidłowość mojej teorii i kolejny przykład tego, do jakiego stopnia „nauka” opanowana jest przez durni i złodziejaszków. To że „naukowcy” są złodziejami można by było jeszcze wybaczyć. To że to takie gamonie to już prawdziwy skandal.

Największym skandalem jest jednak to, że ludzie dają się tym oszustom w tak prymitywny sposób robić w balona.
 

Ludzie i góry

Ludzie i góry

Od lat ostrzegam przed niebezpieczeństwami wspinaczek wysokogórskich. Wprawdzie takie ostrzeżenie wydaje się być trywialne, w końcu o tych niebezpieczeństwach nikogo nie trzeba przekonywać, ale w tym przypadku chodzi o niebezpieczeństwo któremu w żaden sposób nie można przeciwdziałać, a którego jedyną możliwością zażegnania jest rezygnacja po prostu ze wspinaczki w określonym przedziale czasu.


Zmuszające do zastanowienia jest to, że mój wcześniejszy artykuł dotyczył tej samej góry i takiego samego rodzaju śmierci jaki spotkał kolejnych alpinistów.

Tym razem los nie miał zmiłowania nad dwoma Niemcami. Zginęli zamarzając w drodze na szczyt góry Mont Blanc.


Szczególnie wstrząsające jest to, że ta tragedia była tak łatwa do uniknięcia. Wystarczyło tylko zrezygnować ze wspinaczki w trakcie zaćmienia Księżyca w dniu 07.08.2017 i pewnie nic by się nie stało. A tak ci dwaj alpiniści zamarzli w oka mgnieniu na skutek katastrofalnego spadku temperatury, również bezpośrednio we wnętrzu ich organizmów, kiedy Ziemia i Księżyc ustawiły się w jednej linii względem Słońca w trakcie ostatniego zaćmienia Księżyca. Do tej tragedii doszło tylko dlatego, bo moje ostrzeżenia przez tzw. oficjalną „naukę” są w kryminalny wprost sposób ignorowane.

Nie można też winy zrzucić na przypadkowy zbieg okoliczności, ponieważ nie mamy tu do czynienia z amatorami, ale z dobrze przygotowanymi i wyposażonymi fachowcami, dla których przetrwanie nocy, nawet tej najzimniejszej, w biwaku na ścianie nie stanowiło żadnego problemu. Szczególnie teraz w środku lata, gdzie na Mont Blanc ekstremalne temperatury w normalnej sytuacji są wykluczone.
Tylko że tym razem nie była to normalna sytuacja i koniunkcja Ziemi i Księżyca zmieniła wszystko.

Jeśli ktoś mi zarzuci, że przecież Niemcy nie czytali z pewnością tego artykułu i nie mogli o tym wiedzieć, to nie ma oczywiście racji. Od tego są przecież odpowiednie państwowe służby jak i samo środowisko alpinistyczne. Nie chce mi się wierzyć, że żadnemu alpiniście moje ostrzeżenia nie obiły się o uszy, szczególnie, że publikowałem je również po niemiecku i to wielokrotnie.

Cała moralna odpowiedzialność za tę śmierć spoczywa więc na tych, którzy kasując ciężkie pieniądze, piastując odpowiedzialne funkcje, nie zrobili nic w tym celu, aby co najmniej sprawdzić moje ostrzeżenia pod względem ich statystycznej prawidłowości i nie rozpropagowali wiedzy o tych zagrożeniach w środowisku alpinistycznym.

Niestety głupota ludzka nie zna granic w warunkach kiedy degeneracja „elit” sięga szczytów.

Słowianie prawdziwymi założycielami Rzymu. Cześć druga

Słowianie prawdziwymi założycielami Rzymu. Cześć druga



Powtórna analiza rysunku zwróciła moją uwagę na orientację położenia poszczególnych zdań. Nie sposób było nie zauważyć, że te zdania zachodzą na siebie, co z pewnością nie jest przypadkowe.

Szczególnie w górnej części omawianego zdania zauważamy pewną ciekawostkę. Mianowicie w zdaniu sąsiednim, mniej więcej na wysokości początku omawianego przez nas zdania, występuje oddzielająca kreska. Tak jak to zaznaczyłem na rysunku.



Jednoznacznie narzuca nam to skojarzenie, że ta kreska nie ma w tym przypadku tylko znaczenia litery, ale musi oznaczać również coś innego.
Można się łatwo domyśleć, że chodzi tu o to, że oddziela ona te litery w zdaniu, które należy przypisać również do zdania sąsiedniego. Tak więc początek omawianego zdania jest całkiem gdzie indziej, niż przyjęliśmy to na wstępie.



Teraz możemy już bez problemów odczytać pierwszy wyraz, czytając z lewej na prawą.
Tym wyrazem jest słowo „IOVEI”.

Przy czym litera „V” czytana jest tu nie jako „U”,tak jak to sugeruje Wikipedia, ale jest jednym z przykładów łacińskiego znaku literowego w tym tekście i odpowiada naszemu „W”.

Tak więc słowo to czytamy jako „IOWEI” a zapewne w intencji autora jako „JOWEI” .

W pierwszym momencie nic nam ono nie mówi, ale jeśli pogrzebać trochę głębiej wśród etruskich napisów, to natkniemy się na to słowo wielokrotnie, co pozwala nam na jego jednoznaczną identyfikację.

Widzimy je np. na tym etruskim lustrze.



Na podstawie formy samego rysunku, jak i odczytanych imion prezentowanych tam postaci, musimy wnioskować, że „IOVEI” oznacza najwyższe bóstwo panteonu Rzymian - Jowisza.

Co ciekawe imię tego boga po polsku jest prawie że identyczne z wersją etruską, ale inne niż forma przyjęta przez Rzymian w czasach późniejszych. To brzmiało bowiem Jupiter.

Dalszy kierunek odczytywania tego napisu jest taki, jak to zaznaczyłem na rysunku poniżej.



Kolejny wyraz to słowo „ŻIOI”.

Rozpoznamy ten wyraz dopiero wtedy, kiedy ostatni znak rozłożymy na litery składowe.



Ta ligatura składa się więc z liter „I” oraz „S”.

Słowo to jest bardzo podobne do polskiego słowa „żyje” podobnie zresztą jak i do bośniackiego „živio” czy tez rosyjskiego „жил”, i takie właśnie znaczenie przypiszemy mu w tym przypadku.

Następny wyraz wygląda tak:



Pierwsza jego litera jest częścią omawianej już wcześniej ligatury i oznacza po polsku literę „S”. Następną jest typowa litera „I”.
Kolejna litera przypomina swoim kształtem raczej etruską literę „R”, jednak w tym przypadku mamy do czynienia z kolejnym znakiem literowym będącym pierwowzorem alfabetu łacińskiego i oznaczającym literę „B”.

W całości słowo to odczytujemy jako „SIBA” i jest ono odpowiednikiem naszego „sobie” lub też w pozostałych słowiańskich językach „себе” lub „sebe”.

Następny wyraz jest już bardziej skomplikowany. Zaskakuje on nas już swoją pierwszą literą, której wygląd jest nam nieznany i bardzo nietypowy.



Na innym rysunku tego zabytku litera ta jest przedstawiona trochę inaczej i wtedy wyraz ten wygląda tak

Ponieważ brak jest innych odpowiedników tej litery to muśmy przyjąć, że jest to kolejna zaszyfrowana ligatura lub też otrzymała ona tak specyficzną farmę, aby można ją było odczytać na wiele rożnych sposobów.

Z podobnym przykładem mieliśmy już możliwość zapoznać się tutaj.


Moim zdaniem jest to skrzyżowanie etruskiej litery „K” z etruską literą „E”. 



W tym konkretnym przypadku musimy ją odczytać jako „K”.



Ostatnia litera w wyrazie wygląda tak

i odpowiada naszej literze „G”. Forma jaką tu widzimy jest jednak znana nam już z alfabetów greckiego i fenickiego.

Tak więc omawiane słowo czytamy jako „KAG” i jest ono prawie że identyczne z rosyjskim „как” oznaczającym po polsku „JAK

Kolejne dwie litery to typowa etruska litera „I” i litera „A”.



W tym przypadku odpowiadają one zwrotowi „jak i ja”.
Taką samą formę znajdziemy w rosyjskim zwrocie „и я” ale również w dialekcie bośniackim. Jednak wprost identyczne wyrażenie znajdziemy w gwarach języka niemieckiego, szczególnie w Bawarii i Austrii gdzie występuje ono w tym samym znaczeniu co u Etrusków.

Jest to jeden z licznych przypadków ścisłych związków pomiędzy językiem Słowian i współczesnym językiem niemieckim, który to olbrzymią większość swojego słownictwa zawdzięcza zapożyczeniom z tego właśnie języka, a które to zapożyczenia w sposób przewrotny przedstawiane są przez „lingwistów i historyków” jako przebiegające w odwrotną stronę, czyli z języka niemieckiego do języków słowiańskich.


Zresztą w dalszej części tłumaczeń tego antycznego tekstu spotkamy się z dalszymi tego typu przykładami.
Dalej mamy słowo „ize



Tłumaczymy je jako „tylko że”. Odpowiedniki znajdziemy w rosyjskim w formie „лишь” lub też w czeskim jako „jen to, že”. Bardzo skróconą formą jest nasze staropolskie „LI

Jako kolejny rozpoznajemy zwrot „tio tego” który tłumaczymy na „to jego”.



Dalej przychodzi słowo „IŻIO” które w tym przypadku jest tylko inną formą rzeczownika „ŻYCIE” ale tym razem można je interpretować dwojako. W jednym znaczeniu pozytywnie, jako „żywot”, lub też w lekko pejoratywnym znaczeniu jako „żyt” lub „wegetacja”.

Dlaczego tak jest widzimy dopiero wtedy, jak się przyjrzymy kolejnemu wyrazowi. Jest nim słowo „widet”.

Pierwszy znak to ligatura składająca się z liter „V” i „I”.



Następne to typowo etruskie „E” i „T”. Słowo to oznacza oczywiście polskie „widzieć”.



Słowo „widzieć” występuje tutaj jednak w rożnym znaczeniu, w zależności od swojej pozycji względem kolejnych wyrazów.

Tak na przykład w w połączeniu ze słowem „za”, które występuje zaraz po nim, może mieć znaczenie „przewidzieć”, i to jest, że tak powiem, oficjalna wersja tego zdania.



Co bardziej inteligentni etruscy czytelnicy tego tekstu czytali je jednak jako „zavidet”, a wtedy jego znaczenie w językach południowosłowiańskich zmienia się diametralnie. Tak wymówione słowo oznacza bowiem „zazdrość” lub „zawiść”.



Żeby tego było jeszcze mało, autor połączył je z jeszcze jednym znaczeniem. Tym razem musimy zwrócić uwagę na to, że rozpatrywany ciąg liter, również w swojej końcowej części, zazębia się ze zdaniem sąsiednim. Po dłuższej analizie doszedłem do wniosku, że mamy tu do czynienia z tą samą sytuacją jak na początku zdania, co podkreśla jeszcze dodatkowo symetrię jego budowy.

Zaznaczone jest to również nienaturalnie wydłużoną literą „T” która w tym przypadku pełni tę samą oddzielającą rolę jak oddzielająca kreska na początku zdania.



Tak więc cztery ostatnie litery sąsiedniego zdania należą również do zdania przez nas omawianego i nadają mu całkiem inny sens.

Dokładnie mówiąc są to trzy ostatnie znaki. Jeden z nich jest jednak znowu ligaturą i składa się z dwóch osobnych liter.



Słowo to tłumaczymy jako „togi” i oznacza ono w pierwszym swoim znaczeniu wyraz „smutek”.
Przykłady użycia tego słowa znajdziemy w bośniackim jako „tuga” lub macedońskim jako „taga”.

Właściwym tłumaczeniem omawianego zdania zajmiemy się w następnym odcinku, ale żeby nie było to nudne (prawie wszystkie potrzebne elementy już poznaliśmy) oczekuje nas jeszcze jedna i to naprawdę duża niespodzianka. Tym razem uchylimy rąbka zasłony nad inną stroną życia Etrusków.

Umówimy przykład „zbereźnej” natury naszych przodków. Tej cechy o której już wielokrotnie napomknąłem, a o której dotychczas niewiele jeszcze napisałem, no może oprócz artykułu o pedalstwie wśród Etrusków.


CDN

Słowianie prawdziwymi założycielami Rzymu

Słowianie prawdziwymi założycielami Rzymu



Ta teza jest tak naprawdę zwykłą oczywistością, ponieważ legenda założycielska Rzymu jest tylko w niewielkim stopniu zmodyfikowanym słowiańskim podaniem o Lele i Polele czyli o Waligórze i Wyrwidębie.



Na tym jednak nie koniec, ponieważ imię założyciela Rzymu Romulusa jest również słowiańskiego pochodzenia.


Tak jak to już wielokrotnie udowodniłem, teksty starożytnych Słowian były zapisywane zarówno z lewej na prawą jak z prawej na lewą. Często można je było odczytać w obie strony jednocześnie, ponieważ stanowiły one rodzaj rebusu lub zagadki słownej.

U starożytnych kronikarzy korzystających z tych zapisków prowadziło to do częstych nieporozumień dotyczących zapisanych tam imion, co kończyło się ich zafałszowaniem, jak to rozpoznaliśmy już w przypadku Achillesa, czyli tak naprawdę Lecha



czy też jak w przypadku Kalchasa.


Rdzeniem imienia Romulus jest słowo Romu. I w tym przypadku zostało ono przekazane nam jako czytane w nieprawidłową stronę.

W rzeczywistości powinniśmy je odczytać jako „UMOR” a to znaczy, na przykład w języku staropolskim, „”umór” - „śmierć”. W języku słoweńskim dokładnie to samo słowo oznacza „zabójstwo” i to prowadzi nas do źródłosłowia imienia Romulus.

Zgodnie z legendą w trakcie zakładania Rzymu Romulus zabił swojego brata Remusa. 

Na pamiątkę tego zdarzenia był więc nazywany przez mu współczesnych „Zabójcą” czyli po słoweńsku „MORILEC”. 


Poprzez odwrotne przeczytanie trzech pierwszych liter wyszedł z tego „ROMILEC” przerobiony następnie do Romulusa.

Ta teza jest wprawdzie samoprzekonywująca ale istnieją oczywiście i twardsze argumenty na potwierdzenie słowiańskiego pochodzenia Rzymian.

W znalezieniu tych argumentów pomogli mi moi czytelnicy, którzy zwrócili moją uwagę na tzw. „Inskrypcję Duenos”.


W polskiej Wikipedii nie znajdziemy żadnego artykułu na ten temat, ale to może i dobrze, bo pewnie składałby się on z samych turbogermańskich bredni.

Napis ten jest podawany jako najstarszy przykład łaciny. 


Wygląda jednak na to, że głównym argumentem jest miejsce jego znalezienia, a mianowicie na Kwirynale, czyli w centrum antycznego Rzymu. Zarówno miejsce jego znalezienia jak jak i wiek znaleziska wskazują na to, że był on dziełem ludu założycielskiego miasta Rzymu.

Po zapoznaniu się z najważniejszymi faktami, temat ten okazał się bardzo interesujący i warty poświęcenia czasu, tym bardziej, że perspektywa znalezienia powiązań Rzymu ze Słowianami otwierała przed nami fantastyczne możliwości nowej interpretacji historii starożytnej, nadając nowe tchnienie już dawno odrzuconym przez tzw. "naukofcuw” podaniom o pochodzeniu Polaków i rzymskich korzeniach polskich szlacheckich rodów.

Na wstępie chcę uprzedzić, że to co wypisuje na ten temat Wikipedia to oczywiste bzdury i radzę po przeczytaniu najlepiej to wszystko natychmiast zapomnieć, poza może suchymi faktami dotyczącymi samego znaleziska.

Wszystkie podawane tam interpretacje, dotyczące tego napisu, to po prostu puste wymysły.

Napis ten jest oczywiście napisem w języku słowiańskim z użyciem alfabetu etruskiego (starosłowiańskiego)

Musze tu przyznać, że alfabet ten rożni się jednak w szczegółach od typowo etruskiego i wskazuje na pewne naleciałości, co do których na razie nie będę się tu rozpisywał, a których znaczenie wykracza daleko poza zwykłe lingwistyczne dywagacje.

Wprawdzie większość liter jest nam już znana, z innych omówionych już wcześniej napisów, ale istnieje jednak kilka bardzo znaczących odstępstw które wskazują na to, że podobieństwa do łaciny nie są bynajmniej przypadkowe. W trakcie omawiania tłumaczeń zajmiemy się tym bardziej szczegółowo.

Żeby jednak nie było aż tak prosto, to tekst ten jest po części zaszyfrowany, a po części stanowi grę słowną, gdzie poprzez małą zmianę sposobu czytania pojedynczych wyrazów, otrzymuje się całkiem inne znaczenie danego zdania.

Z tymi słownymi zabawami spotkaliśmy się w zdaniach, które można było odczytać w obie strony np. tutaj




Tym razem mamy tu do czynienia z jeszcze bardziej wyszukanym sposobem, który na początku sprawił mi dość dużo problemów, zanim rozpoznałem zasady tej zabawy.

Sam napis składa się z trzech osobnych części (zdań) nie powiązanych znaczeniowo ze sobą, ale połączonych wspólną ideą konieczności weryfikacji zawartości prawdy w twierdzeniach, które na pierwszy rzut oka wydają się nam niepodważalne. Można by powiedzieć, że chodzi tu o tzw. „mądrości ludowe” ale sposób formułowania tematyki zdań jak i sama technika ich zaszyfrowania klasyfikują autora jako wysoce inteligentnego myśliciela o filozoficznym zacięciu.



Zacznijmy od zdania które sprawiło mi najwięcej kłopotów.



Pierwotnie próbowałem je odczytać tak jak jest to zaznaczone na rysunku. Wprawdzie istnieje tu możliwość wydzielenia pojedynczych wyrazów ale ich wzajemne połączenie w sensowne zdanie wydawało się niemożliwe.
Dlatego zdecydowałem się na ponowną analizę rysunku.

Cdn.

Translate

Szukaj na tym blogu